czwartek, 24 grudnia 2009

wesołego świętowania!

Nie wiem, co będziecie świętować,
bo do wyboru są przecież:

 przesilenie zimowe,

Saturnalia,

narodziny Mitry,

święto ku czci Sol Invictus,

chrześcijańskie Boże Narodzenia

i pewnie jeszcze parę innych okazji,

ale do wszystkich pasują słowa napisane przez Seweryna Krajewskiego:

Jest taki dzień, bardzo ciepły, choć grudniowy,
Dzień, zwykły dzień, w którym gasną wszelkie spory.
(...)
Niebo ziemi, niebu ziemia
Wszyscy wszystkim ślą życzenia,
Drzewa ptakom, ptaki drzewom,
Tchnienie wiatru płatkom śniegu.


więc ja życzę Wam po prostu radosnych Świąt.
I radosnego życia po Świętach.

sobota, 19 grudnia 2009

o żarciu i o życiu

Ręka w górę, kto – jak ja – chciałby skopać dupy reklamotwórcom (i –dawcom), którzy w swoich utworach personifikują żywność.
Nie wiem co z resztą ludzkości, ale moje potrzeby w temacie dylematy moralne związane z żywnością w pełni zaspokajają rozterki związane ze spożywaniem mięsa, które było kiedyś żywą istotą. Prezentowanie mi gadających i obdarzonych życiem wewnętrznym oraz charakterem warzyw, owoców i słodyczy uważam za okrucieństwo nie do przyjęcia. Howgh!


A co do życia, to moje uratował dzisiaj... karnisz.
Nie, nie zagadywał do mnie (na szczęście!), ale nie odpadł, kiedy zawisłam na nim po pięknym ślizgu, z figurami, po parapecie. A gdybym na nim nie zawisła, to bym wylądowała częściowo na stole, a częściowo na krzesłach stojących poniżej i nie sądzę, żebym wylądowała telemarkiem...

A propos, przed twórcami reklamy A ty jaki ślad zostawisz po sobie na ziemi? – kapelusze z głów!
Aczkolwiek moją ukochaną reklamą pozostaje - obawiam się, że na zawsze - ta:



ps
Ta też zajmuje miejsce w ścisłej czołówce

czwartek, 17 grudnia 2009

sen prawdę powie?

W moim dzisiejszym śnie najpierw szłam chodnikiem przy ulicy, którą przejeżdżały nieliczne samochody (było tak wcześnie rano, jak prawie nigdy nie wstaję, a już na pewno nie wychodzę na spacery), a potem byłam już daleko poza miastem na tzw. łonie natury.
Rozciągała się przede mną piękna polana (lub coś w tym stylu, bo zza drzew widać było pole uprawne) w jesiennej kolorystyce – białe brzozy, kolorowe liście, jakieś gałęzie ułożone malowniczo na ziemi...
Widok był tak wspaniały [widziałam go w HD] i tak malowniczy, że zatrzymałam się i zapatrzyłam tak, jak mi się to czasem zdarza z obrazami.
I wtedy zahamował za mną samochód typu „dostawczy”, a ja WIEDZIAŁAM, że przyjechali nim moi znajomi. Zdziwiłam się, że mnie znaleźli, bo WIEDZIAŁAM, że jestem tam po to, żeby znaleźć fajne miejsce na biwak, a oni mieli przyjechać później, kierując się moimi wskazówkami.
Przeszedł obok mnie chłopak, o którym WIEDZIAŁAM, że jest kumplem mojego faceta. Zapytałam go, czy podoba mu się to miejsce, odpowiedział, że może być i poszedł między drzewa (podejrzewam, że czuł zew... fizjologii).
Dopiero wtedy odwróciłam się i zobaczyłam chłopaka/mężczyznę, o którym WIEDZIAŁAM, że jest MÓJ (aczkolwiek nikogo tak wyglądającego nie znam osobiście) – zbliżyliśmy się do siebie, położyłam mu głowę na klatce piersiowej, bo z racji różnicy wzrostów tam mu sięgałam, a on coś szeptał czule i całował mnie w czubek głowy...
Byłam totalnie spokojna i zadowolona.
Tak totalnie, że aż się z wrażenia (zdziwienia?) obudziłam.

Mój wyśniony facet był wysoki, masywny (w sensie: z brzuszkiem), miał długie włosy i zarost na twarzy [trochę przypominał Tomasza Majewskiego, naszego sławnego kulomiota, którego notabene bardzo lubię, choć nie znam osobiście] i w realu nie miałby u mnie żadnych szans na pieszczoty
– przynajmniej dopóki by się nie ogolił ;-)



Zastanawiam się, jaki wpływ na powstanie takiego snu miał fakt, że wcześniej biłam się z myślami na temat mojej przyszłości. A dokładniej: na temat mojej wymarzonej przyszłości.
Wszystko to ZNOWU w związku z ćwiczeniami zalecanymi przez pana Marka Szurawskiego – tym razem chodziło o ćwiczenie Kraina Marzeń, które polega na opisaniu swojego idealnego świata.
Mój problem z opisaniem idealnego świata polegał i wciąż polega na tym, że nie wiem, czy chcę mieć w tym idealnym świecie partnera.
Oczywiście problem dotyczy tylko partnera-człowieka, bo partner-kot jest ZAWSZE nieodzownym elementem mojego idealnego świata... ;-)

Czy ten sen był odpowiedzią mojej podświadomości?

sobota, 12 grudnia 2009

hmmm...


Czytając [o ile tak to można nazwać, bo zasadniczo nie chodziło o czytanie] książkę Marka Szurawskiego "Pamięć. Trening interaktywny", sporządziłam - takie było jedno z ćwiczeń - listę 20 rzeczy, których robienie sprawia mi przyjemność.

Przyjrzałam się dzisiaj tej liście.

I dotarło do mnie, że wypisałam 20 czynności, które mogę robić SAMA - bez pomocy czy towarzystwa.

To mi dało do myślenia.


czwartek, 3 grudnia 2009

o wyższości przemyślanej niewierności nad nieprzemyślaną lojalnością

Czytałam sobie spokojnie wywiad z Olgą Tokarczuk w „Zwierciadle”, kiedy znienacka [gdyby stworzyć słownik frekwencyjny aalaaskii, to o koszulkę lidera walczyłyby zapewne dwa słowa: aczkolwiek i znienacka] przypomniało mi się, że miałam napisać text o fragmencie „Zaproszenia” Oriah.
O tym fragmencie:

A oto kompatybilny z wierszem i maksymalnie skondensowany cytat z wypowiedzi Olgi Tokarczuk:
Na niewolnikach nie można polegać. (...) tylko wolni ludzie są zdolni do odpowiedzialności. Także do miłości.

Sednem problemu są właśnie wolność i odpowiedzialność.
Bo co to znaczy być niewiernym? To znaczy – w najbardziej ogólnym sensie – nie spełnić czyichś oczekiwań. Niezależnie od tego, czy te oczekiwania dotyczą seksualnej wyłączności w związku, lojalności wobec przyjaciela czy czegoś innego, zdradą nazwiemy taki czyn innej osoby, który jest niezgodny z tym, co my sobie o tej osobie i o naszej relacji z nią wyobrażaliśmy.
Dla odmiany:
Wierny pracownik wykona każde polecenie szefa – w skrajnych przypadkach sfałszuje księgi rachunkowe, użyje tańszych i niezgodnych z normami materiałów albo dokopie współpracownikowi, dla którego słowo szefa nie jest prawdą objawioną.
Lojalny przyjaciel bez mrugnięcia okiem okłamie cudzą i swoją żonę, żeby tylko zapewnić przyjacielowi alibi na czas pinga-pinga z sekretarką.
itede itepe

W „Zaproszeniu” Oriah nie zachęca do zdrady, Oriah zachęca do świadomych wyborów, nieskrępowanych cudzymi oczekiwaniami.

Potrafić być niewiernym to nie znaczy zdradzać przy każdej nadarzającej się okazji, dla sportu.

Potrafić być niewiernym, to znaczy umieć w chwili konfliktu swoich zasad z cudzymi oczekiwaniami wybrać swoje zasady.

Tylko ktoś, kto to potrafi, jest godny zaufania.

Rzekłam.

środa, 2 grudnia 2009

muzyka do... powieści


Jeśli tutaj klikniesz, to znajdziesz się na stronie z muzyką do powieści "Cień wiatru" Carlosa Ruiza Zafona.
Nawet niezła.

Księżniczka Angina

Niech sobie cały świat choruje na grypę.
Ja tam jestem oryginalna i... pochoruję sobie na anginę ;-)
A patrząc na moją biografię chorobową, ogłaszam:
NIE MA JESIENI ANI ZIMY BEZ ANGINY!

Po wyjściu z apteki stwierdziłam, że skoro obok jest księgarnia, to nabędę w końcu „Księżniczkę Anginę” Rolanda Topora i wreszcie przeczytam.
Nabyłam.
Jednak księgarnie to miejsca szczególnie niebezpieczne dla moich oszczędności - które giną tam śmiercią tragiczną - więc nabyłam również kilka innych książek i ostatecznie „Księżniczka...” przegrała wyścig do mego serca (oczu?) z „Grą anioła” Zafona i „Rio Anacondą” Cejrowskiego.



ps
Ależ ci lekarze są napaleni na moje organy – lekarz rodzinny zapytał, co myślę o usunięciu migdałków...
NIC, QRWA, NIE MYŚLĘ.
I W OGÓLE NIE ZAMIERZAM O TYM MYŚLEĆ!
JASNE?

wtorek, 24 listopada 2009

...a Ty już to zrobiłaś/zrobiłeś?


Czy już podpisałaś/podpisałeś się pod projektem ustawy o wprowadzeniu parytetów płci na listach wyborczych, przygotowanym przez Kongres Kobiet Polskich?

Jeżeli nie, to... wstydź się!

Dlaczego potrzebne są parytety i jak ich bronić? – kliknij i przeczytaj.



Czy wiesz, że Ty również możesz się włączyć w akcję zbierania podpisów?
I że nie wymaga to od Ciebie prawie żadnego wysiłku?
Wystarczy pobrać formularz i treść projektu ustawy – np. STĄD – i poprosić o podpisy swoich znajomych, a następnie wysłać formularz na podany adres... ŁATWIZNA!


A każdy podpis jest na wagę złota!





ps
Moja fantazja na ten temat:
Pan, pracujący w jakimś totalnie zmaskulinizowanym środowisku, wkracza do swojego ZAKŁADU i prosi kolegów z pracy o podpisy pod tym projektem...


ps 2
Moi koledzy podpisali.

czwartek, 19 listopada 2009

moc wrażeń

Zabłądziłam na większym zadupiu niż moje miejsce zamieszkania.
I przejechałam tam kurę. Na śmierć.

Na szczęście udało mi się wrócić na łono cywilizacji, ale obawiam się, że otrzymam fotografię z dzisiejszej podróży.
Z fotoradaru.

Moje dzisiejsze rozkojarzenie jest mierzalne. Przestrzennie.
Miałam skręcić w ul. Włókniarzy – przy ul. Zachodniej przyszło mi do głowy, że coś jest nie tak..

Kolejny lekarz powiedział, że mam sobie dać wyciąć wadliwy organ.
Jestem z nim związana uczuciowo. Nie dam.

Zapiszczałam na bramce w supermarkecie.
Pan ochroniarz był bardzo miły.

Zepsułam słuchawki od mp3ki. Kupiłam w zamian takie za 15 zeta i ze „srebrnym” kabelkiem [akurat słuchałam „Kronik Jakuba Wędrowycza”, jasne?], po czym się okazało, że wcale nie są gorsze od oryginalnych i firmowych.
Widocznie mam zajebisty słuch.
Albo słuchawki.

piątek, 13 listopada 2009

text o (prawie)miłości prawie napisany w nocy z niedzieli na poniedziałek ;-)


Nie śmierć rozdziela ludzi, lecz brak miłości.
Jim Morrison


Kiedy otworzyłam wczoraj/dzisiaj w nocy telewizor i zobaczyłam, że leci „Ucieczka gangstera” ze Stevem McQueenem w roli głównej, uświadomiłam sobie, że pisałam tutaj o różnych miłościach do aktorów, a nie wspomniałam, że od niepamiętnych czasów kocham Steve’a McQueena.
I to on był moją pierwszą miłością.
A fakt, że już od dawna nie żył, kiedy się w nim zakochałam, nie miał i nie ma żadnego znaczenia ;-)

Oglądałam – kolejny raz – „Ucieczkę gangstera” i zastanawiałam się, co takiego jest w McQueenie, że wciąż mi się podoba. I nadal tego nie wiem.
Wiem, że był człowiekiem odważnym, inteligentnym i z pasją, a takich nieodmiennie lubię, więc może nie ma w tym nic dziwnego. ALE nie mogę sobie przypomnieć, czy najpierw usłyszałam o nim i jego życiu, czy najpierw go zobaczyłam, a potem poszukałam o nim informacji.
Jakie to ma znaczenie?
Ano takie, że jeśli chodzi o wygląd, to w McQueenie podobają mi się bodaj tylko niebieskie oczy, więc ewidentnie to nie wygląd jest dla mnie najważniejszy przy wyborze obiektu do kochania ;-)

Tak...
Łatwo kochać ludzi, którzy są daleko.
Łatwo kochać zmarłych.
Tylko tych, którzy żyją obok nas, kochać trudno.
Bliscy mają jakieś szkodliwe nałogi, pasje, które zajmują im czas, wydatki, które nam wydają się bez sensu, albo bałaganią, bywają w złym humorze i nie chcą spełniać naszych oczekiwań...

Nałogi i wady nieobecnych nie mają znaczenia.

środa, 11 listopada 2009

na poczatku czytam program tivi , a na końcu płaczę...


Patrzę w program tivi i co widzę? Polsat emituje dziś „Dzień Niepodległości”. W pierwszej chwili pomyślałam, że mają chłopaki/dziewczyny poczucie humoru, a potem przyszło mi do głowy, że wybór filmów odpowiednich akurat-na-dziś nie jest zbyt szeroki.
Szczerze mówiąc, żaden naprawdę-odpowiedni nie przychodzi mi do głowy.
Czy to nie dziwne? Wygraliśmy niejedną wojnę, znamy (w sensie: „słyszeliśmy o”) ludzi, których życiorysy starczyłyby na kilka filmów, a z płaconego przez Polaków abonamentu nie sfinansowano produkcji żadnego filmu „ku pokrzepieniu serc”, który nie byłby wyrazem naszego użalania się nad historią naszego kraju i losami naszego narodu.
[ Wniosek: Pierdolić abonament! nasuwa się sam, ale ja nie o tym.]
No dobra, jest film, który opowiada o naszej chwale i kończy się jakimś tam happy endem, ale sami „Krzyżacy” wiosny nie czynią. Zwłaszcza, że na ich emisję zarezerwowany jest 15 sierpnia [wiem, że bitwa pod Grunwaldem była w lipcu, ale film puszczają regularnie w sierpniu i nie ja jestem tą osobą, którą należy pytać, dlaczego] ;-)
No i trudno obejrzeć 166 minut filmu jednym ciągiem... Chociaż ja mogę „Krzyżaków” oglądać nawet jednym ciągiem [raz na rok], bo mam do niego niczym nie uzasadniony sentyment. I mi się podoba.
I w dupie mam fakt, że moi znajomi patrzą na mnie jakbym znienacka spadła z pisanki, kiedy o tym mówię. Mogę to nawet powtórzyć: lubię książkę i film pt. „Krzyżacy”. Oo!
No ale wróćmy do tematu. Jaki by on nie był [a jeszcze nie wiem jaki ostatecznie będzie].
Myślę, że zamiast pitolić o wychowaniu patriotycznym, należy przeznaczyć kasę na filmy o naszej historii, ale nie należy w nich przesadzać z prawdą. Prawda jest przereklamowana. Trzeba naszą historię zmitologizować. A nikt mi nie wmówi, że trudno opowiadać o pięknych [ciałem i duchem] Polakach, którzy porzucali wygodne życie i szli walczyć o wolność, w taki sposób, żeby widz ich pokochał od pierwszego wejrzenia. Nikt mi tego nie wmówi, bo Amerykanie nakręcili pierdylion filmów o brudnych pastuchach w taki sposób, że większość kobiet na tej planecie śniła kiedyś o jakimś kowboju ;-)
Właśnie takie filmy są nam potrzebne.
Oczywiście, nie ZAMIAST tych poważnych, smutnych i refleksyjnych, ale OPRÓCZ nich.

Kto nakręci dobry film o Krystynie Skarbek?

Kto nakręci lepszy film o Jerzym Iwanowie-Szajnowiczu niż „Agent nr 1”?

Myślałam kiedyś o tym, żeby założyć stronę internetową z informacjami na temat Bohaterów (przez naprawdę wielkie B) narodowości polskiej, o których powinien usłyszeć cały świat, ale jakoś się za to nie zabrałam. Chętnie odstąpię ten pomysł - ZA DARMO ;-) - każdemu, kto zechce w możliwie wielu językach świata opowiedzieć światu historię Polski i WIELKICH Polaków...

Dlaczego myślę o tym dzisiaj?
Bo byłam na oficjałce [taka, qrwa, praca]. I – qrwa, qrwa, qrwa mać – wyszła mi ona bokiem.
A w przyszłości pewnie wyjdzie zatokami, bo pogoda nie dopisała...

Uczucia jakie wzbudzają we mnie tego typu [kościół-przemówienia-jakaś część artystyczna-delegacje z kwiatami składanymi pod pomnikami] uroczystości [zwłaszcza, jeśli do uczestniczenia w nich jestem zmuszana przemocą] nie mają absolutnie nic wspólnego z patriotyzmem.

Aczkolwiek „Szara piechota” zawsze i nieodmiennie wzrusza mnie do łez.


niedziela, 25 października 2009

moda na prokrastynację


Morgen, morgen, nur nicht heute, sagen alle faule Leute (jutro, jutro, byle nie dzisiaj, mówią wszyscy leniwi ludzie) głosi niemieckie przysłowie. A tendencja do odkładania wszystkiego na później bywa – nie wiedzieć czemu ;-) – nazywana „syndromem studenta”, chociaż jest problemem wielu ludzi, którzy studia mają już dawno za sobą. A że ostatnio mówienie o prokrastynacji stało się modne, więc swoim dzisiejszym postem wpiszę się [choć raz] w modny trend ;-)
O zwalczaniu skłonności do prokrastynacji najlepiej napisał – IMO – Neil Fiore w poradniku „Nawyk samodyscypliny”, bo – mimo tytułu jaki nadano jego poradnikowi (zresztą taki nieadekwatny tytuł ma tylko u nas, w oryginale jest: The Now Habit: A Strategic Program for Overcoming Procrastination and Enjoying Guilt-Free Play) –jako jeden z nielicznych nie skupił się na samodyscyplinie i planowaniu. Fiore nie idzie po linii najmniejszego oporu i nie uznaje odkładania działania za przejaw lenistwa, ale dostrzega w nim strategię radzenia sobie z różnymi problemami.
Jedna z jego ciekawszych teorii głosi, że ludzie ambitni odkładają niektóre działania, ponieważ opierają swoją samoocenę na ich [działań] doskonałości, więc kiedy podejrzewają, że czegoś nie będą w stanie zrobić idealnie, to wolą tego nie robić wcale.
Fiore dokładnie opisuje sposoby radzenia sobie z prokrastynacją i są one naprawdę godne polecenia, więc je polecam :-)
Jedyną wadą jego poradnika jest typowo amerykański sposób narracji – powtórki, przykłady z życia różnych ludzi i wszystko, co kryje się pod określeniem lanie wody; gdyby nie to, byłby to poradnik doskonały.
Jego treść utkwiła we mnie tak głęboko, że kiedy w powieści Krystyny Kofty „Pawilon małych drapieżców” znalazłam zdanie rozpoczynające się słowami: „Chwasty, najambitniejsze z roślin”, natychmiast skojarzyłam je z teoriami doktora Fiore. Aczkolwiek było to kojarzenie przeciwieństw, bo Fiore zauważył, że ambicja ogranicza wzrastanie, a Kofta, że jest przyczyną wybujałości.
Swoje [długie] rozważania o chwastach i ambicji zakończyłam myślą, że byłoby dobrze, gdyby nad poziomy wyrastały jednostki wartościowe, a chwasty same się wyplewiły.
Amen [użyte w znaczeniu: niech się stanie].

sobota, 24 października 2009

Joan z Arkadii reaktywacja ;-)


AXN emituje serial „Joan z Arkadii”, a ja go oglądam z taką samą przyjemnością, jak za pierwszym razem. I nie mogę się nadziwić, że niemal w ogóle nie jest reklamowany. A przecież jest to serial genialny i powinno się go oglądać obowiązkowo ;-)
Niewtajemniczonym wyjaśniam, że jest to opowieść o amerykańskiej nastolatce, której Bóg, przybierający różne ludzkie postaci, wyznacza - w każdym odcinku inne - zadania do wykonania. Joan najpierw się buntuje, potem stara się spełnić prośby Boga, a na koniec okazuje się, że to, co zrobiła, ma takie konsekwencje – zazwyczaj pozytywne – że ho ho.
Inaczej mówiąc, każdy odcinek tego serialu jest ilustracją do mojej ukochanej teorii chaosu :-) a odcinek 11 pierwszego sezonu, który właśnie przed chwilą obejrzałam, został poświęcony nie mniej fascynującej zasadzie nieoznaczoności Heisenberga.
Jak mogłabym takiego serialu nie kochać? ;-)
Oczywiście powrót do tematyki tego serialu oznacza również powrót do starych pytań:
* czy Bóg istnieje
* czy istnienie zła ma sens, którego nie potrafimy dostrzec
* czy mamy aż tak wolną wolę, żeby to od nas zależała decyzja, czy spełnimy oczekiwania Stwórcy
* czy uczynki, których dokonaliśmy na czyjeś życzenie, mimo że nam się nie chciało ich dokonywać, są dobre (inaczej mówiąc, czy mamy tzw. zasługę w Niebie, kiedy robimy coś dobrego, nawet jeśli tego dobra nie tylko nie planowaliśmy, ale nawet nie widzieliśmy możliwości jego zaistnienia)

Ostatnio najgłębiej utknęłam w rozważaniach na temat ostatniej z wymienionych kwestii. Wymyśliłam pierdyliony argumentów za i tyleż samo przeciw, a potem wreszcie poszłam po rozum do głowy ;-) i zadałam sobie pytanie: A jakie to ma znaczenie?
A potem zadałam sobie kolejne pytanie. O wiele bardziej niepokojące.
Czy nie zastanawiałam się nad tym dlatego, że próbowałam umniejszyć osiągnięcia Joan, bo chciałam się pocieszyć, że byłabym tak samo dobra, gdyby ktoś mówił mi, co mam robić?
Mam nadzieję, że odpowiedź na ostatnie pytanie brzmi: nie.

poniedziałek, 19 października 2009

sztampowa dzianina


Oczka prawe i lewe są podstawowymi elementami każdego ściegu. Oczka prawe to płaskie pionowe pętelki, które układają się w gładką dzianinę o strukturze litery V, a oczka lewe to strona wewnętrzna. Prawa strona jest płaska, a lewa karbowana. Światu pokazujemy stronę prawą; strona lewa, supełkowa i bardziej przytulna, ogrzewa nas i pieści od środka.

- to chyba najlepszy kawałek z powieści Kate Jacobs „Piątkowy Klub Robótek Ręcznych”, którą od najbardziej typowych z typowych romansideł odróżnia tylko jedno – brak typowego happy endu.
Nie brakuje jej natomiast innych elementów charakterystycznych dla tego typu utworów, a jednym z najbardziej charakterystycznych jest chyba to, że bohaterka romansu od rozstania z Tymjedynym żyje w czystości (w sensie: nie uprawia seksu z innymi partnerami), a Tenjedyny wprost przeciwnie.
No nie wiem dlaczego, ale zawsze mnie ten motyw zastanawia.
To pewnie coś oznacza i coś o mnie mówi, ale na razie nie wiem co, więc porzucam ten wątek bez puenty ;-)

Piszę o tej książce nie z powodu jej (anty)walorów literackich, ale dlatego, że muszę sama sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ją przeczytałam ;-)
A było tak. Kumpela, która chciała ode mnie pożyczyć "Jaskinię filozofów" Somozy, przyniosła mi "Piątkowy Klub..." niejako w drodze wymiany i jeśli czegoś w związku z tą sytuacją żałuję, to jedynie faktu, że nie mogę do tej chwili wrócić i zobaczyć swojej miny po ujrzeniu okładki tej książki. Musiała być niezła [ta mina], bo kumpela niepewnie powiedziała: "Jeśli nie chcesz, to ją zabiorę..."
Przez moją głowę błyskawicznie przebiegło skojarzenie, że kumpela zawsze przynosi mi jakąś książkę, kiedy sama chce coś ode mnie pożyczyć [ewidentnie wyznaje zasadę: oko za oko ;-) co samo w sobie jest dość ciekawą obserwacją - zupełnie jakbym zobaczyła fragment lewej strony znanej mi od lat osoby], a zaraz za nim myśl, że miałam korzystać z nadarzających się okazji robienia tego, czego nie miałam w planach, więc...
...skończyło się to przeczytaniem romansidła.

A to bardzo pouczająca lektura.
Zwłaszcza dla kogoś, kto nieustająco ma w planach napisanie czegoś w tym stylu ;-)

Fakt, że kumpela, która nigdy wcześniej nie zaproponowała mi niczego podobnego, pożyczyła mi akurat coś takiego, uznaję za sygnał od Wszechświata - zupełnie jakby wrzasnął: "Weź się w końcu do roboty i to zrób, zamiast o tym pitolić!"


Drogi Wszechświecie, jeśli tak bardzo Ci na tym zależy, to ja bardzo chętnie.
Tylko proszę, dostarcz mi jeszcze parę kilo wolnego czasu...



Nie możesz trzymać robótki na drutach w nieskończoność – przychodzi taki moment, kiedy twój sweter lub inna część garderoby musi zacząć żyć swoim życiem, bez twojego udziału. Cała sztuka polega na tym, żeby przerobić ostatni rządek w taki sposób, aby zdjąć robótkę z drutów i nie pogubić przy tym oczek.

środa, 14 października 2009

kotek Dżambel raz jeszcze


Uwielbiam to zdjęcie i zawsze, naprawdę zawsze, kiedy gdzieś na nie trafię - wpadam w trans po pierwszym spojrzeniu ;-)



Serdecznie dziękuję autorowi tej fotografii, którego nie znam, za dostarczenie mi tylu wrażeń, ile to zdjęcie już wygenerowało i ile jeszcze - zapewne - wygeneruje.

q.e.d.


Podpadł mi jeden sklep internetowy.
Tak, jak nikomu nie polecam ;-)
Do tego stopnia, że objechałam go we wszystkich rankingach sklepów, jakie przyszły mi do głowy.
Jednak – co ciekawe – robiłam to bez złości, aczkolwiek metodycznie.
Kiedy już opisałam swoje doświadczenia z tym sklepem we wszystkich serwisach, w których sama sprawdzam sklepy przed zrobieniem zakupów, poczułam się jakoś niewygodnie z myślą, że negatywne emocje motywują mnie do podobnych działań, a pozytywne to już nie.
W związku z czym zebrałam się w sobie i napisałam pozytywne opinie przynajmniej tym kilku sklepom, w których zakupy robię regularnie.


Tym sposobem przekonałam się empirycznie, bynajmniej nie po raz pierwszy, że tak naprawdę doceniam dobro tylko dzięki istnieniu zła.

wtorek, 13 października 2009

pazur nałogu mocno wkręcony we włosy


Ledwie napomknęłam, że mam mnóstwo czasu, który wypadałoby czymś wypełnić, a już Wszechświat rzucił mi się na pomoc i wypełnił mi dni, czasem razem z nocami, różnymi – w przeważającej [i zatrważającej] liczbie idiotycznymi – obowiązkami, przeciwnościami losu i niebożątkami oczekującymi ode mnie pomocy, której [niepoprawnie głupia!] udzielałam kosztem swojego czasu na rozrywki i nałogi.
Co ciekawe, ten blog uważam za mój największy nałóg, a jednak pisanie go jest czynnością wyrzucaną w pierwszej kolejności z mojego planu dnia, kiedy tylko pojawiają się jakieś pilne sprawy lub nieprzewidziane okoliczności. Jest to tym bardziej dziwne, że żal mi każdego pomysłu na text, który nie został zamieniony na post. Na przykład ostatnio żałowałam, że nie powstał text o tym, że jesień zaczyna się od obcięcia paznokci u nóg, które trzeba zapakować z powrotem do zabudowanych butów. I o tym, że przez 3 miesiące (do przedwczoraj) nie byłam u fryzjerki gdyż nabyłam profesjonalne degażówki fryzjerskie i obcinałam się sama, wykorzystując tę okoliczność do realizacji dawno, dawno temu powstałego i porzuconego/odroczonego pomysłu, żeby sobie obciąć grzywkę tuż przy skórze...
No cóż, do tych niezwykle ważnych zagadnień, mających wprost nieopisany wpływ na bieg losów Świata, już zapewne nie wrócę, ale mam nadzieję, że siły nałogu wystarczy mi przynajmniej na to, żeby napisać w najbliższym czasie o filozofii życiowej Kirschnera, „Przebudzeniu” De Mello, „Pawilonie małych drapieżców” Kofty i jeszcze paru książkach, które, mimo wszelkich przeciwności, udało mi się ostatnio przeczytać.
Niczego jednak nie obiecuję.

poniedziałek, 5 października 2009

o krok od załamki


Moja koleżanka uwielbia książki Henninga Mankella o Wallanderze i przemocą zmusza mnie do ich czytania. Ostatnio wmusiła we mnie „O krok”.
Wallander z tej powieści czuje się wyjątkowo stary i zmęczony. I wciąż narzeka. Przede wszystkim na to, że Szwecja stała się krajem bezlitosnym i brutalnym [czytając to, ironicznie myślałam: przeprowadź się do Polski].
„O krok” to dobry kryminał, chyba najlepszy z tych kryminałów Mankella, które przeczytałam, ale pesymistyczny.
I jak już go przeczytałam, to dotarło do mnie, jak łatwo jest się poddać takim nastrojom.
Człowiek czyta czyjeś marudzenia o straconym czasie i narzekania na to, że wszystko zmierza w złym kierunku i zaczyna martwić się swoim życiem – upływającym bezpowrotnie czasem i faktem, że będzie żył w coraz czarniejszej rzeczywistości...

A potem – jak to zwykle bywa, znienacka – uświadomiłam sobie, że
ja mam jeszcze mnóstwo czasu.
I jedno skojarzenie walnęło mnie jak obuchem:
Wallander szykuje się do przejścia na emeryturę, a ja, żeby pójść w jego ślady, muszę jeszcze przepracować więcej lat niż żyję.
Porażająca myśl.
Przez minione lata nauczyłam się chodzić, mówić, czytać, pisać; skończyłam podstawówkę, liceum, studia magisterskie i podyplomowe; zdążyłam odbyć pierdylion szkoleń i zdobyć kilka dodatkowych uprawnień zawodowych...
A teraz tyle czasu, ile zajęło mi to wszystko razem, co – każde oddzielnie – kiedy trwało, wydawało się nie mieć końca, mam spędzić w ZAKŁADZIE???
Ło matko!

niedziela, 4 października 2009

On widział ich wszystkich...


W piątek zmarł Marek Edelman.
Wielki Polak, żydowskiego pochodzenia.
Nie znałam Go osobiście, ale zawsze podziwiałam.
Kiedyś, kiedy jeszcze usiłowałam pisać wiersze, napisałam jeden o Nim. Powstał po pierwszym przeczytaniu „Zdążyć przed Panem Bogiem” i zaczynał się od słów:
„On widział ich wszystkich
wsiadających do wagonów”
Nie wiem gdzie mi się podział i wątpię czy warto go szukać, bo na pewno nie był arcydziełem liryki, ale jakoś nie mogę się pozbyć myśli związanej z tymi słowami - że umarł jedyny człowiek, który widział tych wszystkich ludzi, którzy z Umschlagplatzu pojechali na śmierć.
To tak, jakby oni odeszli drugi raz. Ostatecznie.

„Świat łamie każdego i potem niektórzy są jeszcze mocniejsi w miejscach złamania.” napisał Hemingway i te słowa bardzo dobrze pasują do tego, co wiem o Marku Edelmanie.
Był twardy. Był niezłomny. Był odważny.
Zawsze mówił to, co myślał i nie przejmował się opinią innych.

Kiedy pytano Go o książkę Grossa pt. „Sąsiedzi”, powiedział:
Zabijali zwykli ludzie. Polacy. Kropka.

W wywiadzie dla niemieckiego pisma stwierdził:
Młodzi Niemcy muszą być odpowiedzialni za to, co ich rodzice i dziadkowie robili. Powinni znać swoje miejsce w historii świata i tworzyć raczej muzeum hańby niemieckiej niż centrum wypędzonych.

A kiedy uczestniczył w dyskusji na temat XX wieku, który zaprezentowano jako stulecie niszczących ideologii, strasznych totalitaryzmów oraz wojen z milionami ofiar, to powiedział, że był to także wiek nadzwyczajnych postępów w medycynie oraz szczepień, które uratowały życie milionów ludzi.

Najlepszym epitafium dla Marka Edelmana będą zatem słowa Marka Haltera:
Jak każdy prawdziwy optymista, Edelman był pesymistą. Znał ludzką naturę i wiedział, do czego człowiek jest zdolny i mimo to zachował wiarę w przyszłość.

czwartek, 1 października 2009

- no co tam, hipopotam...?


- pomidor!



jak samemu wykonać pochwę” wpisał ktoś w google i trafił na mój blog.
Można i tak. Mam tylko nadzieję, że to był jakowyś rycerz w potrzebie, ekwipunek kompletujący i nie mający nic wspólnego z tym, co mi najpierw przyszło do głowy...

Powiedz mi, z czego się śmiejesz, a powiem ci kim jesteś – mawiają ludziska.
No to mnie niesamowicie rozśmiesza text:
Zwalczaj prostytucję za pomocą kazirodztwa.
Boję się zapytać, kim jestem.

Jadąc samochodem i bezmyślnie rozglądając się wokół, wyhaczyłam kątem oka napis:
Królowa polski nawiedza (...) łódzką
Zajarzyłam o jaką królową chodzi dopiero wtedy, kiedy przejechałam obok drugiego takiego ogłoszenia, przeczytałam:
Królowa polski nawiedza archidiecezję łódzką
i zobaczyłam obrazek.
Wcześniej, całkiem serio, zastanawiałam się, od kiedy jesteśmy monarchią.

Oczywiście jestem chora.
Fizycznie.
Wszyscy mi dzisiaj bardzo współczuli, bo nie mogę mówić.
Dowcip polega na tym, że chociaż z mówieniem faktycznie mam problem, to jednak gardło mnie już nic a nic nie boli. A bolało.
Wczoraj i przedwczoraj bolało mnie tak, że miałam ochotę bujać się na napotykanych żyrandolach.
I nikt mi wtedy nie współczuł.
W związku z czym zaczynam u siebie obserwować syndrom Martina Edena.
Na szczęście nie wyruszam w żaden rejs...
No chyba, że w gorączkowych majakach.

A propos majaków, to wydawało mi się, że Rzecznik Praw Obywatelskich powiedział, że nie lubi feministek.
Błagam, powiedzcie, że mi się zdawało!
A jeśli mi się nie zdawało, to powiedzcie chociaż, że już go z tej funkcji zdjęto.

Boję się sama sprawdzać wiadomości, bo jak jeszcze raz usłyszę kogoś, kto w obronie Polańskiego obraża zgwałconą kobietę, to mi skoczą wszystkie parametry, które nie powinny mi skakać.

Zwłaszcza, że jedna pani doktor powiedziała mi, że od leków przepisanych mi przez inną panią doktor mogłam dostać zawału...

Zawału...?!

Za każdym razem, kiedy o tym myślę, wpadam w stupor.

Teraz też.

No to pa.

poniedziałek, 28 września 2009

lepsze państwo? – tylko z aalaaskąą :-)


Wpadłam dziś na kolejny pomysł racjonalizatorski, którego wdrożenie – IMO – usprawniłby i podniosło jakość naszego państwa.
Jak wszystkie GENIALNE (skromnie mówiąc) pomysły, ten też jest OCZYWISTY.

Zanim jednak przejdę do sedna, zapytam, czy zgadzacie się ze mną, że bardziej szanujemy to, za co zapłaciliśmy bezpośrednio, prosto z własnego portfela?

I większy wysiłek wkładamy w realizację zadań, których konsekwencją mogą być straty finansowe, prawda?

A więc jedyny sensowny sposób na przeprowadzanie wyborów (np. parlamentarnych czy prezydenckich), do których wyborcy podejdą poważnie, MUSI zakładać wprowadzenie opłat za możliwość oddania głosu.

I – żeby była jasność – nie chodzi o jakieś kwoty zaporowe, które do wyborów dopuściłyby tylko ludzi zamożnych, ale o opłatę w wysokości umiarkowanej (ale nie symbolicznej).


Pomyślcie o tym chwilę, a na pewno przyznacie mi rację.

serio, serio


ps
Pomysł objawił mi się podczas rozmowy z groover
Thx groover :-)

niedziela, 27 września 2009

nierzetelny opiekun


Napisała do mnie uczennica gimnazjum z informacją, że w jej szkole dostęp do mojego bloga jest blokowany przez program Opiekun Ucznia, a uzasadnienie zastosowania tej blokady brzmi: „pornografia”.
Moja reakcja: „Ożeż q...!”
Nie upieram się przy twierdzeniu, że mój blog powinien być lekturą obowiązkową dla dzieci i młodzieży, a nawet – bez trudu żadnego – mogę się zgodzić na to, żeby dostęp do niego był blokowany w szkolnych pracowniach komputerowych, ale fakt, że uzasadnienie brzmi właśnie TAK, trochę mnie RUSZA.
I obawiam się, że napiszę do autorów tego programu i zażądam jego zmiany.
Jest tylko jeden mały problem.
Ze strony producenta dowiedziałam się, że Opiekun blokuje:
strony zawierające pornografię
epatujące przemocą
strony neonazistowskie
propagujące narkotyki
satanistyczne lub werbujące do sekt
strony z czatami
komunikatory takie jak Gadu-Gadu, Tlen, ICQ, itp.

A problem polega na tym, że jakoś nic mi nie pasuje do mojego bloga.
Na co by tu się zdecydować?

Chyba zażyczę sobie opisu: „strony werbujące do sekt”.

Werbunek rozpocznę już wkrótce ;-)



ps

Jeśli znacie kogoś, kto pracuje w firmie SoftStory, to miejcie się na baczności! Być może macie do czynienia właśnie z tym geniuszem, który znalazł na moim blogu pornografię!

pps

Trochę podejrzewam, że doszukali się tej pornografii w texcie o performance
więc dzisiaj wrzucę coś równie pornograficznego.
PATRZCIE:

środa, 23 września 2009

idealna piosenka na środę


...albo na środek nocy, kiedy praca jakoś nie chce się skończyć, więc ma się ochotę wszystko rzucić, podeptać i pójść w siną dal, żeby sprawdzić czy tam nie jest bardziej kolorowo...


Indios Bravos
"Drogi"

wtorek, 22 września 2009

ręka w górę, kto się zastanawiał...

...czy po raz kolejny napiszę o kolejnym ogłoszeniu żałoby narodowej?


Napiszę.
Tylko na wejściu ustalmy, że nie ma potrzeby oskarżać mnie o brak serca, współczucia dla ofiar i ich rodzin oraz czegoś tam jeszcze, czego być może faktycznie nie mam, ale o braku czego na pewno nie można wnioskować na podstawie mojego stosunku do problemu ogłaszania żałoby narodowej.
Oczywiście, jeśli ktoś musi (bo inaczej się udusi) – niech oskarża. Na zdrowie.
Ale proszę przy tym pamiętać, że mój text ma naprawdę niewiele wspólnego z wypadkiem w kopalni Wujek, podobnie, jak niewiele wspólnego z tym wypadkiem ma ogłoszona i obchodzona właśnie żałoba. A że znikomość związku wypadek-żałoba wykazała już ta osoba, która żałobę odroczyła w czasie, żeby mogły odbyć się takie imprezy jak np. EuroBasket, Dożynki Prezydenckie w Spale czy chociażby Międzynarodowe Mistrzostwa Polski Weteranów (wymienione ze względu na zaje-ą nazwę), to ja już nie muszę.
Mam do powiedzenia/napisania tylko tyle, że jeśli wprowadzenie żałoby narodowej można dowolnie odraczać, to ja mam myśl racjonalizatorską (i domagam się patentu oraz gratyfikacji od państw, które również zechcą się zracjonalizować) – proponuję wprowadzenie jednego (lub trzech, jeśli to konieczne) dnia w roku specjalnie na obchody żałoby narodowej.
A zjawiska godne podobnej celebry niech naród sam sobie wybiera.
Na przykład poprzez audiotele.

niedziela, 20 września 2009

remanent w różowościach


Któregoś pięknego dnia, niedawno, spojrzałam na różowe wstawki na „marginesie” i poczułam, że w tej [tj. tamtej] chwili, NATYCHMIAST, muszę usunąć wiersz Piotra Macierzyńskiego.
Pamiętacie?
Tak? No to Wam przypomnę:

* * *
podobno 20% Polaków
nie rozumie tego co czyta

chuj z nimi


Dlaczego go usunęłam?
Bo z całą jaskrawością uświadomiłam sobie, że żyjemy w najgłupszym z możliwych systemów – choć lepszego chyba nie ma – a mianowicie w demokracji, w której decyduje większość, a nie JAKOŚĆ.
Zważywszy mnogość wyborów, z łatwością mogę sobie wyobrazić, że tą decydującą większość utworzą ci, którzy nie rozumieją nie tylko tego, co czytają, ale i tego, co się dzieje wokół nich.
I właśnie oni urządzą mi świat.

A im dokładniej przyglądam się rzeczywistości dookoła, tym częściej zadaję sobie pytanie, czy to już aby nie nastąpiło.

Chciałabym móc stwierdzić, że mnie to nie dotyczy.
Chciałabym powiedzieć:
chuj z nimi
i pójść swoją drogą.
Ale trochę się boję.

A mój strach rośnie, kiedy przyglądam się pokoleniu, które nas tutaj zastąpi.
Zostali nabici w butelkę już na starcie – większością z nich nie interesują się ani rodzice, ani żadna instytucja, która powstała w tym celu, żeby się interesować.

Wiecie co mi ostatnio uświadomiły dzieciaki mojego brata?
Że zajęcia informatyczne w podstawówce i w gimnazjum uczniowie tych szkół mają tylko przez dwa lata i tylko raz w tygodniu, a religię - począwszy od przedszkola, a skończywszy na szkole średniej - dwa razy w tygodniu...

I jak tu powiedzieć:
chuj z nimi?

Na wojnę w Afganistanie natychmiast znalazły się pieniądze, a na to, żeby dzieciakom zapewnić lepszą edukację – nie.

Dlaczego na to pozwalamy?


A może puenta powinna brzmieć:
Skoro na to pozwalamy, to... chuj z nami!
?




ps

Pana Piotra i jego twórczość nadal lubię

piątek, 18 września 2009

VETO! VETO! VETO!


Dzisiaj rano Marek Starybrat i Anna Dziewit z Zetki poprosili słuchaczy o cytaty z "głupich piosenek" i ja wcale nie przeczę, że są na świecie głupie piosenki – i niektóre z nich nawet zacytowano – ale żeby dorzucić do nich tę:



i nabijać się ze słów:

Dzień dobry
Kocham cię
Już posmarowałem tobą chleb


albo:

Bo chodzi o to by od siebie
nie upaść za daleko
Nawet jeśli czasem między nami wykipi mleko


trzeba mieć jakieś ubytki w zwojach mózgowych.

Howgh!

czwartek, 17 września 2009

szukam witamin


Boudoir się bardzo spodobał.
M.in. mojej mamie.
I pracowej koleżance [tak, używam go na dzień], która obwąchuje mnie na dzień dobry i na do widzenia, mówiąc, że zakochała się w tym zapachu i nie może się powstrzymać.
Mnie, niestety, podoba się - eufemistycznie mówiąc/pisząc - średnio.
Ale czy to mnie zniechęciło do zakupów przez Internet?
Ha!
W odpowiedzi zdradzę tylko, że dosłownie przed chwilą kupiłam stół i 4 krzesła w wirtualnym salonie meblowym oraz pierdylion drobiazgów w sklepie dla plastyków. A paczki z bielizną, książkami, kosmetykami i biżuterią powinny już być w drodze.
Doprawdy nie wiem dlaczego, ale jest coś pociągającego w tym oczekiwaniu na skutek moich działań:
Na ile towar będzie zgodny z opisem i fotografią?
Czy w ogóle będzie (bo zamawiam ostatnio w nieznanych mi sklepach)?
Jak bardzo będzie mi żal straconych pieniędzy?
itede
itepe


Może ktoś się orientuje, czy pomagają na to jakieś witaminy?
;-)



ps
Zakochałam się ostatnio w głosie, który wokalistka zespołu Biff - Anna Brachaczek - wyemitowała w piosence Pies1.
Szkoda tylko, że nie ma dobrego tekstu do wyśpiewania -> jedno świetne zdanie:
Zaśnij spokojnym psem i zaufaj na komendę
to raczej za mało...
No chyba, że ja się nie znam.

A że się nie znam, to pewne ;-)

niedziela, 6 września 2009

nieustające pieszczoty złego losu


Mój bratanek, lat 6, złamał sobie dzisiaj obojczyk. Z przemieszczeniem.
Został zagipsowany „w ósemkę” i ani razu nie zapłakał.
Chyba współczynnik odporności na ból jest kodowany w którymś genie, bo jego ojciec też jest w tej dziedzinie twardym zawodnikiem...

Na pogotowiu trafiamy wciąż na tego samego lekarza, więc chyba się w końcu zaprzyjaźnimy.
Mojego brata już rozpoznaje, nawet poza przychodnią, ale to może dlatego, że brat towarzyszył tam ostatnio nie tylko członkom naszej rodziny, ale i sąsiadowi z połamanymi żebrami...

Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko przyjaźni z panem doktorem, ale może już, DO CIĘŻKIEJ QRWY, wystarczy?
Może byśmy się tak spokojnie zajęli tymi dolegliwościami, które już mamy, a Wszechświat na ten czas wstrzymałby nowe dostawy...?

Jeśli ktoś zna jakiegoś skutecznego odczyniacza złych uroków, to niech śmiało daje namiary. Bo ja już powoli wymiękam.


ps
A jeśli ktoś chce, żebym go pokochała (to nie jest propozycja seksualna!), to niech mi podeśle mp3 z tangiem „El Choclo”. Zaznaczam, że propozycja obejmuje tylko i wyłącznie „El Choclo” w wykonaniu Mexicali Brass, innych mam do oporu.

czwartek, 3 września 2009

ludzie & zapachy sp. z o.o.


Dziś był dzień, który można by nawet nazwać nudnym.
Choć trzeba mu oddać sprawiedliwość – nie był obiektywnie nudny, tylko
W PORÓWNANIU.
Ale i tak postanowiłam dodać mu odrobiny dreszczyka.
I kupiłam perfumy.
Gdzie ten dreszczyk?
Perfumy kupiłam via Internet, nigdy wcześniej ich nie wąchając, kierując się tylko opisami.
Zwłaszcza TYM.
Już nie mogę się doczekać tych ml nieznanych wrażeń i wprost drżę z niecierpliwości!
Paczuszko, przybywaj!!!

Wciąż jestem związana uczuciowo z „Pour femme” od Lacoste, ale jesteśmy jak stare, znudzone sobą, małżeństwo – totalnie zobojętnieliśmy na swoją nieustającą obecność.
Już tylko czasem, kiedy wracam z jakichś silnie aromatyzowanych miejsc i np. otwieram szafę, a one tam czekają – tylko na to, żeby mnie sobą otulić...
O! Wtedy następuje renesans miłości ;-)

A propos, skoro już jestem przy starych miłościach, to Wam napiszę, że spotkałam dziś na chodniku [dlaczego w pierwszym odruchu człowiek pisze: na ulicy?] mojego ex numer 3.
I przeszłabym sobie obok niego obojętnie, gdyby się do mnie nie odezwał...
. . .
Borze zielony, to ja już taka stara jestem, że swoich ex nie poznaję?
Jak to się stało?
I kiedy?

Stop! Wróć!
Cóż za okropny błąd we wnioskowaniu...! ;-)
Przecież on mnie poznał, co znaczy, że ja się nie zmieniłam. HA! :-)

Zadumałam się nad podobieństwem związków międzyludzkich
do związków ludzko-zapachowych...
A robota stygnie.
;-)

Ale czy naprawdę siła ekscytacji w związku MUSI się obniżać?
Czy trzeba zdradzić, żeby zauważyć urodę tego, co się zdradziło?
Czy trzeba się odsunąć, żeby móc potem poczuć bliskość?

Czy wszystko na tym świecie ma naturę obrazów, które są piękne z daleka,
a z bliska to już niekoniecznie?
A może my jesteśmy jacyś popaprani i wierzymy tylko naszym niedoskonałym zmysłom,
zamiast zaufać temu doskonałemu?
Szóstemu.
Albo nawet siódmemu.


...czy potrafisz dostrzec Piękno,
nawet jeśli nie jest ono ładne,
każdego dnia.
I na nim właśnie oprzeć swoje życie.

???

środa, 2 września 2009

love love love




Co to może znaczyć, że znienacka spodobał mi się obraz "przedstawiający"?
Mam się bać? ;-)

A w dodatku podobają mi się jeszcze dwa inne, tego samego artysty...
Artysta nazywa się Jason Levesque:

1.

2.

szkoła


Rozmawialiśmy dzisiaj w pracy o prozaicznych trudnościach życia, ze szczególnym uwzględnieniem trudności związanych ze zwlekaniem się rano z łóżka:

koleżaankaa: Naprawdę, moim największym problemem dzisiaj było to, żeby nie zaspać!
aalaaskaa: A moim największym problemem dzisiaj było to, że zaspałam...

Niestety, nie wiedziałam co mówię.
Można by nawet zaczerpnąć z poezji Fisza i rzec, że tylko wypuszczałam z gęby odgłosy ;-)
Albowiem największym moim problemem jest to, iż połowę każdego dnia spędzam w szkole, a przerabiamy wciąż od nowa, wciąż od nowa, wciąż od nowa jedną lekcję:
Szanuj szefa swego, bo możesz mieć gorszego.

Nie szanowałam i co?
I mam teraz szefa p.o.
Takiego, co to niby wcale nie chce zostać szefem pełną gębą, ale w oczach wciąż mu widać odbicia całonocnych SNÓW O POTĘDZE.
I jak on musi wszystko udoskonalić...!
I jak on musi się wykazać...!
I jak on musi wszystkich przekonać, że wcale mu na tym stanowisku nie zależy...!

Aż chce się zacytować innego poetę:
Co mnie to obchodzi
Ja na rozbitej płynę łodzi

Ale taka nerwówka to jednak człowiek zżera...

Mnie to nawet dosłownie - biopsja wykazała komórki żerne w mojej tarczycy ;-)



Pierdolę to!


...i tamto też! ;-)

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

sparing płci


odin...

maamaa: Przynieś gwiazdora i to popraw...
aalaaskaa: ???

To mógłby być nawet ciekawy konkurs audiotele:

Co miała przynieść aalaaskaa:
a) Clinta Eastwooda
b) Świętego Mikołaja
c) Śrubokręt?

Wątpię, czy sama bym odgadła, gdyby nie efekty wizualne – maamaa pokazywała niestabilną rączkę od czajnika, którą należało dokręcić śrubokrętem gwiazdką.
Dokręciłam.

dwa...

Do zrywania owoców w mojej rodzinie zawsze służyli mężczyźni, a zadaniem kobiet było ich przetwarzanie. Tak się DOTYCHCZAS przedstawiał tradycyjny podział obowiązków w temacie „przetwory”, ale powszechnie wiadomo, że tradycja ginie w narodzie, brat już z nami nie mieszka, a tata tymczasowo nie nadaje się do użytku, więc poszłyśmy po zdobycz same – ja i matka.

Rozstawiam pod brzoskwinią drabinę (taką malarską, drewnianą i ciężką jak sumienie Osamy bin Ladena) i sapę:
aalaaskaa: Nie wiem jak długo jeszcze pociągnę, skoro mam ciągle za chłopa robić!
maamaa [filozoficznie]: No cóż, albo trzeba prać kalesony albo za chłopa robić...
aalaaskaa [stanowczo]: To ja już wolę raz w roku drabinę rozstawić!

tri...

Do mojego taty ciągną pielgrzymki odwiedzających, a wśród nich pojawiła się również moja chrzestna, której nie widziałam od bardzo dawna. Chrzestna przy każdej okazji dopytuje się o moje zamążpójście i bardzo szybko okazało się, że akurat ta tradycja wciąż jest kultywowana ;-)
W reakcji na tradycyjne pytanie chrzestnej, opowiedziałam jej rozmowę z maamąą pod brzoskwinią i drabiną, a chrzestna na to:
Chłopy już teraz kalesonów nie noszą.”
I powiedziała to absolutnie serio, jakby chciała mnie pocieszyć/uspokoić.
Zaprawdę powiadam Wam, strasznie duże zasoby swojej silnej woli zużyłam na to, żeby powstrzymać się od pytania: „Naprawdę??? A onuc też już nie używają?”

ps
czetyrie...

Największym zmartwieniem mojego taty w szpitalu było to, że miał dolać płynu do chłodnicy w moim samochodzie i tego nie zrobił...
I co to teraz [czyli wtedy] będzie???” – padło dramatyczne pytanie.
Ano nic. Znalazłam w necie obrazek z silnikiem mojego autka i odpowiednim opisem, znalazłam w garażu odpowiedni płyn i sama wykonałam tę strasznie skomplikowaną i jakże męską czynność.
Trwało to znacznie krócej niż robienie przetworów...

CZARNA DZIURA


Bardzo, bardzo ale to bardzo, lubię jedną z medytacji, które OSHO poleca w „Od świtu do nocy. 101 technik medytacyjnych”. Polega ona na tym, żeby usiąść w samotności i emanować miłością – napełnić nią pokój, poczuć jak odbija się od ścian, wraca do nas i uszczęśliwia.
Po pierwszym przeczytaniu opisu natychmiast ją przetestowałam i natychmiast zakochałam się w niej wieczną i wierną miłością ;-)
Ale zaczynam wątpić, czy odwzajemnioną.
Albowiem kilka dni temu – po, przyznaję, dość długiej przerwie – spróbowałam poemanować miłością i... ni chu chu.
Jakby mi wyschło źródełko w sercu. Absolutna i totalna pustynia.
Nigdy wcześniej emanowanie miłością nie sprawiało mi żadnego problemu, więc chyba zdziwiłabym się strasznie, gdyby ktoś mi powiedział, że nie potrafi tego zrobić. A tu znienacka okazało się, że ja nie potrafię. I nie potrafię też opisać tego uczucia – moja wyobraźnia zamiast słów podsuwa mi tylko wizję wyciskania suchej cytryny; bez napisów, bez głosu z offu... Czy potraficie to sobie wyobrazić?
Czy potraficie sobie wyobrazić, co poczułam, kiedy usiadłam z zamiarem emanowania i znienacka poczułam, że nie emanuję?
Nic mnie na tę chwilę nie przygotowało, nie było żadnych sygnałów ostrzegawczych...

A co, jeśli następnym etapem – jak w przypadku gwiazd [w końcu jesteśmy z tego samego materiału] – jest CZARNA DZIURA?

Od tamtej strasznej chwili było kilka momentów, w których czułam, że jeszcze chwila, jeszcze jeden wydech i zacznę emanować, ale trwały bardzo krótko – jakby ktoś szybciutko uszczelniał tamę, przez którą wyciekło kilka strużek wody; jakby ktoś szybciutko przykrywał czarnym kloszem źródło światła; jakby ktoś czyhał z kosą na rośliny, które chcą wychynąć z ziemi i natychmiast je ścinał...

Może ja po prostu znienacka umarłam?

sobota, 22 sierpnia 2009

komediodramat z gipsem w roli głównej


Po drugim powrocie ojca ze szpitala [tak, był jeszcze raz w szpitalu – nie pytajcie] pozostał jeszcze problem zdjęcia gipsu z jego złamanej nogi. Lekarz pogotowia, który ten gips zakładał, powiedział co prawda, że możemy w tym celu przyjechać do niego na dyżur, ale rodzice uznali, że pogotowie ma poważniejsze obowiązki niż zdejmowanie gipsów z ozdrowiałych połamańców, pojechaliśmy zatem do lekarza rodzinnego po odpowiednie skierowanie i udaliśmy się z tatą do poradni chirurgicznej...
A dlaczego do takiej? Bo w zaleceniach stało jak wół: konsultacja w poradni chirurgicznej, a poza tym lekarz rodzinny napisał takie właśnie skierowanie.
Pierwszy ZONK w poradni chirurgicznej wywołała pielęgniarka, która wyjrzała z gabinetu i zapytała: „Państwo też do chirurga? A dlaczego tak późno?”
Było tuż przed czternastą, więc mama pokazała jej wywieszkę z godzinami przyjęć, zawierającą informację, że w ten dzień pracują do osiemnastej, a ona na to [totalnie lekceważąco]: „Iiiii tam! To dla enefzetu, a przed wizytą trzeba zadzwonić i się umówić, bo my już zamykamy...”
Wszyscyśmy troszkę osłupieli, ale tatę przyjęli. Aczkolwiek osłupiałego ;-)
Tutaj jednak nastąpił drugi ZONK. Chirurg oznajmił, że on się takimi gnatami [naprawdę takiego użył słowa] nie zajmuje i że trzeba z tym iść do ortopedy. I jeszcze bardzo się dziwił, że do tej pory tata nie poszedł. No to tata mu wyjaśnił, że choćby chciał, to nie mógł nigdzie iść, bo leżał w szpitalu. Chirurg znów się zdziwił, tym razem tym, że w szpitalu nikt się sprawą nie zainteresował, a następnie zaciekawił się chorobą taty, obejrzał oba wypisy ze szpitala i oznajmił, że on to się może co najwyżej zainteresować blizną po operacji. I pacjenta, który przyszedł do niego z nogą, pomacał po brzuchu ;-)
Mama, która była z tatą w gabinecie, dostała głupawki i wyszła rozchichotana, a tata – pewnie dla kontrastu – wyszedł wqrwiony, bo już miał tego gipsu powyżej dziurek w nosie, czemu się nie dziwię, bo mu wybitnie utrudniał chodzenie, a po operacji wszyscy go zmuszali właśnie do chodzenia...
Jak się to skończyło? Zapytaliśmy na pogotowiu, kiedy dyżuruje „nasz” lekarz i pojechaliśmy do niego, a on zdjął tacie ten cholerny gips bez stwarzania żadnych problemów.

A ponieważ przez ostatni miesiąc codziennie jeździłam albo z tatą do lekarzy, albo w odwiedziny do taty przebywającego w szpitalu, albo – w zastępstwie za tatę – woziłam jednego starszego, nieporadnego i bezdzietnego pana do różnych specjalistów w kółko oraz na badania i do lekarza rodzinnego, w międzyczasie robiąc swoje badania, to chyba zasłużyłam na tabliczkę na samochodzie:
„Ochotniczo w służbie zdrowia”

czwartek, 20 sierpnia 2009

gdy nie sprzyjają wiatry...


...to trzeba zmienić geometrię skrzydeł!

czwartek, 13 sierpnia 2009

kolejne wieści z domu i zagrody


Tata wrócił do domu, ale wciąż czuje się nietęgo (dosłownie i w przenośni), a w niedalekiej przyszłości zostanie poddany kolejnym przeglądom technicznym (i oby na tym się skończyło!).
Guz był prawdopodobnie – z jakichś dziwnych powodów nie ma 100% pewności – mięśniakiem i został usunięty w całości.
Wychodzi więc na to, że jedynymi guzami, które wciąż jeszcze mieszkają w naszym domu są moje guzki tarczycowe.
Endokrynolożka wrzasnęła dzisiaj na mnie: „A z guzami w piersi też by pani chodziła tyle czasu?” i kosztowało mnie to 60zł (+ 45zł za USG + 130zł za biopsję + składki na ubezpieczenie zdrowotne, które w tych okolicznościach bolą najbardziej). A że było to nasze pierwsze spotkanie – „poprzednia” zrezygnowała z aktywności zawodowej – powoli dochodzę do wniosku, że muszę pójść do kogoś, kto bierze więcej – wtedy być może w cenę wizyty wliczony jest takt i uprzejmość oraz łagodne traktowanie zestresowanej swoją chorobą pacjentki...

Zauważyliście, że nikt już nie mówi o nowotworach, tylko odmienia na wszystkie strony słowo „guz”? Do takiej ekwilibrystyki lingwistycznej pasuje mi tylko jeden przymiotnik: strusia. Ale – uwierzcie – wolę to od walenia po uszach (i duszy) skorupiakami...

A skoro już jesteśmy przy tajnej mocy słów, to Wam jeszcze napiszę, że obejrzałam rewelacyjny film, którego tytuł jest bardzo a propos: „Życie ukryte w słowach” [La vida secreta de las palabras]. Aczkolwiek jeszcze bardziej a propos - tym razem ze względu na fabułę - jest inny film tej samej reżyserki, Isabel Coixet, pod tytułem: „Moje życie beze mnie” [Mi vida sin mi].
Ale o filmach będzie innym razem.
Albo nie będzie.
;-)

wtorek, 4 sierpnia 2009

cóż tam, panie, u aalaaskii?


Mój ojciec złamał sobie nogę w starciu z kwiatem doniczkowym.
Ani kwiat, ani jego doniczka nie odnieśli żadnych obrażeń.
Starcie miało miejsce w późnych godzinach wieczornych, więc ojciec najpierw odtańczył (mentalnie) samczy taniec chojraka, który wszystko zniesie, a następnie – dokładnie o północy – zawiozłam go na pogotowie, gdzie poszkodowaną kończynę „sfotografowano” i zagipsowano.
Ojciec ostatecznie zrezygnował z roli odpornego na ból twardziela, więc zażądał natychmiastowego nabycia przepisanych tabletek przeciwbólowych.
I z dobrego serca radzę Wam zapamiętać ich nazwę:
OLFEN (Diclofenacum)
albowiem po zażyciu trzech z nich, pacjent dostał rozstroju żołądka.
Po dwóch dniach – które ojciec spędził głównie na rzyganiu – pojechaliśmy, znowu w środku nocy, na pogotowie, gdzie absolutnie nie zwracaliśmy uwagi na marudzenie o lekarzu rodzinnym, więc ojciec został pobieżnie zbadany i przyjęty do szpitala na obserwację.
A w szpitalu spotkał dwóch innych panów, którzy brali ten sam lek i też mieli interesujące dolegliwości żołądkowe. Każdemu z nich Olfen przepisał inny lekarz, ale żaden z tych trzech lekarzy nie zainteresował się, czy nie ma przeciwwskazań do jego zastosowania i nie ostrzegł przed skutkami ubocznymi.

Producentowi Olfenu i jego przedstawicielom handlowym niniejszym gratuluję udanej kampanii reklamowej/promocyjnej.

Dla mojego ojca to jednak nie była taka tragedia, jakby się mogło wydawać, ponieważ po zrobieniu wszystkich badań, które lekarzom przyszły do głowy, okazało się, że ma guz na żołądku.
Obecnie jest już po operacji i czuje się dobrze.
Za kilka dni dowiemy się czy to był nowotwór łagodny, czy złośliwy.

poniedziałek, 27 lipca 2009

była sobie burza


Za siedmioma lasami i siedmioma rzekami [czytaj: na obrzeżach cywilizacji, gdzie mieszka aalaaskaa] kiedy trwa burza, to nie ma prądu, a wyjątki od tej reguły są niezwykle rzadkie. W dodatku potem, po burzy, zaczyna się akcja pt. „usuwanie szkód”, objawiająca się wielokrotnymi przerwami w dopływie prądu, co – jak łatwo się domyśleć – wprawia wszystkich jego odbiorców w cudowny nastrój i zgoła euforię.
Ale ja nie o tym, nieprawdaż.
Więc [tak, wiem] była sobie burza i była ciemność, i nie było prądu.
W takich okolicznościach przyrody i cywilizacji ułożyłam się na kanapie ze słuchawkami w uszach i podłączoną do nich mp3ką w dłoni. A na mojej mp3ce, oprócz ulubionej muzyki, zwykle nagrany jest też jakiś audiobook, przygotowany do słuchania podczas wykonywania różnych beznadziejnych czynności tzw. domowych – tym razem była to książka Wojciecha Cejrowskiego „Gringo wśród dzikich plemion”.
No więc [tak, wiem] leżałam sobie w bezpiecznym domu, patrzyłam na świetlny spektakl za oknem i słuchałam opowieści o niebezpiecznych podróżach, a od czasu do czasu do moich uszu docierały odgłosy burzy.
I – nie wiedzieć czemu – czułam się cudownie.
Być może komuś przyjemność z słuchania podobnych opowieści psuje pragnienie pojechania w okolice, o których opowiada podróżnik, ale ja takich pragnień nie mam – jakoś [czy to dziwne?] nie marzę o spotkaniach ze śmiercionośnymi rybami, mrówkami, wężami, pająkami, jaszczurkami ...[tutaj wpisać dowolne zwierzę]... ani motylami – więc: nie pragnąc, nie zazdrościłam, a nie zazdroszcząc, słuchałam z absolutną i niczym nie zmąconą przyjemnością.
I – powtarzam – było mi cudownie.

A na drugi dzień usłyszałam, że ta cudowna burza zabiła kilka osób i raniła kilkadziesiąt.

czwartek, 16 lipca 2009

korygowanie kursu


Zastanawiałam się ostatnio, czy jest jakaś książka, do której wracam szczególnie często i uświadomiłam sobie – z niejakim zdziwieniem – że najregularniej wracam do „Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Krall. A ponieważ jest to książka, którą czyta się i cierpi, to natychmiast zadałam sobie pytanie, co – poza wrodzonym masochizmem – skłania mnie do owych regularnych powrotów.
Przesondowałam najgłębsze pokłady mojej podświadomości i obaliłam kilka hipotez, które mnie do siebie nie przekonały, zanim znalazłam odpowiedź na zadane pytanie. Było warto, bo odpowiedź mnie zaskoczyła – nie tyle swoim sednem, ile faktem, że tak późno mnie oświeciło, iż czytam „Zdążyć przed Panem Bogiem” wtedy, kiedy męczy mnie już pływanie w poprzek nurtu i zaczynam marzyć o płynięciu z prądem, bez zastanawiania się czy płynę w kierunku, który sama wybrałam, czy jestem tylko małą rybką w ławicy i płynę tam, gdzie wszyscy.
Nie wiem, jak działa ten mechanizm, ale wystarczy, że przeczytam książkę Hanny Krall i niemal natychmiast, jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki, zaczynam myśleć innymi kategoriami i działać zgodnie z własnymi zasadami, nie uznając oczekiwań otoczenia za obowiązujące prawo.
[No dobra, przyznam się, to nie działa tak natychmiast, bo najpierw muszę opłakać tamte straszne czasy i straszne doświadczenia ludzi, którzy je przeżyli lub nie zdołali przeżyć.]
Jedno jest pewne, nie należę do ludzi, których pociesza i mobilizuje do aktywności świadomość, że „inni mają/mieli gorzej”, więc w tym przypadku na pewno chodzi o coś innego.
Jeszcze nie wiem o co, ale być może kiedyś się dowiem.

- - - - - - - - -
Kiedy skończyłam pisać powyższy text, otworzyłam książkę na przypadkowej stronie i przeczytałam:
(...)kiedy się dobrze zna śmierć, ma się większą odpowiedzialność za życie.
Wolę tego nie komentować.
- - - - - - - - -


PS
Wiem, rozumiem i uznaję za słuszne to, że w naszym kraju prezentowanie symboli faszystowskich jest karalne wówczas, gdy jest połączone z zachwalaniem zalet nazizmu, ale kiedy widzę reklamę Simplusa, niby nawiązującą do filmu „Okręt”, to myślę, że jej twórcy mają mózgi i moralność ameb.
Czuję się w obowiązku ostrzec wszystkich użytkowników Simplusa, że przesłanie tej reklamy jest nastepujące:
„Masz Simplusa? – Zginiesz!!!”

wtorek, 14 lipca 2009

środa, 8 lipca 2009

tylko niepokój może nas uratować


Bardzo lubię obrazy Telemacha Pilitsidisa.
Jednak ile razy bym ich nie oglądała, tyle razy zatrzymam się przy tym:


Gdyby ktokolwiek kiedykolwiek szukał ilustracji do tezy Georgesa Braque'a:
Sztuka jest po to, by niepokoić.

powinien wybrać właśnie ten obraz.

Czy Ciebie już zaniepokoił?

A może musisz wiedzieć, że zatytułowany jest "Popromienne"?



PS
Tytuł notki jest - oczywiście - cytatem z wiersza Macieja Woźniaka:

Komunikat

Proszę zachować niepokój.

Nie przedstawiać żadnych dowodów,
nie zeznawać pod przysięgą.

Oszczędzić sobie wyrzutów
poza wyrzutami sumienia.

Tylko niepewność
daje jakąś gwarancję.

Tylko niepokój
może nas uratować.

wtorek, 7 lipca 2009

myśląca trzcina nad myślącym oceanem


„Solaris” Stanisława Lema skutecznie przyciągnęła moją uwagę - nie tylko na czas niezbędny do jej przeczytania, ale także na długie chwile rozmyślań.(*)
Myślę, że nie jest jej potrzebna ani moja rekomendacja, ani jakaś specjalna reklama – dobry towar sprzedaje się sam.
Inni są innego zdania, więc o tej książce piszą, ale ja ograniczę się do opisania przeżyć, których doświadczyłam [mniej więcej w takim sensie, w jakim poligon doświadcza przeprowadzanych na nim ćwiczeń bojowych] po przeczytaniu jednego jej fragmentu – zdania, które bynajmniej nie ma doniosłego znaczenia dla fabuły powieści:
Kiedy z płaskiego dachu Stacji wejdę po trapie, zobaczę na pokładach szeregi biało opancerzonych, masywnych automatów, które nie dzielą z człowiekiem pierworodnego grzechu i są tak niewinne, że wykonują każdy rozkaz, aż do całkowitego zniszczenia siebie lub przeszkody, która stanie im na drodze, jeżeli tak zaprogramowana została ich oscylująca w kryształach pamięć.

Przeczytałam, spojrzałam przed siebie i zogniskowałam wzrok akurat na drewnianym stole.
Pomyślało mi się (bez udziału woli), że zbyt mało uwagi poświęcamy otaczającym nas przedmiotom, a przecież one mają niebagatelny wpływ na jakość naszego życia.
Stół, na który patrzyłam, został wykonany z drzewa, które wyrosło w jakiejś wspólnocie i być może umiało się z tą wspólnotą porozumieć... [kliknij tutaj] [i tutaj]
Kto może mi zagwarantować, że on nie ma żadnego życia wewnętrznego [i nie piszę tutaj o kornikach]?
Kto może mi zagwarantować, że on nie reaguje na bodźce zewnętrzne?
. . .
Tutaj mnie przystopowało, bo uświadomiłam sobie, że przed wykonaniem mojego stołu drzewa zostały pozbawione życia i teraz mogę się z nimi porozumieć w takim samym stopniu, jak z „dawcami materiału” na poniższy świecznik (zdjęcie zrobione w Kutnej Horze):
[ciekawszy materiał - tutaj] [i tutaj]

W przypływie solidarności ludzko-drzewiej zaczęłam planować wnętrza wypełnione meblami wykonanymi ze szkła i metalu [plastiku nie lubię], ale wówczas przypomniałam sobie, że według horoskopu chińskiego urodziłam się w żywiole drzewa i nadmiar metalowych przedmiotów źle by działał na moją chi, więc...
Sorry Winnetou, moja chi jest dla mnie ważniejsza.

Pomimo błyskawicznego ustalenia hierarchii wartości i tak pomarzyłam sobie jeszcze o umiejętności driad – „budowania” domków z żywych roślin, bez łamania gałęzi, wbijania gwoździ i innych barbarzyńskich czynności.

Nie poddawaj się rozpaczy. Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne. [William Shakespeare]




(*) Może się to wydać dziwne, bo „Solaris” naprawdę mi się spodobała, ale rozumiem też Zygmunta Kałużyńskiego, który napisał:
Wspominam mój zawód i irytację, gdy wziąłem się parę lat temu do głośnego Solarisa naszego nieszczęsnego Lema. Zaczyna się od sytuacji sensacyjnej: wyprawy kosmicznej na zdumiewającą planetę z myślącym „Oceanem”, po czym następuje na stu stronach opis nieudanego małżeństwa zakończonego samobójstwem, które wspomina pod wpływem machinacji „Oceanu” uczony Kelvin; okazuje się on właścicielem umysłowości harcerskiej, jeśli idzie o pożycie damsko-męskie, i podobnie naiwni są też jego koledzy, mimo że są to wybitni specjaliści od ichtiologii-brontosaurologii-elektronicznej itp. Niestety, na jednej stronie Tołstoja czy Stendhala, autorów z minionej epoki, jest więcej wiedzy o psychologii małżeństwa niż w całej podobnej bibliotece s-f, która obiecuje nam obraz człowieka przyszłości, lecz nie przekracza mentalności uczniaka.

poniedziałek, 6 lipca 2009

postfilmowy


Z gatunku: zobacz coś dziwnego, nie umiera się od tego ;-)
obejrzałam film, którego główny bohater jest albo kosmitą, albo wariatem...
Brzmi znajomo?
Pewnie tak, ale tym razem nie piszę o „K-PAX”, tylko o „Czarnych słońcach” – polskim filmie z 1992 roku, którego największą zaletą jest muzyka Kultu, ze szczególnym uwzględnieniem piosenki „Czarne słońca”, którą kocham.
Niestety, film trudno pokochać. Trudno też znaleźć w necie taki jego opis lub recenzję, która stwarza pozory, że jej autor(ka) obejrzał(a) wcześniej omawiany film.
Trudno, ale się udało.
[Trochę tylko gryzie mnie zdanie: „Główna postać – Tadeusz Wilk (Tomasz Dedek), wmawia spotkanej na ulicy kobiecie – Celinie (Ewa Dałkowska), że jest jej synem.” bo sugeruje jakieś przypadkowe spotkanie.]
Dla zachęty ;-) dodam, że czytając zalinkowaną recenzję, poczujecie się jak u mnie - jej autor też jest trochę na bakier z interpunkcją.


Monopasterz polecał niedawno film „Siła spokoju” (Peaceful Warrior), więc – jak na grzeczną owieczkę, podążającą za swoim pasterzem, przystało – obejrzałam go natychmiast.
Z kronikarskiej obowiązkowości dodam tylko, że niemały wpływ na ową natychmiastowość ochoty obejrzenia miało również wyguglanie informacji, że jedną z głównych ról zagrał Nick Nolte.
[Już pisałam, że go kocham, więc się nie będę powtarzała ;-)]
„Siła spokoju” trochę przypomina amerykańskie poradniki psychologiczno-ezoteryczne (i nic dziwnego, zważywszy proweniencję filmu), ale mnie to wcale nie przeszkadzało, choć znam takich, których rozbolałyby od tego zęby ;-)


A jeśli ktoś szuka rozrywki wymagającej innego rodzaju myślenia (lub nawet jego braku), to polecam dwa filmy z 2006 roku, których głównym motywem jest napad na bank:
„Teoria chaosu” (Chaos w reż. Tony’ego Giglio)
„Plan doskonały” (Inside Man w reż. Spike’a Lee)
I aby tym dwóm ostatnim filmom nie było przykro ;-) muszę w nich też znaleźć coś do kochania...
Jeśli chodzi o „Plan doskonały”, to odpowiedź jest prosta – kocham Jodie Foster, która chyba nigdy nie zagrała słabo, a w tym filmie jest rewelacyjna (jak zwykle).
W „Teorii chaosu” kocham... nawiązania do torii chaosu.
[Chyba nie ma nic dziwnego w kochaniu teorii chaosu?]


PS
Na wszelki wypadek uprzedzam, że w tytule tego posta wcale nie brakuje spacji.

czwartek, 2 lipca 2009

jak on śpiewa!





ps
Ile jeszcze żab muszę pocałować, zanim znajdę mojego księcia?
;-)

przesłanie skierowane w zaświaty


Troszkę mnie ostatnio przytkało, albowiem znienacka zostałam pozbawiona szefa.
Tak, właśnie tego, o którym pisałam tak... gorąco.
Zanim dostał zawału i zszedł z tego świata, zdążył jeszcze raz zachować się wobec mnie paskudnie.
A nawet megapaskudnie.
Zdążył też poudawać, że nic się nie stało, bo tak naprawdę to on mnie lubi i szanuje.
Czasu zabrakło tylko na to, żebym ja również uznała, że nic się nie stało.
[Choć wątpię, czy ludzie żyją wystarczająco długo, żeby to nastąpiło.]

Bilans zamknięcia
jest taki: on sobie leży poniżej poziomu trawy i ma święty spokój, a ja się biję z myślami.
Kierunek moich myśli został wytyczony słowami modlitwy:
...i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.


Nie mogę tego powiedzieć zmarłemu, więc wysyłam w eter:

Wybaczam ci.
Nie zapominam. Nie uznaję, że „nic się nie stało”. Po prostu odpuszczam.
Dziękuję, że mi swoim przykładem przypomniałeś, że wolę być prawym i przyzwoitym człowiekiem.
Żegnaj na zawsze.

poniedziałek, 29 czerwca 2009

wzdychała aalaaskaa do obrazu...

...a obraz ani razu ;-)


O różnych miłościach tutaj opowiadałam, ale chyba rzadko chodziło o miłość od pierwszego wejrzenia do... obrazu ;-)
Oto mój wybranek:

Wyszedł spod pędzla Małgorzaty Maćkowiak.
I mogę go mieć za 3400zł

Kupiliście sobie kiedyś obraz?
Bo ja nie.
A to mi po raz kolejny uświadamia, że praca dla idei to wspaniała rzecz, ale nie wtedy, kiedy człowiek musi się poważnie zastanowić czy kupić piękny obraz...

piątek, 26 czerwca 2009

balonikowa teoria człowieka


Czytając „Opowieści o pilocie Pirxie” zadumałam się nad fragmentem, nad którym – jak sądzę –niewielu czytelników wpada na podobny pomysł ;-) Oddaliłam się – i to dość daleko – od lektury po przeczytaniu zdania (a dokładniej – połowy zdania): „Pirx się stracił” [opowiadanie „Terminus” – tak rewelacyjne, że aż dziw, że cokolwiek zdołało mnie od niego oderwać].
Stracić się...
- Jakież to cudowne określenie!
Tyle, że każdy, kto zechce go użyć, usankcjonuje presupozycję, że poza tymi rzadkimi chwilami, kiedy się tracimy – mamy się.
A co to znaczy?
Moja usłużna wyobraźnia natychmiast wyprodukowała następującą wizję:
Wypełniają nas kolorowe baloniki, które trzymamy na uwięzi dzięki przywiązanym do nich sznureczkom. Kiedy coś nas wytrąci z rytmu rutyny/zaskoczy/zdziwi – wypuszczamy sznureczki i baloniki zaczynają odfruwać. To nas przywołuje do porządku i natychmiast zaczynamy chwytać wypuszczone wcześniej sznureczki.
Czasem któregoś nie udaje się złapać i tracimy przywiązany do niego balonik.
Wtedy stajemy się kimś zupełnie innym.
Co jednak nie znaczy, że stajemy się kimś gorszym (choć i tak się może zdarzyć) – te baloniki zawierają nasze zalety i wady, więc wszystko zależy od tego, któremu balonikowi pozwolimy odfrunąć.
Czasem zdarza się też tak, że łapiemy przelatujący obok balonik, który wcześniej wcale do nas nie należał i to stwarza dodatkowe możliwości (albo komplikacje).

Co ciekawe, każde rozważania na temat konstrukcji człowieka – powyższe również – prowadzą mnie do konkluzji, że dobrze byłoby znać swój stan posiadania, żeby móc się pozbyć tego, co nam nie odpowiada oraz że warto zawsze zachowywać spokój.
Niestety, żadne rozważania na temat konstrukcji człowieka nie doprowadziły mnie jeszcze do konkretnych wskazówek dotyczących tego, jak zachować spokój w każdych okolicznościach.
Ale mam gdzieś poradnik pt. „Potęga cierpliwości” to sobie jeszcze poczytam ;-)



„(...) człowieczeństwo jest to suma naszych defektów, mankamentów, naszej niedoskonałości, jest tym, czym chcemy być, a nie potrafimy, nie możemy, nie umiemy, to jest po prostu dziura miedzy ideałami a realizacją (...)”

Opowiadanie „Rozprawa” z „Opowieści o pilocie Pirxie” Stanisława Lema

redukcja cienia (vel zrzucanie balastu)


Dzisiejszy odcinek sponsorują literki: w, i, ę, c.


Mogłabym z czystym sumieniem twierdzić, że w czasach obowiązkowej edukacji szkolnej przeczytałam wszystkie „zadane” lektury, gdyby nie fakt, że nie przeczytałam „Opowieści o pilocie Pirxie” Stanisława Lema.
Nawet próbowałam, ale mnie odrzuciło.
Niby nic się nie stało, bo ostatecznie i tak nie „przerabialiśmy” „Opowieści...” (wakacje zaskoczyły nauczycielkę tak, jak corocznie zima zaskakuje drogowców), uniknęłam więc wertowania bryków i wysłuchiwania streszczeń wygłaszanych przez kolegów – czego trochę żal, bo mogłoby się okazać ciekawym doświadczeniem. (*)
Nie mogłam jednak dłużej żyć z takim wstydliwym balastem ;-) więc w końcu „Opowieści o pilocie Pirxie” przeczytałam. I wcale mnie nie odrzucało. A nawet wprost przeciwnie.
Co pewnie jest kolejnym dowodem na to, że już nie jestem tą samą dziewczynką... Ech.
Z rozpędu nabyłam też „Solaris” i już nie mogę się doczekać przeczytania książki, o której sam autor mówił, że jej nie rozumie.
Swoją drogą, takie stwierdzenie to genialna reklama. Bo przecież w naszej ludzkiej naturze tkwi przekonanie, że jesteśmy wyjątkowi (w sensie osobniczym – tj. każdy tak myśli o sobie, a nie o innych; przy czym niektórzy sądzą, że są wyjątkowo beznadziejni), więc co najmniej połowa czytelników rzuciła się na tę książkę w celu udowodnienia, że oni zrozumieją.
To mi się bezpośrednio kojarzy z „Czarnymi oceanami” Jacka Dukaja. Bo pokażcie mi jedną taką albo jednego takiego, któremu „Czarne oceany” się spodobały i który nie marzył o przeczytaniu pierwszej wersji książki. Tej odrzuconej przez wydawcę, który stwierdził, że nikt jej nie zrozumie.
Ponoć po wprowadzeniu poprawek wydawca nadal twierdził, że „Czarnych oceanów” nie rozumie, ale książka została wydana, więc chyba nie było tak źle.
Na stronie Dukaja można sobie przeczytać odrzucony fragment powieści.


Borze zielony, co ja tu pitolę!
Przecież miałam pisać o bezimiennym (posiadał wszak tylko nazwisko) pilocie Pirxie!


Może następnym razem pójdzie lepiej...?




(*) Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami wspólnymi siłami opowiadaliśmy jednej z koleżanek fabułę „Krzyżaków”, a ona w pewnym momencie przerwała nam pytaniem:
- OK, ale ciągle mówicie, że oni gdzieś pojechali... Czym pojechali? Pociągiem?

wtorek, 23 czerwca 2009

post niedyskretny


Jak zostać tatą?

Ślimak to się musi nagimnastykować!
Nie wierzysz?
Kliknij TUTAJ, a zobaczysz.

niedziela, 21 czerwca 2009

zostajemy czy płyniemy?


Sitem płynęli, po morzu płynęli,
Sitem płynęli po morzu;
Mimo przyjaciół uwag i rad
W burzliwy, wietrzny, niebezpieczny świat
Sitem płynęli po morzu.
A gdy odbili od brzegu w swym sicie,
Wszyscy krzyknęli: „Wy się potopicie!”
A oni: „Płyniemy na wiatry i burze -
Co nam, że nasze sito nie jest duże,
My sitem płyniemy po morzu!”


Edward Lear
„O żeglarzach Dżamblach”


Prawda, że to piękna recepta na spełnione życie?
Dookoła nas niebezpieczne morze możliwości, a my mamy do wyboru tylko dwie drogi: zostać w miejscu, które znamy albo wyruszyć w podróż w nieznane.
W podróż, na którą nikt nas nie ubezpieczy.
W podróż, której inni się boją i przed którą nas ostrzegają.
W podróż, w której stracimy stabilny grunt pod stopami.
Damy się przestraszyć czy popłyniemy?


ps

Ciąg dalszy wiersza o Dżamblach i jeszcze trochę wierszyków wymyślonych przez Anglików


Co nieco o Panu Learze

piątek, 19 czerwca 2009

foch


Przyglądałam się zabawie dzieci, wśród których była córka moich znajomych.
W pewnym momencie dziewczynka chciała coś wymóc na innych dzieciach, ale nie powiedziała wprost o co chodzi, tylko strzeliła klasycznego focha. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zrobiła to dokładnie tak, jak robi to jej matka, kiedy chce pokazać mężowi, kto tu/tam/gdziekolwiek rządzi.
Manewr manipulacji idealnej w wykonaniu siedmiolatki zrobił na mnie piorunujące wrażenie, choć zastosowana przez nią technika nie jest mi obca ;-)
Mój mózg ruszył z kopyta.

W pierwszej chwili pomyślałam, że musiała ten manewr widzieć wielokrotnie, co znaczy, że jej błękitnooki ojciec ma raczej przechlapane ;-)
W drugiej chwili pomyślałam, że foch jest skuteczny tylko wówczas, kiedy gramy/walczymy z kimś, komu na nas zależy, co czyni zastosowanie tej zagrywki – mówiąc eufemistyczne – dwuznacznym.
A potem to już zaczęłam głęboką wiwisekcję, nie po raz pierwszy zastanawiając się, ile skryptów, które automatycznie odpalam w określonych sytuacjach, pochodzi wprost od mojej matki.
Niektóre z nich znam już bardzo dobrze i coraz skuteczniej zwalczam, ale pewnie nie wszystkie...
Czym można przeskanować człowieka?

I czy można to zrobić on-line? ;-)

wtorek, 16 czerwca 2009

porażenie wielonarządowe


Nie mogę narządów wzroku i słuchu oderwać od tego:



...a mózgu od rozmyślań o tym, jakby tu mojego szefa przemycić na pokład jakiegoś wahadłowca i wysłać w KOSMOS (on ewidentnie stamtąd przyleciał, więc w zasadzie kieruje mną głęboki humanitaryzm... tfu! chciałam napisać: obcotaryzm(*)).



(*)No chyba, że OBCY się go właśnie tym sposobem pozbyli.
A wcześniej tak ich wkurwił, że potem już zawsze ciekł im z pysków wszystkożrący kwas.

czwartek, 11 czerwca 2009

czary, siła woli, zwyciężanie bez walki i twórcza niemoc blogerów


W powieści „Trzeci znak” Yrsy Sigurdardóttir znalazłam ciekawą koncepcję dotyczącą czarów:
„(... ) czary to nic innego jak próba wpływania na własny los w niekonwencjonalny sposób. (...) W zasadzie chodzi o to, by za pomocą rozmaitych działań obrócić bieg wydarzeń na swoją korzyść; czasem kosztem innych, a czasem nie. Kiedy człowiek wykonał jakiś wysiłek potrzebny do tego, by odprawić czary, zrobił krok zbliżający go do założonego celu, co z kolei może mu pomóc go osiągnąć.”
Może zatem czary umożliwiłyby skuteczniejszą syntezę moich cząstek elementarnych?
Jeśli ktoś ma pomysł na odpowiednie zaklęcie i rytuał, to proszę o kontakt :-)

Nie wiedząc jeszcze o tym, że odpowiednią kuracją będą czary, nabyłam książkę Henry’ego Hazlitta pod wszystko mówiącym tytułem „Siła woli”.
Jeszcze jej nie przeczytałam, ale już mi się spodoba, bo w pierwszym rozdziale autor prezentuje tezę sformułowaną krótko i treściwie:
„Wola nie istnieje!”
Zatytułować książkę „Silna wola” i na samym wstępie zaprzeczyć istnieniu tytułowej bohaterki to – przyznacie – dość niekonwencjonalne podejście.
Już obdarzyłam Autora sympatią, choć – siłą rzeczy – jest ona pozagrobowa ;-)
Ale ja też jestem tylko półżywa, więc spoko.

Trochę wcześniej podobną sympatią obdarzyłam Josefa Kirschnera, który w książce „Zwycięstwo bez walki” dowodzi, że ktoś, kto opanował sztukę zwyciężania bez walki, zabija każdego, kto mu zastępuje drogę z bronią w ręku.
Miałam zamiar opowiedzieć Wam o tej książce, ale sami rozumiecie – atomizacja, dekompozycja, entropia...
Może jeszcze się poprawię.

Na razie dotarło do mnie, że nie tylko ja mam problemy z pozbieraniem się. Kilkoro blogerek i blogerów, do których z chęcią zaglądam i czuję – czasem mniej, czasem bardziej uzasadnione – powinowactwo duchowe, prezentuje ostatnio podobne objawy do moich.
I na tym tle zaczęłam doskonalić wizję znaną z „Czarnych oceanów” Jacka Dukaja:
Ziemię osnuwa myślnia - czarny ocean, w którym pływają wszystkie ludzkie myśli (memy). Te myśli łączą się w bardziej złożone organizmy – monady – i osiągają samoświadomość. A następnie atakują ludzi, wpływając na ich/nasze myśli, a przez to i na ich/nasze samopoczucie, i na ich/nasze wybory, i na wszystko inne.
A blogerom odbierają twórczą siłę.
Brrrr!

sobota, 6 czerwca 2009

performance


Lubię performerów.
Tworzone przez nich performance nie zawsze, ale ich samych obdarzam jakąś dziwną, niczym nie uzasadnioną, sympatią. Albo też uzasadnioną. Na przykład tym, że wydają mi się ludźmi z pasją, a takich lubię, nawet jeśli mają najgorsze z wad.
Bo chyba sztuka jest pasją dla człowieka, który jest gotów powiesić się na hakach
(Stelarc),
dać się postrzelić (Chris Burden),
leżeć w lodzie (Sędzia Główny)
poddusić się (Sędzia Główny)
czy zaszkodzić sobie na milion innych sposobów, które wymyślają performerzy, żeby wyrazić swoją artystyczną wizję?

Dzisiaj opowiem Wam o jednym ciekawym performance.
Oczywiście, krwawym ;-)
Wyobraźcie to sobie:

Johannes Deimling stanął przed publicznością w pełnym odzieniu i powoli zaczął się rozbierać. Najpierw zdjął sweter i okręcił go sobie na głowie, potem to samo zrobił z koszulą, spodniami i bielizną. W międzyczasie spiął odzież paskiem, a na koniec przywiązał do całości również buty.
Kiedy stał przed widzami nagi, z głową szczelnie okręconą własną odzieżą, zaczął się drapać. Drapał się po całym ciele i mocno - aż do krwi. Krew otarł chusteczką i stanął przed widzami nagi, podrapany i opływający krwią, z chusteczką w wyciągniętej w stronę publiczności ręce. Stał tak, z trudem oddychając, aż do chwili, kiedy ktoś z publiczności odebrał od niego chusteczkę. Wtedy się ubrał i zakończył pokaz.

Pytanie do Was: co – Waszym zdaniem – autor/performer miał na myśli?


Kliknij po więcej fotek.

ps
Tylko się nie pobijcie o miejsce w komentarzach ;-)