niedziela, 31 stycznia 2010

każdy orze jak może ;-)

Obejrzałam dwa filmy bez tradycyjnie rozumianych dialogów: „Skrzata” (Skřítek) i „Spiskowców rozkoszy” (Spiklenci slasti) – oba czeskie – i bez żadnego związku z nimi ;-) zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy zupełnie nie potrafili operować słowami albo gdybyśmy pozostali na poziomie języka znanego np. z „Walki o ogień” (La Guerre du Feu).

Skupiłam się - być może zasugerowana tematyką filmów ;-) - tylko na jednej sferze ludzkiego życia, uczuciowej, a moja wyobraźnia natychmiast zaczęła mnożyć pytania.

Jak alkoholik i/lub sadysta znęcający się nad żoną sprawiłby, żeby żona od niego nie odeszła, jeśli nie mógłby jej wstawić kitu, że to ostatni raz, że się poprawi, że ją kocha...?

Jak niewierni partnerzy tłumaczyliby się ze swoich nieobecności, roztargnienia, braku zainteresowania itp. jeśli nie mogliby kłamać słowami?

Jak ktoś, kto przestał kochać i tkwi w związku z poczucia obowiązku albo strachu przed samotnością wmówiłby partner/ce/owi, że jest inaczej?

itede

itepe

Tą drogą doszłam do konkluzji, że mowa jest praktyczna jak cep, sierp czy pług. Jest narzędziem, które znajduje zastosowanie w okolicznościach praktycznych/prozaicznych (typu PRACA), a w okolicznościach niepraktycznych/metafizycznych trzeba ją traktować jak stare radło stojące w ogrodzie na zmechanizowanej farmie. Jak ozdobę.
Budowania DOMU nie zaczyna się od ozdób, tak jak nie zaczyna się od dymu z komina, nawet jeśli o czymś takim piszą poeci – historia literatury uczy, że poeci rzadko bywają dobrymi partnerami na życie.


ps
Przy każdym kontakcie ze słowem pług, przypomina mi się czeskie zdanko: porucha na ruchadle, które oznacza awarię pługa. A pług, notabene, wynaleziono w Czechach.

sobota, 30 stycznia 2010

do serca podchodzi mi lód

Pewnego (nie)pięknego zimowego dnia uświadomiłam sobie, dlaczego z zimą tak bardzo mi nie po drodze.
A było to tak:
Jechałam sobie autkiem przez zaśnieżony krajobraz. Wszystko wokół było białe i jakieś takie... Długo nie mogłam określić jakie. Aż wyświetliło mi się w (cienkiej od niewysypiania) korze mózgowej słowo NIERUCHOME (było jak czerwony neon ;-)).
To było to.
To właśnie brak jakichkolwiek oznak życia/ruchu uświadomił mi, że nie lubię zimy, bo ją i mnie charakteryzują/konstytuują odmienne wibracje. Na maxa odmienne.
Ja jestem niby stabilną formą materii, ale wewnątrz wszystko mi drga i wibruje. Jestem jak atom, który kiedyś badaczom wydawał się jednolitą cząstką materii, a jak mu się w końcu bliżej przyjrzeli, to zobaczyli latające wte i wewte elektrony...
Zima natomiast sprawia, że życie wewnętrzne wszystkiego dookoła zamiera albo przynajmniej zwalnia – oczywiście dotyczy to istot i zjawisk rozsądniejszych niż ludzie.
Nawet podczas zawiei i zamieci śnieżnych istotą zimy, jej sednem, pozostaje brak ruchu.
I zima robi wszystko, żeby tym lodowym bezruchem zarazić wszystko dookoła – nawet ja miewam ostatnio oszronioną duszę i czuję lód w sercu...

Ale się nie dam!
Tak mi dopomóż... wiosno ;-)

ps
Ależ ta dziewczyna ma głos!

czwartek, 28 stycznia 2010

nestyda

Uwielbiam czeskie filmy, ale jak usłyszałam tytuł „Do Czech razy sztuka” i zobaczyłam ten plakat:
to pomyślałam, że chyba jednak nie wszystkie czeskie filmy muszę obejrzeć...

Ale obejrzałam
I mi się spodobał.

A temu, kto wymyślił, że „Bezwstydnik” u nas będzie zatytułowany „Do Czech razy sztuka”, to bym coś urwała.
Tyle, że on już chyba tego nie ma...

Wiecie co jest w tej filmowej historii najlepsze?
To, że facet po siedmiu latach odchodzi od żony i syna, co wywołuje komentarze w stylu „tak się nie robi”, po czym okazuje się, że żona wyszła na jego odejściu lepiej niż on sam.
Gdyby ten świat był solidnie zmontowany, to w prawdziwym życiu byłoby tak samo!

Zapisuję „Bezwstydnika” w szczególnym miejscu mojej pamięci, bo jest doskonałą ilustracją do teorii, której jestem fanką, a mianowicie: jeśli kogoś nie kochasz, to nie zawracaj mu głowy/serca, tylko spierdalaj - zrób miejsce dla kogoś, kto dla tej osoby będzie lepszy.




ps

A wiedzieliście, że Jiří Macháček jest wokalistą i autorem tekstów grupy MIG 21?
Bo ja nie.

niedziela, 24 stycznia 2010

nieoczekiwane dywidendy z kryzysowej inwestycji sprzed lat ;-)

Brak snu i stres są szkodliwe dla zdrowia, urody i umysłu, wiecie?

Co parę dni mam nawroty kataru, wypadają mi włosy, nie chce mi się żyć, każdy odcinek serialu "True Blood" oglądam po kilka razy, a oprócz niego bawią mnie jedynie książki Jane Austen oraz kupowane pewnego roku po 9,90 PLN romanse (albo raczej komedie romantyczne) polskich autorek, wydane wówczas w serii "Literatura na obcasach" (kiedy je kupowałam też przeżywałam kryzys).
Jestem pewna, że czytałam je wszystkie natychmiast po nabyciu, ale nie pamiętam szczegółów (szczegóły ówczesnego kryzysu pamiętam natomiast doskonale), a "Mężczyzny do towarzystwa" Dominiki Stec nie pamiętałam wcale, dzięki czemu dzisiejszej nieprzespanej nocy miałam ubaw po pachy, gdyż – licząc na oko – średnio co 5 stron płakałam ze śmiechu.
A potem wreszcie zasnęłam.


Moja praca nie jest tego warta.


Nic nie jest tego warte.



Jestem głupia jak sanki ;-)

środa, 20 stycznia 2010

pani Hanna dała czadu

Oddziaływanie przejawów absurdalnego humoru na mój organizm niemal zawsze przebiega według tego samego algorytmu: biorę odważnie na klatę duże dawki i przyjmuję ze spokojem, dopóki nie przeleje się czara mojej powagi, a wtedy padam uchachaną aalaaskąą.
Ewentualnie turlam się.
Ewentualnie płaczę...
Czytając „Wojnę żeńsko-męską i przeciwko światu” Hanny Samson dotrwałam aż do chwili, w której bohaterka powieści przyjęła pierwszą dawkę testosteronu. Przy opisie jej konfrontacji z taksówkarzem padłam. Wprost wyłam ze śmiechu, choć nie do końca była to reakcja konkretnie na tę scenę, ale raczej kumulacja śmiechu ze scen poprzednich.
Tak. „Wojna...” sprawiła, że się poturlałam, ale to zdecydowanie nie jest powieść humorystyczna. Za dużo w niej PRAWDY i dlatego najlepiej pasuje do niej słowo: groteska. Z komizmem przeplatają się tutaj treści, których nie waham się nazwać tragicznymi, a dotyczące niewesołej sytuacji kobiety w średnim wieku, żyjącej w patriarchalnym społeczeństwie, hołdującym kultowi młodości...

Kiedy już się wyśmiałam do ostatka, to nie mogłam przestać wyobrażać sobie reakcji otoczenia pani Samson, ze szczególnym uwzględnieniem jej praco(i kaso)dawców, na tę opowieść. Tak obśmiała środowisko, w którym się obraca i zajęcia, z których czerpie zyski, że nie wyobrażam sobie, w jaki sposób udało jej się wmówić wszystkim, że nie mają absolutnie nic wspólnego z postaciami z jej książki.
Na szczęście jest psychologiem, więc zapewne zna różne fajne sztuczki, które mogła wykorzystać ;-)

Co ciekawe, druga część opowieści o Barbarze Patryckiej pt. „Pokój żeńsko-męski na chwałę patriarchatu” wcale mnie nie śmieszyła. Jest tak prawdziwa, mimo wszystkich absurdów, nieprawdopodobieństw i fajerwerków, że aż przerażająco smutna. Smutna tym smutkiem, który szepcze do ucha: no śmiej się, śmiej, ale i tak wiesz, że to żadna fikcja, tylko najprawdziwsza prawda...
No chyba, że czytałam w nieodpowiednim nastroju.
Ale o tym przekonam się dopiero wtedy, kiedy zapodam ją sobie ponownie.
A zrobię to na pewno.
Czego i Wam życzę ;-)

wtorek, 19 stycznia 2010

jak tak patrzę na 50% moich zawodowych obowiązków...

... i przypominam sobie słowa Rémiego Gaillarda:

Robiąc byle co, stajesz się byle kim!

to mi trochę słabo.


ps
alternatywa

poniedziałek, 11 stycznia 2010

miałam painta i nie wahałam się go użyć ;-)



To musiał być wyjątkowo ciekawy dzień pracy w ZAKŁADZIE...

niedziela, 10 stycznia 2010

o zmierzchu piszę o zmierzchu ;-)

Obejrzałam ekranizację „Zmierzchu” Stephenie Meyer i odpowiedziałam sobie na parę [parę, bo dokładnie dwa ;-)] pytań, na które wcześniej nie znalazłam odpowiedzi.

Przede wszystkim, zrozumiałam, co mnie do tej książki przyciągnęło.
Odpowiedź brzmi... uwaga... tytuł.
Serio.
Kocham zmierzch.
Moim chronotypem jest sowa, więc wieczorem czuję się wspaniale, a do tego uwielbiam zachodzące słońce, delikatną ciemność i pierwsze gwiazdy.
Podoba mi się nawet samo słowo zmierzch, które ma w sobie co najmniej połowę uroku odpowiadającego mu zjawiska...

A że w książce Meyer jest mało zmierzchu, toteż mi się nie spodobała ;-)


Drugie pytanie, na które znalazłam dokładniejszą niż poprzednio odpowiedź brzmi: z czyich pomysłów, Meyer zerżnęła najwięcej, pisząc swoją powieść?
Otóż z Melindy Metz, autorki „Roswell High”, na podstawie której powstał serial „Roswell: W kregu tajemnic”. Meyer zastąpiła kosmitów wampirami ale podobieństwa są oczywiste: rodziny adopcyjne, związek dziewczyny z nieludziem zaczynający się od tego, że nieludź ratuje jej życie, zdradzając przy tym swoją tajemnicę, z czego niezadowoleni są inni nieludzie...
itede itepe
Jak już to do mnie dotarło [przypadkiem włączyłam tivi akurat na powtórce "Roswell...", kiedy Max uzdrawiał Elizabeth], to okazało się, że na amerykańskich stronach www już dawno porównywano te dwa cykle...
Najczęściej powtarzane pytanie brzmi: "Are aliens more romantic than vampires?"
Mnie tam wszystko jedno.

Sezon na książkę pani Meyer uważam za zamknięty.
Ufff.

awers(ja) do rewersu

Po raz kolejny okazało się, że z polskim kinem „festiwalowym” jest mi nie po drodze.
Tym razem zawiodłam się na filmie „Rewers”.
Niby nie jest taki zły, ale nie jest też dobry, niestety.
Aczkolwiek w porównaniu z „Klanem” – rewelacyjny; oczywiście na tyle, na ile może to ocenić ktosia ['ktosia' to żeński odpowiednik słowa 'ktoś', jakby ktoś pytał], która „Klanu” nie ogląda, a widziała jedynie fragmenty, jak jej się telewizor źle włączył.
Dlaczego w ogóle wspominam o „Klanie”? Ano dlatego, że poczytałam sobie w necie opinie o „Rewersie” i jak tylko ktoś napisał, że mu się „Rewers” nie podobał, to natychmiast ktoś inny mu odpisywał, żeby sobie dalej „Klan” oglądał...
Niniejszym wnoszę o odsyłanie mnie do oglądania innych seriali :-)
Albo „Zmierzchu”, jeśli ktoś chce być złośliwy ;-)

Jedyne, co w „Rewersie” nie budziło moich zastrzeżeń, to gra aktorów – wszyscy są rewelacyjni, nawet chwalona przez jednych i ostro krytykowana przez innych Agata Buzek - IMHO zagrała tak, jak od niej wymagano, a że wymagano głupio, to już inna sprawa.

OD TEGO MIEJSCA ZDRADZAM SZCZEGÓŁY FABUŁY

Niestety, we mnie grana przez panią Buzek postać budziła obrzydzenie, a to ze względu na pomysł przechowywania/ukrywania złotej monety poprzez wielokrotne przesyłanie jej przez układ pokarmowy. Mojej wyobraźni nie trzeba było pokazywać szczegółów tej operacji – sama sobie te sceny dograła... bleeeh! (*)
I przykro mi bardzo, ale potem nie byłam już w stanie patrzeć na Sabinę jak na delikatną, eteryczną, romantyczną, naiwną i nieśmiałą kobietę o poetycznej duszy, która zawiodła się na swoim (pochopnie wybranym) ukochanym.

Najgorsze, że to obrzydzenie, to jedyna emocja jaką ten film we mnie wywołał – innych nie było. I to jest chyba największa wada tego filmu – nie budzi emocji. Pod tym względem jest gorszy nawet od „Zmierzchu” ;-)

Raziła mnie też pewna łopatologiczność w doborze muzyki – po cholerę Sabina słucha arii z Madame Butterfly i Łucji z Lammermooru(**)? Żeby widz od razu wiedział, że za chwilę na ekranie będzie nieszczęśliwa miłość?

A jeśli chodzi o fabułę, to do tego stopnia mnie nie wciągała, że kiedy Bronek pawie gwałcił Sabinę na stole, to ja myślałam o... podobnej scenie ze „Źródła” Ayn Rand.
Podobnej, a jednak całkiem innej.
[Swoją drogą, gdyby ktoś mi wytłumaczył, dlaczego Ayn Rand wymyśliła coś takiego, to byłabym wdzięczna – co prawda czasem zdaje mi się, że rozumiem, ale to nigdy nie trwa długo ;-)]
Scena z „Rewersu” nie budzi we mnie takich emocji ani nie rodzi pytań. No może poza jednym – po cholerę ta przebitka z szefem? Widz i tak o tym pomyślał, więc ta łopatologia tylko męczy...

Nie rozumiem też tego, dlaczego syn Bronka i Sabiny okazuje się gejem?
Jeżeli film miał być satyrą na tych, którzy swoją siłę życiową czerpią z faktu, że ich antenaci dokonali jakichś CZYNÓW, to syn Bronka powinien być macho z gębą pełną frazesów... a on nawet w Polsce nie mieszka.


Co ciekawe, ten film jest polskim kandydatem do Oscara.
A ja mam tylko jedno pytanie: co Amerykanie z niego zrozumieją, skoro nie mają pojęcia nie tylko o naszej historii, ale nawet o położeniu geograficznym?
Cała nadzieja w tym, że uznają, że skoro film jest biało-czarny, z eksperymentalnym aktorstwem i ni chuja nie rozumieją, to znaczy, że jest ambitny i należy mu się nagroda ;-)

(*)Kiedy zrozumiałam na czym polega pomysł bohaterki „Rewersu” na ukrycie monety, o którym - wedle jej słów - „tylko siły diabelskie mogłyby wiedzieć” [po czym od razu było wiadomo, że pojawi się ktoś, kto będzie wiedział], przypomniała mi się rozmowa z kumplem na temat nowoczesnych technik diagnostycznych, a konkretnie o endoskopii kapsułkowej, która polega na tym, że pacjent połyka kapsułkę zawierającą miniaturową kamerę, która przechodzi przez jego układ pokarmowy, wykonując po drodze zdjęcia, a na koniec jest wydalana.
Moje pierwsze pytanie brzmiało: Czy ta kapsułka z kamerą jest wielokrotnego użytku?
Na co kumpel odpowiedział pytaniem: A jak myślisz, ile taka kapsułka kosztuje?
Na takie dictum stwierdziłam tylko: Ciekawa jestem, co byłoby w stanie skłonić mnie do połknięcia takiej używanej kapsułki...?
A kumpel nie był w stanie zrozumieć, że nie przekonałaby mnie dezynfekcja ani nic podobnego. Wątpię nawet czy pakowanie kapsułek do jakichś wymienialnych osłon byłoby dla mnie wystarczająco przekonujące...

(**) Czyż nazwa Lammermoor nie jest fascynująca? ;-)

sobota, 9 stycznia 2010

nowe objawy mojego (zwyczajnego) szaleństwa

Od pierwszej chwili, w której usłyszałam/przeczytałam albo w jakiś inny sposób (nie pamiętam źródła) dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak synestezja, marzę o tym, żeby ją mieć ;-)
Sama myśl, że bez żadnych używek mogłabym słyszeć kolory, czuć dotyk dźwięków albo zapach słów sprawia, że dostaję gęsiej skórki. Naprawdę.
Oczywiście/niestety nic takiego nie nastąpiło.
Wygląda na to, że na własne życzenie można zapaść tylko na nieprzyjemne choroby, jeśli się o nich zbyt długo myśli, a przyjemne dolegliwości albo się dostaje od razu, albo wcale ;-)

Nie wiem czy to, co mi się od jakiegoś czasu przytrafia, ma jakiś związek z marzeniami o synestezji czy nie – raczej wątpię – ale zdarza się, że myśląc o kimś, zamiast tej osoby widzę jakąś postać z obrazu, kartę ze zwykłej talii kart albo z tarota, albo w ogóle jakąś totalną abstrakcję; kiedy intensywnie myślę o jakimś problemie do rozwiązania, w mojej głowie wyświetla się widok z tetrisa - kolorowe klocki układają się (lub nie) warstwami; a kiedy ktoś mnie wqrwia, moim doznaniom towarzyszy widok z bubble shootera – jakbym chciała wqrwiacza zestrzelić...
itede itepe
Wymieniłam najczęściej powracające obrazy, ale mój mózg włącza czasem inne wizualizacje.

Dzisiaj rano zobaczyłam coś całkiem nowego.
Obudziłam się tylko częściowo, bo miałam zamiar wyspać się na zapas [serio – badacze snu twierdzą, że nie można odespać nieprzespanych nocy, ale można wyspać się na zapas w przewidywaniu takowych i to łagodzi negatywne skutki braku snu]. Obudził mnie jakiś hałas, ale uparcie nie otwierałam oczu.
Niestety nie zasnęłam ponownie [prawie nigdy mi się to nie udaje, choć zawsze próbuję], a zamiast sennych marzeń zobaczyłam tablicę pełną szarych kwadratowych pól, które odwracały się jak karty w grach typu memory, ukazując mi symbole spraw, którymi muszę się na serio zająć, żeby w moim życiu zapanował jako taki porządek.
Na tej cholernej tablicy nic do siebie nie pasowało...!

czwartek, 7 stycznia 2010

zapragnęłam mroku ;-)

W ciemności nie widzi się własnych dłoni.
Dzień w dzień pokornie zakładasz ciasny kołnierz istnienia.
Przeżuwasz, trawisz, wydalasz.
Pomału, niezauważalnie ślepniesz na ohydę codzienności.
Ludzie wokół zżerają się nawzajem.
Tym, którzy żrą najszybciej stawia się pomniki.
Rzeczywistość coraz mocniej zaciska się na szyi.


Po przeczytaniu powyższego fragmentu zapragnęłam natychmiast! posiąść "4 pory mroku" Pawła Palińskiego, ale muszę trochę poczekać na przesyłkę, więc... już nigdy tak łatwo jak teraz nie będziecie mogli wywołać mojego zielonookiego potwora - wystarczy oznajmić, że Wy już macie i się zachwycacie...

PS
A pierwsza książka którą w tym roku kupiłam (aczkolwiek paczka jeszcze nie dotarła) jest zatytułowana: "Życie. Piękna katastrofa".
Jaki wróży rok? ;-)

Mam nadzieję, że taki, w którym zrealizuję postanowienia noworoczne, bo jako pierwsze napisałam: "Zachowywać spokój w każdej sytuacji"...

sobota, 2 stycznia 2010

pytanie na sobotę

Traktować swoje ciało jak świątynię czy jak lunapark?
- Którą opcję wybrać, żeby na łożu śmierci nie żałować decyzji?

piątek, 1 stycznia 2010

Nowy Rok z... wampirami ;-)

Podobno na kaca najlepsza jest praca, ale jakoś nie mam ochoty testować aż tak radykalnej terapii ;-)
Pielęgnując swoje zwłoki mniej radykalnie, wysłuchałam do końca audiobooka „Zmierzch” – pierwszą część sagi Stephenie Meyer pod tym samym tytułem.
Nie wiem dlaczego, ale strasznie się ubawiłam podczas tej... powiedzmy, lektury. I nie mogę się tłumaczyć posylwestrowym osłabieniem organizmu, ponieważ słuchanie tej chały bawiło mnie już wcześniej, zanim jeszcze pracująca na pełnych obrotach wątroba wyssała mi krew z mózgu ;-)
Na pewno duża w tym zasługa czytającej książkę Anny Dereszowskiej oraz... demotywatorów, o których myślałam podczas lektury i śmiałam się dziko (najbardziej powalił mnie TEN).
Po lekturze zastanawiałam się dlaczego coś równie naiwnego, harlequinowatego, mało oryginalnego, z niekonsekwentną i przewidywalną fabułą, dostarczyło mi tyle rozrywki, ale nie byłam i nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, więc zaczęłam się zastanawiać z czyich pomysłów Meyer zerżnęła najwięcej. Gdyby przeanalizować wszystkie wątki, to pewnie pierwszym źródłem okazałaby się Anne Rice, ale ja widzę najwięcej podobieństw do „Martwego aż do zmroku” Charlaine Harris – Meyer czerpała z niej garściami, aż dziw, że uszło jej to na sucho... Ale co mnie do tego! ;-)

Skoro jednak wspomniałam o książce Harris, to trudno nie wspomnieć o serialu „True Blood” [jakoś nie leży mi tytuł „Czysta krew”, choć nie jest jakoś szczególnie drażniący – zwłaszcza na tle innych dokonań osób tłumaczących tytuły filmów], tym bardziej, że puszczają u nas właśnie drugi sezon, który podoba mi się tak samo jak pierwszy, choć jest mniej pornograficzny [coś a propos] ;-)

Nie wiem na czym polega fenomen podobnych opowieści – pewnie można doszukiwać się w nich jakiegoś drugiego dna i pretekstów do ogólniejszych rozważań, ale to bardziej dowód na potwierdzenie tezy, że mądry więcej się uczy od głupiego niż głupiec od mądrego niż dowód tego, że owo drugie dno faktycznie istnieje ;-)

A jeśli chodzi o ekranizację „Zmierzchu”, to... na pewno ją obejrzę - wbrew rozumowi, który mówi mi, że to strata czasu. Fabułę filmu już znam, więc przejrzałam też materiały promocyjne i okazało się, że jeśli chodzi o obsadę, to – jak zwykle – najbardziej (w tym zestawieniu) podoba mi się aktor grający megaszwarccharakter czyli Cam Gigandet.

ps
Toast na dziś: Oby Was/nas w 2010 roku wampiry nie pokąsały!

ps2
No chyba, że ktoś tylko o tym marzy... ;-)