niedziela, 28 grudnia 2008

poświąteczny remanent


Żółtą koszulkę lidera w rankingu na najlepszy wpis poświąteczny otrzymuje Monopasterz.
Słowa:
Każdy dystans ma do pokonania każdego z nas.
męczą mnie od chwili przeczytania ;-)


Na moim własnym podwórku męczyły mnie słowa Meg:
wymieniłaś rzeczy, których Tobie brakuje
- długą, naprawdę długą chwilę nie wiedziałam o co chodzi, co mi nie pasuje.
Fakt jest faktem: wymieniłam to, czego nie mam (zdrowie, mąż, szczęście w grach losowych), wiec... co mnie tak uwierało?
W końcu mnie oświeciło: słowo 'brakuje' kojarzy mi się nie tylko z 'nieposiadaniem czegoś', ale też z uczuciem, że tego czegoś, czego się nie ma, bardzo się pragnie i wręcz ma się jakieś uczucie żalu, straty i diabli wiedzą czego jeszcze... A ja takiego uczucia nie mam - mogłabym za Monopasterzem powtórzyć: „Wszystko fajne.” :-)
Gdybym miała swoje myśli na ten temat zilustrować muzyką, to wybrałabym piosenkę Jacka Kaczmarskiego „Źródło”, która najbardziej podoba mi się w wykonaniu Habakuka:

Płynie rzeka wąwozem jak dnem koleiny, która sama siebie żłobiła,
Rosną ściany wąwozu, z obu stron coraz wyżej, tam na górze są ponoć równiny;
I im więcej tej wody, tym się głębiej potoczy
Sama biorąc na siebie cień zboczy
(...)
Nieba prawie nie widać, czeluść chłodna i ciemna,
Niech się sypią lawiny kamieni!
I niech łączą się zbocza bezlitosnych wąwozów,
Bo cóż drąży kształt przyszłych przestrzeni
Jak nie rzeka podziemna?

Groty w skałach wypłucze,
Żyły złote odkryje -
Bo źródło
Bo źródło
Wciąż bije.



Co mi zostanie po minionych świętach?
Srebrna biżuteria od Mikołaja (ładna, aczkolwiek niekompatybilna z ostatnio kupionym pierścionkiem), blizna po oparzeniu (ale piernik wyszedł super!), wdzięczność mamy za to, że poszłam z nią na pasterkę, świadomość, że mogę podejść do świąt na takim luzie, żeby ze spokojem NAWET ubierać choinkę...
Nigdy nie byłam bliżej ZEN :-)
(Przyrostu wagi nie uwzględniam, bo mam nadzieję, że jest chwilowy)

Ommmm...

środa, 24 grudnia 2008

W E S O Ł Y C H * Ś W I Ą T !


Przypomniał mi się stary dowcip:

Wigilia. Chwila tuż przed dzieleniem się opłatkiem. Babcia indaguje wnuczkę:
- Wnusiu, powiedz o czym marzysz, czego mam ci życzyć?
- Babciu, życz mi spotkania mężczyzny, bez którego nie będę mogła żyć!
Babcia pokiwała w zamyśleniu głową, a dzieląc się z wnuczką opłatkiem, powiedziała:
- Kochana wnusiu, życzę ci, żebyś spotkała mężczyznę, z którym będziesz mogła żyć.




A Wy o czym marzycie?
Piszcie!
- A potem ja i pozostali Czytelnicy wytężymy swe doświadczenia życiowe
i zweryfikujemy Wasze nieprzemyślane marzenia ;-)


Czy mam dla Was jakieś świąteczne życzenia?
No pewnie!


Jestem nieuleczalnie chora, więc przede wszystkim życzę Wam ZDROWIA.
Jestem singielką – jak sądzę dożywotnio i też nieuleczalnie - więc Wam życzę, żebyście umieli kochać i potrafili przyjąć cudzą MIŁOŚĆ.
Znowu nie trafiłam żadnej liczby w lotto, więc życzę Wam WIĘCEJ SZCZĘŚCIA.
;-*




ps

Nie wiem jak Wam, ale mnie nikt nie obiecał, że przeżyję jeszcze jakieś święta na tej planecie, więc postaram się nie marudzić, nie narzekać i nie migać się od niczego.
Wy róbcie co chcecie.

niedziela, 21 grudnia 2008

szmata moim wzorem


Jak powszechnie wiadomo, zmywak-ścierka zbiera wszystko lepiej kiedy jest luźno rozpostarty na ścieranej powierzchni. Zadumałam się nad tym zjawiskiem, robiąc porządki w kuchni i ścierając wodę rozlaną na blacie obok zlewozmywaka...
Ależ to pouczające! ;-)
Przebywając w brudnym (mam na myśli brudy życia), otoczeniu człowiek powinien się skoncentrować, skupić w sobie, żeby nic niepożądanego do niego nie przylgnęło, a w otoczeniu, z którego chciałby coś wynieść, przyjąć, dostać – powinien się rozluźnić, otworzyć...
Ile razy zrobiłam odwrotnie?

piątek, 19 grudnia 2008

piosenka na sobotę



The Proclaimer I'm On My Way

czym kochać?


Chyba się jednak popsułam.
Dostałam od znajomego – ze słowami: „Ty lubisz takie rzeczy” – nagranie słuchowiska zrealizowanego dla Radiowej Sceny Trójki na podstawie opowiadania Edwarda Stachury „Pokocham ją siłą woli” (szukać w zbiorze opowiadań pt. „Się”) i słuchałam tego z pięć, jeśli nie więcej, razy w ciągu trzech dni.
Rzecz jest r e w e l a c y j n a i totalnie burzy moje przekonanie o tym, że potrafię odebrać słowo pisane z taką samą jaskrawością jak słowo przetworzone na obrazy czy – jak w tym przypadku - na dźwięki. Popsułam się i tyle.
Grzesiu (House), ratuj!
(Przy okazji pamiętaj, że trzeba mi zrobić badania na obecność włókien szmatowatych!)

Fragmentu z tekstem:
(...)patrzyła w okno, a ja patrzyłem na nią, na jej profil i myślałem: sercem nie mógłbym, bo serce miałem kiedyś jedno i mi się potrzaskało straszliwie i doszczętnie, i nie udało się pokleić skorupek tego dzbanka, ani łzami - tym klejem białym, ani krwią - tym klejem czerwonym, i tak nie mam serca, nie mam, więc sercem nie mógłbym, ale mógłbym taką istotę pokochać SIŁĄ WOLI. SIŁĄ WOLI pokochać istotę taką mógłbym. Pierwszą dziewiczą i wielką i wolną miłością wolnej mojej woli.
słucham każdorazowo więcej niż raz, więc plik jest już na pewno w tym miejscu solidnie osłabiony, a te zmęczone bity przelatują mi przez uszy z wywieszonymi języczkami.
I drażnią mi mózg - bo te języczki mają takie więcej kocie - drażnią pytaniem, jak to jest z tą miłością.
Może faktycznie potrzeba do niej tylko odrobiny silnej woli?


ps
Dodatkowo osłabiła mnie wygooglana właśnie informacja, że symbol serca ♥ prawdopodobnie pochodzi od wyglądu nasion wymarłej (albo tylko niezidentyfikowanej jeszcze) rośliny o nazwie sylfion, która była powszechnie używana w starożytności jako ziołowy środek antykoncepcyjny oraz poronny.

Środek poronny symbolem miłości...?! Hmmmm....

środa, 17 grudnia 2008

Viggo, I dream of You (up)! ;-)



Tak strasznie ciekawiły mnie efekty ponownej współpracy Cronenberga i Mortensena, że zaniedbałam świąteczne przygotowania (à propos) i machnęłam ręką, a nawet dwiema, na pracowe obowiązki.
I nie żałuję.
Aczkolwiek mam teraz niezłą zagwozdkę:
nie wiem czy się zepsułam, czy te ostatnie filmy Cronenberga naprawdę są takie dobre,
bo Eastern Promises też obejrzałam dwukrotnie.
Nie mogę jednak z czystym sumieniem zgodzić się z powtarzanymi w necie opiniami, że ten film jest lepszy od Historii przemocy.
Co wcale nie znaczy, że mam ochotę twierdzić, że jest gorszy :-)
Te filmy są po prostu zupełnie inne – i tematycznie, i stylistycznie.
Historia przemocy jest filmem z przesłaniem, a Eastern Promises to solidne kino sensacyjne i niewiele ponadto – prosta (hehe) opowieść o mafii. A że włoska mafia już się opatrzyła, to tutaj mamy mafię rosyjską, a akcja toczy się (wartko) w Londynie.
Scenarzyści wykonali solidną robotę, aby sprzeczne z instynktem samozachowawczym poczynania bohaterów filmu robiły wrażenie psychologicznie uzasadnionych – dlatego np. dowiadujemy się o nienarodzonym dziecku Anny i o homoskłonnościach Kirilla – ale mimo tych zabiegów dramat psychologiczny to na pewno nie jest. Ale to żaden problem.
Znacznie większy problem w tym, że tematyka gangsterska została już niemal doszczętnie wyeksploatowana w kinematografii, a z każdym kolejnym filmem maleje – i tak niewielka – szansa na to, że uda się widza czymś zaskoczyć. Właściwie jest to możliwe tylko wówczas gdy widz albo mało widział, albo/i... wolno myśli (nie kojarzyć z wolnomyślicielem!) ;-)
Ja widziałam (za?) dużo i trochę mnie w pierwszej chwili dziwiło, że można tak łatwo zorientować się kto jest kim i do czego to wszystko zmierza. Jednak dość szybko przestało mnie to dziwić, bo zrozumiałam, że priorytetem twórców wcale nie było to, żeby nas zaskoczyć poczynaniami mafiosów.
Zaskakiwać widza miało nie to, co się dzieje, ale JAK się dzieje.
I jestem pewna, że co najmniej jedna scena z tego filmu przejdzie na zawsze do historii kina –
naked Viggo fight scene,
czyli scena, w której goły (i gdzieniegdzie wydepilowany - żeby było widać tatuaże) Viggo Mortensen (a właściwie grana przez niego postać) walczy z dwoma kompletnie ubranymi (nawet w skórzane kurtki) przeciwnikami w tureckiej łaźni.
To jest właśnie szczytowy przejaw tego wspomnianego wyżej JAK.
Być może jakiś rozsądny człowiek zapytałby, dlaczego idący na mokra robotę zabójcy nie wzięli rewolwerów tylko zakrzywione noże... Ale kto tu jest rozsądny? ;-)
A poza tym uzasadnienie istnieje, czemu nie – wszystko w tym filmie da się mniej lub bardziej pokrętnie uzasadnić, a to akurat mniej – po prostu ci smutni panowie dwaj chcą pomścić śmierć brata, któremu poderżnięto gardło w pierwszej scenie filmu i widocznie nie pragną ekscesu intensywnego (tj. nie chcą używać niewspółmiernych środków... zemsty ;-))
Vory v zakone (po naszemu najlepiej chyba brzmią: chłopaki z ferajny) mają w końcu swoje zasady, nie? A my je znamy z pierdyliona filmów...
Ale jeśli nawet Eastern Promises są pierdylion pierwszym filmem o mafii, to i tak warto go zobaczyć. Jeśli tylko będziecie mieli okazję (nie rozumiem dlaczego dotąd nie miał polskiej premiery), to obejrzyjcie.
Na moją odpowiedzialność ;-)

wtorek, 16 grudnia 2008

pora na dobranoc, bo już księżyc świeci...


...a dziś bajka będzie o uczuciach, dzieci ;-)


niedziela, 14 grudnia 2008

historia przemocy


Zdarza mi się oglądać filmy kilkakrotnie, ale taki myk, że film się kończy, a ja go włączam od początku i ponownie z zainteresowaniem oglądam, to jednak rzadkość.
A może nawet ewenement.
Właśnie mi się przydarzył.
Obejrzałam film, który robił furorę 3 lata temu (oj tam, drobne opóźnienie, wielkie mi co...) i już wiem, że robił tę furorę zasłużenie.
Kto „Historię przemocy” (A History of Violence, Eine Geschichte der Gewalt) oglądał, może spokojnie czytać dalej, a kto nie oglądał – powinien najpierw obejrzeć, a dopiero potem czytać. W przeciwnym wypadku zepsuje sobie całą przyjemność z seansu. Tym bardziej, że nie zamierzam tutaj pozostawiać żadnych niedomówień – to nie (pseudo)recenzja mi się w głowie kluje, ale rozbiór filmu na cząstki zgoła elementarne.
Aczkolwiek nie wiem jeszcze czy dojdę do kwarków, czy do atomów... ;-)
Jedno jest pewne – film ma strukturę krystaliczną i wszystkie te cząstki idealnie do siebie pasują. A zagłębiając się dalej w tę metaforę dodam jeszcze, że bliżej mu (temu filmu ;-)) do polikryształu niż do monokryształu.
Jedno z atrakcyjniejszych ziaren tego polikryształu jest niewątpliwie dziełem Viggo Mortensena...
W tym miejscu serdeczne Bóg zapłać dla Harrisona Forda, za to że roli Toma Stalla nie przyjął, bo ja go sobie w niej nijak wyobrazić nie potrafię.
Za to Viggo pasuje idealnie.
I chyba Cronenberg (reżyser) był z jego pracy zadowolony (trudno, żeby nie był!) skoro nakręcili razem kolejny film, Eastern Promises (podejrzewam, że nie będę zwlekała 3 lata z obejrzeniem go).

Viggo jest takim brzydalem (pomimo miejsca na liście 50 najpiękniejszych magazynu „People” – jak oni ją tworzą?), że chyba nikogo, kto mnie pod tym względem zna, nie zaskoczę stwierdzeniem, że mnie się podoba. Niekoniecznie są to fajerwerki zachwytu, ale nie zamykałabym oczu, gdyby... ;-)
O zamykaniu oczu jeszcze kiedyś napiszę, ale nie dziś :-)

Swoją drogą, ciekawe czy Viggo łączy/łączyło coś poza planem z Marią Bello, jego filmową żoną, bo widać między nimi taką chemię, że aż ekran zaróżowił się z wrażenia podczas seansu ;-)

Pod względem zgrania wszystkich elementów konstrukcyjnych „Historia przemocy” kojarzy mi się z „Pustym domem” – oba filmy mają świetne scenariusze, świetne zdjęcia, świetną obsadę i nawet muzyka mi pasuje, chociaż akurat od wypowiedzi na ten temat powinnam się powstrzymać z powodu absolutnego braku słuchu muzycznego.

Najważniejsza jest oczywiście opowiadana historia
(zarys fabuły tutaj i to już naprawdę ostatnia szansa dla tych, którzy filmu jeszcze nie oglądali, na rezygnację z czytania tego tekstu w sensownym momencie)
i trzeba przyznać, że scenarzyści wiedzieli jak ją opowiedzieć, żeby widza zaintrygować.
Akcja rozwija się nieśpiesznie i nabiera tempa właściwie tylko w tych chwilach, kiedy trzeba komuś przyłożyć albo zakończyć jego (w domyśle żałosną) egzystencję. Sceny zabijania są dodatkowo okraszone lekką domieszką gore, ale w przypadku filmu, który przemoc ma w tytule, nie powinno to nikogo dziwić.
Z drugiej strony, jeśli ktoś liczy na jakieś nie służące rozwojowi akcji masakry, to się przeliczy. W tym filmie nie chodzi o pokazanie przemocy. W tym filmie chodzi o pokazanie, jak używanie przemocy zmienia człowieka i całe jego otoczenie.
A także o to, że błędów przeszłości nie da się ukryć – zamiecione pod dywan brudy ktoś znienacka wywlecze, w najmniej spodziewanym momencie, i zburzy spokój zbudowany na zaprzeczaniu wydarzeniom z przeszłości.

Uwaga na marginesie: pomysłodawca tej historii (na początku był komiks dwóch panów: Johna Wagnera i Vince'a Locke'a) chyba wierzy w założenia psychoanalizy i dlatego przekonuje widza, że wyparcie jakichś przeżyć do nieświadomości nie uczyni nikogo wolnym człowiekiem.

Nie dowiadujemy się dlaczego i jak Tom Stall, kiedyś sprawny i bezwzględny zabójca, a teraz dobry mąż, wspaniały ojciec i lubiany członek małomiasteczkowej społeczności, zmienił swoje życie. Ale kibicujemy mu przez cały film.
Są w tym filmie inni zabójcy i dla nich już nie mamy tyle wyrozumiałości.
Czym się różnią od Toma/Joeya?
Tym, że on się zmienił?
Może oni też by się zmienili – jak Tom – może założyliby rodziny i zajęli się uczciwą pracą?
Oczywiście, mogliby to zrobić tylko wówczas, gdyby Tom ich nie zabił...

Po obejrzeniu tego filmu dłuższą chwilę rozmyślałam o tym, że systemy prawne w tzw. cywilizowanych społecznościach są bezsensowne.
No bo czy ktoś rozsądny chciałby, żeby Tom Stall poszedł do więzienia za to, co robił, kiedy był Joeyem Cusackiem? A tak by się przecież stało, gdyby ta historia była prawdziwa i gdyby został złapany – jego przemiana nie miałaby żadnego znaczenia.
Z drugiej strony czy ktoś chciałby, żeby wszystkim mordercom dawano szansę na swobodne życie w społeczeństwie? Czy jest ktoś, kogo nie złości wypuszczanie na wolność bandziorów, którzy nie odsiedzieli w całości swoich wyroków?
Jak to się dzieje, że wśród ludów tzw. pierwotnych nie zdarzają się takie przestępstwa, jakie popełniają ludzie podobno cywilizowani? Oni nie mają więzień, sędziów ani nawet policji, a mimo to – nie gwałcą i nie zabijają. Dlaczego?

Kolejne pytanie: co z rodziną Toma?
Żona Toma, zanim poznała jego przeszłość, uważała go za najlepszego z mężczyzn. Czy powinna zmieniać zdanie?
To prawda, Tom znowu zabił, ale został do tego zmuszony. Nie mógł liczyć ani na pomoc przedstawicieli prawa, ani na to, że przestępcy zostawią go w spokoju.
Powyrywał chwasty i co? – Miałby za to zostać ukarany utratą rodziny?
Czy żona ma go przestać kochać?
A z drugiej strony: jak mają żyć dalej?

W tym filmie prawda nikogo nie wyzwoliła.
Cronenberg pokazał to w ostatniej scenie z wirtuozerią godną najwyższego podziwu – kiedy już wszyscy źli ludzie poszli do piachu, napięcie... wzrosło.
Co dalej z tą rodziną?
Na to pytanie Cronenberg nie odpowiada.

A co Wy na to?
Czy informacja o czyjejś przeszłości powinna zmieniać naszą opinię o tej osobie?
Powtarzam: ta osoba wcale się nie zmieniła, zmieniła się nasza wiedza o jej przeszłości – czy zmieniamy swoją opinię?

Jeśli ktoś uważa, że taka zmiana opinii jest uzasadniona, to chciałabym jeszcze wiedzieć, czy podczas lektury „Martina Edena” też tak uważał.

Aha! Niech mi nikt nie wmawia, że Tom się zmienił, bo np. uderzył syna – moim zdaniem ta scena o niczym takim nie świadczy. A jeśli już miałaby o czyjejś przemianie świadczyć, to co najwyżej o przemianie syna, który był bezczelny i niesprawiedliwy. IMO, policzek wymierzony synowi przez Toma był raczej wyrazem bezradności niż agresji. Myślę, że – jak wielu rodziców – uderzył ten jeden raz i już nigdy by tego nie powtórzył.

Na koniec jeszcze kilka uwag o wizualnej stronie filmu, która zrobiła na mnie naprawdę spore – pozytywne – wrażenie, bo trudno znaleźć jakiś źle skomponowany kadr (mnie nie przychodzi do głowy żaden).
Te wszystkie sceny, w których tak wyraźnie widać obrączki Stallów...
Ta symboliczna scena, kiedy widać w mroku plecy płaczącej Edie – z raną po seksie na schodach – która jest jak obraz, jak dzieło sztuki...
I prawdziwy majstersztyk – różnica w wyglądzie domu Stallów w początkowych scenach filmu, kiedy oglądamy przeszczęśliwą rodzinkę, oraz pod koniec, kiedy rodzina się rozpada, a dom, który wcześniej wydawał się bardzo przyjemnym miejscem, nagle robi wrażenie przypadkowo powstałej konstrukcji, pełnej niedoróbek...
To trzeba zobaczyć!
Smaczek dodatkowy – zachęta dla nacjonalistów ;-) - autorem zdjęć jest Peter Suschitzky, a Polish-British cinematographer, born in Warsaw the son of fellow cinematographer Wolfgang Suschitzky (w polskiej wersji Wikipedii nie ma o nim notatki).

Udanego seansu!


ps
Najlepszy tekst o tym filmie, jaki znalazłam w sieci, jest tutaj.

piątek, 12 grudnia 2008

a Ty zatroszczy/łaś/łeś się o swój prezent?


Mikołajki po raz kolejny przypomniały mi, że w okresie przed-prezentowym należy uważać na to, co się mówi, bo skutki mogą być opłakane. Zwłaszcza jeśli otoczenie ma totalnie odmienny gust od naszego.
Co było taką lekcją?
Zachwyciłam się gipsową, jak mniemam, figurką anioła, którą zobaczyłam przez witrynę zamkniętego sklepu.
Nie lubię rozstawiać wokół siebie bibelotów, ale dla tego aniołka z przyjemnością zrobiłabym wyjątek.
A nie zrobiłam bo:
primo, sklep był zamknięty
secundo, znajduje się parędziesiąt kilometrów od mojego domu i specjalnie po jedną gipsową figurkę nie chciało mi się tych przestrzeni przemierzać ponownie (zwłaszcza, że nic więcej ciekawego tam nie ma).
W ramach kary za to, że mi się nie chciało, w Mikołajki dostałam... aniołka.
Ale nie, nie tamtego.
Innego.
OHYDNEGO.
Wykonanego z jakiegoś tworzywa i obdarzonego mrugającą na kolorowo diodą w trzewiach.
Znaczy się anioł, qrwa, gorejący.

Ostrzegam, że jak nie uda mi się wystarczająco szybko doprowadzić jakiegoś bachora do wypowiedzenia słów: „ciocia, daj!” (świetny sposób na pozbywanie się różnych rzeczy, polecam) to chyba zejdę od patrzenia na to coś. I od uśmiechania się, że owszem, interesujący był to prezent (do niczego więcej nie jestem w stanie się zmusić, a i tak podziwiam swój hart ducha).
Aniołek, zwany gorejącym, raczej nie zejdzie, niestety.
Zaliczył już dwa "przypadkowe" upadki i NIC.

Trochę podejrzewam, że ten anioł to zemsta mojego wędrowca, na którego już definitywnie nie mogłam patrzeć, więc go schowałam - z myślą, że w najbliższej wolnej chwili zapewnię odrobinę rozrywki mojemu wewnętrznemu destruktorowi...
Wędrowiec użył ciemnej strony mocy i załatwił zastępstwo za siebie.
Niech go cholera weźmie.
I element zastępczy takoż.


Z niepokojem czekam na Gwiazdkę, aczkolwiek przedsięwzięłam pewne kroki zapobiegawcze. A mianowicie: kupiłam sobie srebrny pierścionek z zielonym oczkiem i poinformowałam wszystkich o tym, jak bardzo on mi się podoba i że były jeszcze do niego inne akcesoria, w postaci wisiorków, kolczyków i bransoletek, i że wszystkie one bardzo mi się podobały...
Ciekawe czy mówiłam w próżnię.

ps
W ostateczności zadowolę się tym:

albo tym:
:-)

ps 2
Dla większej pewności - że nie zostanę pominięta - postanowiłam sobie sama zrobić prezenty ;-) I tak, przy okazji zamawiania prezentów dla facetów, nabyłam nowe głośniki do kompa i myszkę, a zamawiając kosmetyki dla kobiet (znam je, wiem co chcą) - wydałam na siebie dokładnie cztery razy więcej.
Żegnaj wypłato.

środa, 10 grudnia 2008

rób co/jak chcesz


Róbta co chceta

Róbta co chceta
Nie liczta się z innymi, hałasujta
Urządzajta parady techno
Pijta, palta, ćpajta
Plujta, wymiotujta, startujta w wyborach
Obiecujta złote góry i gruszki na wierzbie
Oszukujta, korumpujta, bierzta łapówki
Bądźta pewni siebie, oklaskujta
Kupujta co chceta i kogo chceta
Nadążajta za modą, bądźta biznesłumen
Lubta hity i bestsellery, ścigajta się
Pozujta, udawajta, wywyższajta się
Wymądrzajta się, przechwalajta, szarżujta
Poniżajta, bijta, wymuszajta
Kopta leżącego, znęcajta się
Kłóćta się, ubliżajta, wyśmiewajta
Idźta po trupach, awansujta
Zarabiajta, zarabiajta, zarabiajta
Piszta po murach, śmiećta, niszczta przyrodę
Zalewajta sąsiadów, wyrzucajta przez okno
Podglądajta, plotkujta, obgadujta
Mówta co chceta, bluźnijta, kłamta
Wróżta, czarujta, wierzta w horoskopy
Mówta bzdury, bełkoczta, przeklinajta
Nie słuchajta i nie szanujta innych
Nie dotrzymujta słowa, nie ustępujta
Nie myjta się, zakładajta seksszopy
Oglądajta pornosy i książeczki czekowe
Nie czytajta książek, nie uczta się
Wyrzucajta z pracy, redukujta, transformujta
Nie spłacajta długów, prywatyzujta
Umarzajta z powodu znikomej szkodliwości albo przedawnienia
Pouczajta, strofujta, europeizujta
Piszta głupoty, ceńta się, dawajta zły przykład
Podkładajta śmiech pod filmy, nadawajta reklamy
Oglądajta telewizję, czytajta gazetki, nie myślta
Głupiejta, głupiejta, głupiejta
Miejta bogów cudzych, bierzta imię nadaremno
Nie święćta, nie czcijta
Zabijajta, cudzołóżta, kradnijta
Mówta fałszywe świadectwo
Pożądajta żony i każdej rzeczy

Wychowujta dzieci na swój obraz i podobieństwo
Amen

[autor: Marek Czuku]



vs.



Dezyderata

Przechodź spokojnie przez zgiełk i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy.

O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie, bądź na dobrej stopie ze wszystkimi.

Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych,
nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść.

Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha.

Porównując się z innymi możesz stać się próżnym lub zgorzkniałym,
bowiem zawsze znajdziesz lepszych i gorszych od siebie.
Niech twoje osiągnięcia i twoje plany będą dla ciebie źródłem radości.

Wykonuj swą pracę z sercem, jakakolwiek byłaby skromna,
ją jedynie posiadasz w zmiennych kolejach losu.

Bądź ostrożny w interesach, na świecie bowiem pełno oszustwa.
Niech ci to jednak nie zasłoni prawdziwej cnoty
- wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie pełne jest heroizmu.

Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia ani też nie podchodź cynicznie do miłości,
albowiem wobec oschłości i rozczarowań jest ona wieczna jak trawa.

Przyjmij spokojnie co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości.

Rozwijaj siłę ducha, by mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu,
lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.

Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności.
Obok zdrowej dyscypliny bądź dla siebie łagodny.

Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy, masz prawo być tutaj.

Czy jest to dla ciebie jasne czy nie, wszechświat bez wątpienia jest na dobrej drodze.
Tak więc żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek on ci się wydaje.

Czymkolwiek się trudzisz i jakiekolwiek są twoje pragnienia,
w zgiełkliwym pomieszaniu życia zachowaj pokój ze swą duszą.

Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat
- BĄDŹ UWAŻNY, DĄŻ DO SZCZĘŚCIA


[autor: Max Ehrmann]

wtorek, 9 grudnia 2008

kierukowskaz


W dobrą stronę.



A na drogę - piosenka:

Goldfrapp "Lovely Head"

piątek, 5 grudnia 2008

urban legend


Przejęta koleżanka, głosem rodem z thrillera, opowiadała mi prawdziwą historię znajomej pewnej znajomej, która jechała kiedyś autem przez jakieś Zadupie Małe i natrafiła na gałąź, której nie mogła ominąć, więc wysiadła i przeciągnęła ją na pobocze. Kiedy wsiadła z powrotem do samochodu i ruszyła w dalszą drogę, oślepiły ją światła jadącego za nią samochodu. Zwolniła, żeby mógł ją wyprzedzić, ale wówczas on też zwolnił. Przyśpieszyła, żeby mu uciec, ale gonił ją wytrwale i nie dawał za wygraną...

W tym momencie powiedziałam koleżance, jak ta historia się kończy.
Widok jej zdziwionego spojrzenia – bezcenny ;-)

Nie będę Wam psuła zabawy i nie zdradzę tego zakończenia.
Jak je poznać?
Przeczytać opowiadanie Jeffrey’a Archera (zachęta dla snobów: facet jest baronem Archer Weston-super-Mare) „Nie zatrzymuj się na autostradzie” ze zbioru „Dwanaście fałszywych tropów”.
W tym zbiorze są opowiadania oparte na autentycznych wydarzeniach, ale „Nie zatrzymuj się...” akurat do nich nie należy.
A jest takie prawdopodobne!
I przerażające, co niektóre tygryski lubią najbardziej.(*)

Ciekawe, co było pierwsze: przerażająca historia, która zainspirowała Archera czy opowiadanie Archera, które inspiruje ludzi do opowiadania podobnych historii?

Może mój blog czyta jakiś memetyk i przeprowadzi odpowiednie badania? pliiisss ;-)



(*) Ja – nie. Ja najbardziej lubię głębię psychologiczną ;-)

wtorek, 2 grudnia 2008

kierowca bombowca


Dzisiejszego wpisu by nie było (czas! czas! niedoczas!), gdybym przypadkiem nie znalazła dziwnego dokumentu tekstowego, zapisanego na mp3ce (to musiał być wyjątkowo ciekawy dzień w pracy...) – oto jego zawartość:


Nie wiem jak to się dzieje, ale notorycznie nie zauważam znaków „teren zabudowany” aczkolwiek doskonale widzę te „koniec terenu zabudowanego”. Zawsze. Wszędzie. Gdziekolwiek.
Może to dlatego, że te drugie są bardziej urozmaicone kolorystycznie?
Innych znaków też czasem nie zauważam, ale za to jazda ze mną oznacza wysłuchiwanie komunikatów w rodzaju:
O, zobacz jaki fajny dwupłatowiec tam leci.
albo
Patrz, bocianom w gnieździe jakaś roślinność wyrosła. Może coś tam uprawiają?
Co jest jednoznacznym dowodem na to, że nieustająco ciągnie mnie do gwiazd.
Albo do nieba.
Ale to chyba nie powinno nikogo dziwić, skoro mamy tutaj do czynienia z Aniołem w stanie spoczynku, nie? ;-)

Jesteście ciekawi jak wspaniale przestrzegam przepisów
(mając 8 karnych punktów na koncie)?
Proszszsz
Podróżowałam dzisiaj z mamą i troszkę mi się pomyliły ścieżki (te cholerne ciężarówki przesłoniły mi świat) – wylądowałam na pasie dla skręcających w lewo o jedną przecznicę za wcześnie. Oczywiście, mogłam zawrócić i pojechać prawidłowo, ale wybrałam inne rozwiązanie: stałam na tym pasie pierwsza, więc poczekałam na żółte i - zanim inni w ogóle zauważyli zmianę świateł – ja już jechałam prosto. Nikomu w niczym nie przeszkodziłam ani w żaden sposób nie utrudniłam ruchu, więc pozostaje tylko sama radość, że to zawsze trochę mniej spalin na świecie, bo nie jeździłam niepotrzebnie w kółko
(samousprawiedliwianie się to doprawdy cudowny wynalazek! ;-))...
Ludziom takim ja, tzn. przekonanym, że przepisy są dla innych, bo oni (my) sami wszystko robią dobrze, nawet jeśli nie przestrzegają prawa, powinno się przydzielać...
szoferów ;-)

Ukoronowanie historii:
Mama, do której kiedyś skierowałam (jak widać - pamiętną) pretensję o niewłaściwe wypowiadanie się nt. mojego stylu jazdy(*) zapytała:
- Będziemy o tym opowiadać?
A ja na to:
-Pewnie! Brat będzie ze mnie dumny!

I faktycznie był ;-)

(*) Chciałam kiedyś wyjechać z parkingu, który miał tylko jeden wjazdo-wyjazd – zamierzałam to zrobić tyłem, ale zaczęły się tam kotłować inne samochody (parking był już całkiem zapchany, ale ciągle ktoś na niego wjeżdżał), więc... pojechałam na wprost przez miejsce, na którym wcześniej stało moje autko, wyludniony chodnik i znajdującą się za nim parodię trawnika (w stadium rozpaćkanego błocka). Była wtedy ze mną mama i potem opowiadała o tym z taką zgrozą, jakbym tam wysiadła, wytarzała się w błocie i zjadła dżdżownicę.
A za mniej więcej rok parkowałam w tym samym mieście, na tym samym parkingu i okazało się, że w międzyczasie został przebudowany – miał piękny wyjazd dokładnie w tym miejscu, w którym kiedyś musiałam przejechać przez błoto.
Nie omieszkałam wówczas oznajmić mamie, że w związku z powyższym musi odszczekać wszystko, co mówiła o moim wyjeżdżaniu z parkingu przez „trawnik” ;-)



ps
Don’t panic.
Niedawno opłacałam OC - 40% zniżki za bezszkodową jazdę :-)
Jeśli ktoś na naszych drogach stwarza zagrożenie, to nie ja!

Aczkolwiek jest taki przejazd kolejowy, na którym notorycznie przejeżdżam na czerwonym świetle...
...ale o tym - innym razem ;-)