piątek, 29 lutego 2008

a jednak nie wytrzymam... czyli znów wqrw





Książka pt. „Kobieta w Berlinie. Zapiski z 1945 roku” zawiera osobiste notatki Niemki, która przeżyła wkroczenie Armii Czerwonej do Berlina w 1945 roku.

Zgwałcił ją żołnierz bardzo przystojny
Ściągnął karabin i trzasnął w mordę
„Ty stara zdziro, tylko mi nie krzycz
Rozstawiaj nogi, już idą koledzy”


Jej przeżycia nie były wyjątkowe – dzieliła los niezliczonej rzeszy kobiet, które miały pecha żyć w czasach, w których "prawdziwi faceci" (albo ich ojcowie lub synowie) postanowili powalczyć z innymi „prawdziwymi facetami”.
Nie ważne o co akurat walczą „prawdziwi faceci”, nie ważne kto zaczął, a kto musiał się bronić - los kobiet po obu stronach frontu jest podobny: głodują, przeżywają stratę bliskich, są gwałcone, odnoszą rany lub giną.

Dziś cały oddział miał wielką radość
Trzydziestu chłopa rżnęło ją nago
Wychodząc wzięli swe karabiny
I poszli strzelać do jej rodziny


Autorka książki, o której piszę, za wszelką cenę starała się przeżyć w zdehumanizowanym świecie. I - mimo wszystko - nie pogrążyła się w nienawiści.
Nie była nazistką, ale jako Niemka czuła się winna, co widać wyraźnie w wyznaniu: „mam uczucie, że to, co mnie spotkało, wyrównało w pewien sposób rachunek”.

Jak na tle jej słów wyglądają tłumaczenia zbrodniarzy wojennych, którzy za nic nie czuli się odpowiedzialni, bo oni „tylko wykonywali rozkazy”?

Jak na tle całych wieków wojen i gehenny kobiet na terenach ogarniętych walkami wyglądają słowa faceta, który wkrótce zostanie świętym, a który wymagał od kobiet z dawnej Jugosławii, żeby rodziły dzieci poczęte podczas gwałtów?

Kobiety z Sarajewa, nie usuwajcie dzieci
Kobiety z Sarajewa, tak papież wam polecił
Kobiety z Sarajewa, zgwałcone dziś o świcie
Kobiety z Sarajewa, o zemście już nie myślcie


Myśląc o tym wszystkim, mam ochotę tylko na jedno – odizolować od społeczeństwa autorów(autorki?) reklamy sieci komórkowej, o której już pisałam, a która zawiera odwołania do zdobyczy ojców „prawdziwych facetów”. Ktoś, kto umieszcza takie słowa w paradowcipnym kontekście reklamy i ilustruje je roznegliżowaną kobietą z karabinem jest albo chory, albo bezmyślny do tego stopnia, że aż niezdolny do samodzielnego życia i trzeba się nim zaopiekować. W zakładzie zamkniętym.



Zacytowałam fragmenty utworu „Kobiety z Sarajewa” zespołu Big Cyc, który można znaleźć na ich płycie „Wojna plemników” z 1998 roku.

czwartek, 28 lutego 2008

wieści mieszanej treści


Zgrubłam.
Dobrze, że się nie ważę, bo gdybym się teraz zważyła, to musiałabym wpaść w depresję.
Nie wiem jak to się stało, więc chyba mnie przy tym nie było.
Jedyne możliwe wytłumaczenie: to nie był proces ciągły tylko skokowy.
Musowo.
Jestem gruba i... szczęśliwa - jak w dowcipach o świecie bez facetów ;-)

A jak już piszę o grubości i facetach, to...
Otworzyłam wczoraj telewizorek, a tam Lew Starowicz obwieszczał wyniki badań prowadzonych na całym świecie. Okazało się znienacka, że z dwóch parametrów, które wpędzają (niektórych) mężczyzn w kompleksy - tj. grubości i długości - dla 85% (o ile dobrze pamiętam) kobiet ważniejsza jest... tadam... grubość.
Po tym jak odniedawnazamężna przyjaciółka życzyła mi znalezienia faceta z TAKIM (tutaj nastąpił pokaz manualny) grubym, bo jej mąż takiego ma i to jest TO CZEGO NAPRAWDĘ POTRZEBUJE KOBIETA, nie poczułam się zdziwiona. Wogle ;o)

Na koniec akcent optymistyczny: eksperymenty z koloryzacją włosów zakończone. Oberżyna rulez.

poniedziałek, 25 lutego 2008

ratunku! nie potrafię!


Lubię medytacje OSHO, ale z jedną nie daję rady.
Jest opisana TUTAJ.

Ostrzegam, że czytanie dalej bez poznania clou wspomnianej medytacji jest bez sensu.


Odcinam się od wielu różnych relacji z zadziwiającą łatwością, ale wymiękam przy jednej – nie potrafię się odciąć od bycia siostrą mojego brata.
Nie jesteśmy bliźniętami, nie mieszkamy razem, widujemy się niespecjalnie często (nie znoszę jego żony), znam mnóstwo jego wad...
Dlaczego nie umiem odciąć się od tej relacji?
Czy ona jakoś mnie określa?
Co jest w niej takie ważne?

Każde inne odcięcie potrafię sobie jakoś „zracjonalizować”. Na przykład w odcięciu się od bycia córką moich rodziców pomaga mi poezja Khalila Gibrana:

Wasze dzieci nie są waszą własnością;
są synami i córkami samej mocy życia.
Jesteście ich rodzicami, ale nie stworzycielami.
Mieszkają z wami, a mimo wszystko do was nie należą:
Możecie dać im swą miłość, lecz nie wasze idee
ponieważ one mają swoje idee.
Możecie dać dom ich ciałom,
ale nie ich duszom, ponieważ ich dusze mieszkają w domu przyszłości,
którego wy nie możecie odwiedzać
nawet w waszych snach.
Możecie wysilać się, by dotrzymać im kroku,
ale nie żądać, by byli podobni do was,
ponieważ Życie się nie cofa,
ani nie może zatrzymać się na dniu wczorajszym.
Wy jesteście jak łuk, z którego wasze dzieci,
jak żywe strzały, zostały wyrzucone naprzód;
Strzelec mierzy do celu na szlaku nieskończoności
i trzyma cięciwę napiętą całą swą mocą,
żeby strzały mogły poszybować szybko i daleko.



Na zdrowy babski rozum, odcięcie się od relacji brat-siostra powinno być analogiczne jak to od relacji córka-rodzice... A jakoś nie jest.
hmmm...
A może lepiej: Ommm?

niedziela, 24 lutego 2008

reklama blues


Zobaczyłam właśnie megaszowinistyczną reklamę sieci komórkowej, kierującej swoją ofertę do „prawdziwych facetów”. Miałam zamiar ją olać, bo pomyślałam, że liczą na darmowy rozgłos, związany z protestami feministek, ale z wrodzonej skrupulatności sprawdziłam szczegóły. Okazało się, że „prawdziwi faceci” wraz z zestawem startowym otrzymają: papierośnicę (fuj! jaka niezdrowa propaganda!), smycz, plakat z gorącą dziewczyną (prosto z piekarnika czy co?), naklejkę na samochód, breloczek i dostęp do rozrywki dla „prawdziwych facetów” czyli m.in. do filmów i zdjęć z seksownymi kobietami.

Kurczę opalone! Nie wiedziałam, że „prawdziwy facet” jest niewyżytym nastolatkiem, który musi dziewczyny na obrazkach oglądać, bo żywe mają inny target.
Kobieta uczy się przez całe życie!

Modlitwa na dziś: Boże, chroń mnie od "prawdziwych facetów" z komórką w tej sieci.

czwartek, 21 lutego 2008

uroda Tarantino


Nie pisałam ponieważ najpierw spadł śnieg i mnie to zabiło, a potem – kiedy stopniał i zmartwychwstałam – musiałam nadrobić powstałe w czasie śmierci śniegowej zaległości.
Jak taka odrobina białego puchu może komukolwiek w czymkolwiek przeszkadzać? Nie wiem. Ale mi przeszkadzała we wszystkim. I – pewnie dla kontrastu – oglądałam wtedy tylko i wyłącznie mroczne filmy z dużą ilością czerwonych akcentów ;-) Przy okazji odkryłam horror pt. „Martwica mózgu” (Braindead) i muszę przyznać, że – jak na nieboszczkę nieprzystało – uśmiałam się setnie. Bo to horror komediowy jest.
W przerwach między oglądaniem filmów i czytaniem odłożonych na zaś czasopism, poszperałam w necie i z perwersyjną przyjemnością czytałam opinie ludzi, którzy nie lubią horrorów, thrillerów, a szczególnie gore. I ciągle zadawałam sobie pytania: ilu spośród tych ludzi, którzy twierdzą, że gore kręcą psychopaci dla psychopatów, poszło do kina na „Grindhouse”? Ilu spośród nich zachwycało się „Kill Bill”? Jestem pewna, że wielu. Zatem... Witamy w gronie psychopatów ;-P
A propos: czy ja już mówiłam... Tfu! Czy ja już pisałam, że kocham Tarantino? Za końcową scenę „Grindhouse. Death Proof” wybaczyłam mu nawet to, że jest taki brzydki ;-)

Dobranoc.

piątek, 15 lutego 2008

gor(sz)e kino


...albo: gorszące


Pozostanę jeszcze jeden dzień w powalentynkowych czerwonościach i napiszę o moich kontaktach z... gore. ;-)
Mój stosunek do filmów tego rodzaju można obrazowo określić jednym słowem: przerywany. ;-D Czasem zdarza się, że mam ochotę coś obrzydliwego obejrzeć, ale to zdarza się rzadko i coraz rzadziej – chyba dlatego, że trudno coś nowego w tej dziedzinie wymyślić, a jeszcze trzeba rywalizować z mondo movies (czyli dokumentami pokazującymi prawdziwą śmierć), których pełno w mediach.
Kilka dni temu uznałam, że moja wrażliwość została już na tyle przytępiona, że bez szkody dla zdrowia mogę w końcu obejrzeć film uznawany w niektórych kręgach za klasykę gatunku i... zakazany w rekordowej ilości państw (różne źródła podają na ten temat sprzeczne informacje, ale wszystkie są zgodne w jednym – pod tym względem ten film jest rekordzistą). Film, na planie którego zabijano zwierzęta. Film, którego twórcy stanęli przed sądem, a reżyser fotografował się z aktorami, żeby zdementować plotki, że oni też zginęli podczas zdjęć.
Po tym co napisałam, znawcy gore zorientowali się już, że obejrzałam „Cannibal Holocaust”, znany też pod tytułem „Green Inferno”. Dodam, że nie przeceniłam swoich sił i obejrzałam film od początku do końca, bez przerw na torsje.
Trochę się temu dziwię i teraz przerażam sama siebie ;-)
Rozumiem konwencję gore, więc nie zdziwiła ani nie oburzyła mnie fabuła nastawiona na pokazanie pełnych przemocy i naprawdę drastycznych scen. No, może trochę się zdziwiłam kiedy profesor Monroe z przewodnikami śledził kanibali – powiem tylko tyle, że to ewidentnie na tych scenach wzorują się twórcy W11 ;-)
Właściwie tylko jedna kwestia budzi poważne zastrzeżenia: dlaczego, do cholery, zamordowali prawdziwego ostronosa, prawdziwego żółwia i prawdziwą małpę (źródła podają, że dwie, bo scenę z małpką kręcono dwa razy)? Ludzi mordowali sztucznych (tak, wiem co napisałam), a zwierzęta musieli prawdziwe? I to jeszcze TAK?
Nie podobają mi się te sceny, nie podoba mi się myśl, że można tak kręcić filmy, ale jest też coś dwuznacznego w twierdzeniu, że owszem, zabijamy zwierzęta, ale nie pokazujemy tego w filmach.
Tak, proszę państwa, zabijamy zwierzęta, jemy ich mięso, ubieramy się w ich skóry, ale karzemy filmowców, którzy pokazują śmierć zwierzątka w filmie rozrywkowym.
O rany! Skojarzenie „Cannibal Holocaust” z rozrywką brzmi okropnie.
Muszę porozmawiać z psychiatrą.
Nie oglądajcie tego filmu!

czwartek, 14 lutego 2008

muzyczna walentynka




Karolina Kozak "Razem zestarzejmy się"

Wystarczy zamienić słowa 'kąt' i 'dom' na słowo blog i wszystko będzie idealnie pasować... ;-))

Wasza Walentyna

środa, 13 lutego 2008

?


Zdarza się, że oglądam jakiś film ponownie i ze zdziwieniem stwierdzam, że odbieram go inaczej niż za pierwszym razem. Na przykład ostatnio okazało się, że podoba mi się „Matrix”, którego za pierwszym razem nawet nie obejrzałam do końca (ściśle rzecz biorąc nie obejrzałam do końca pierwszej części, a kolejnych nawet nie zaczynałam oglądać).
Zastanawiam się teraz czy to zależy od nastroju, czy raczej jest dowodem na to, że moja tożsamość nie jest ukształtowana ostatecznie, nie jest stabilna. Ale czy można oceniać tożsamość/charakter człowieka na podstawie tego, jakie filmy lubi? Jeśli tak, to ciekawe jak świadczy o mnie to, że czasem czuję potrzebę obejrzenia filmu z gatunku gore? ;-)
Jednak w przededniu Walentynek nie oglądałam hektolitrów sztucznej krwi (poza tą odrobiną w filmie, który akurat emituje tivi), ale zrepetowałam czeską komedię, o której już kiedyś pisałam: „Mężczyzna idealny”. Przy tym filmie zdziwienia nie było – podobał mi się tak samo jak za pierwszym razem :-)
Nie niesie żadnego przesłania dla potomnych, nie skłania do refleksji egzystencjalnych...
A jednak lubię ten film.
Doprawdy, trudno nie wpaść w dobry nastrój, kiedy przez ekran pomyka parada ekscentryków, świetnie zagranych przez niezłych aktorów i umieszczonych w historii wcale nie tak banalnej, jak twierdzą niektórzy.
A do tego w tle moja mała miłość – język czeski... ;-)
Kiedy myślę o tym filmie, moja dusza komentuje jego fabułę słowami piosenki Karoliny Kozak i podśpiewuje sobie:
nie ma sensu szukać już
z nikim wcześniej nam nie było tak
szansę mógł nam dać sam Bóg
ostatni raz


Co ma „Matrix” wspólnego z „Mężczyzną idealnym”?
Chyba tylko moje skojarzenia.
Morfeusz (Laurence Fishburne) z „Matrixa” i Oliver (Marek Vašut) z „Mężczyzny idealnego” są podobni do jednego faceta, któremu kazałam spadać. A teraz patrzę na szczękę i usta Morfeusza i widzę twarz tego faceta. Patrzę na uśmiech i mimikę Olivera i widzę twarz tego faceta...
I co to niby ma znaczyć?

poniedziałek, 11 lutego 2008

parents blues


Lubię myśl, że Wszechświat nie tylko odpowiada na moje zapotrzebowania ale też daje mi niespodziewane prezenty. A im dłużej pielęgnuję w sobie to przekonanie, tym częściej dostrzegam zjawiska, które świadczą o jego prawdziwości ;-) O jednym z nich przypomniał mi film „Biloxi Blues”, który niedawno ponownie obejrzałam. Podkreśliłam słowo ‘ponownie’ ponieważ „pierwsze obejrzenie” pozostawiło niezatarty ślad w mojej pamięci. No, odrobinę przesadziłam – ślad był co nieco zatarty, bo zapomniałam tytuł ;-)
Przystępując do oglądania tego filmu po raz drugi, nie wiedziałam, że to będzie właśnie ten film, który kiedyś mi... pomógł.
Jak film może komukolwiek w czymkolwiek pomóc?
O tym właśnie zamierzam dzisiaj napisać.
Ale po kolei.

Fakt 1.
Film Biloxi Blues opowiada o doświadczeniach amerykańskich rekrutów, którzy dostali powołanie do wojska pod koniec II wojny światowej i trafili na przeszkolenie do koszar w Biloxi. Głównymi bohaterami są: Eugene, narrator opowieści, który w przyszłości chce zostać pisarzem; niezwykle inteligentny Arnold Epstein, jeszcze mniej nadający się na żołnierza niż Eugene; pasujący do roli wykonywacza rozkazów Wykowski - wielki i silny, ale nie intelektualista i Roy Selridge, który wygląda na takiego, który wszędzie sobie poradzi.
O czym jest ten film? O tym, że wojsko to idiotyczna instytucja. O różnorodnych relacjach międzyludzkich. A przede wszystkim o dojrzewaniu.

Fakt 2.
Kiedy byłam nastolatką zorientowałam się, że moja matka po kryjomu czytuje mój pamiętnik. To było totalne pogwałcenie wszelkich zasad i przekroczenie wszelkich granic. Jeszcze jeden dowód na to, że nie jestem traktowana jak pełnoprawna jednostka ludzka, której przysługuje prawo do prywatności i intymności. Jednym słowem: trauma.
Zrobiłam potworną awanturę, podczas której matka usiłowała wmówić mi, że się mylę, bo ona by czegoś takiego nie zrobiła. Szczytem absurdu była chwila, w której wyjaśniłam, że przygotowałam malutki podstęp i przekonałam się, że z całą pewnością otwierała mój pamiętnik – wówczas zaczęła na mnie wrzeszczeć, że powinnam się wstydzić zastawiania pułapek na własną matkę. To była jaskrawa niedorzeczność, ale to właśnie w tamtej chwili coś we mnie pękło. A skutek był taki, że nie rozmawiałam z matką, spaliłam wszystkie zeszyty, które grały rolę moich pamiętników, wszystkie listy, notatki, wiersze. Nie miałam dokąd uciec i byłam nieszczęśliwa. Pewnie bym się w końcu usamobójczyła gdyby nie mój ówczesny chłopak.
I właśnie wtedy miał miejsce...

Fakt 3.
Nie mogłam spać (może właśnie docieram do źródeł mojej bezsenności?), więc w nocy oglądałam tivi i trafiłam na ten film. W pamięci utkwiła mi scena, w której koledzy podkradają Eugene’owi notatnik i odczytują na głos to, co o każdym z nich napisał.
Nie wszystkie zapiski były pochlebne i nie wszystkie przypuszczenia Eugene’a były prawdziwe, więc nic dziwnego, że większość z nich nie przypadła czytającym do gustu. Autorowi zapisków było przykro, że ich – a zwłaszcza kogoś, z kim chciał się zaprzyjaźnić – uraził, więc zaczął te zapiski drzeć. A wówczas Arnold, chyba najbardziej skonsternowany, bo Eugene posądził go o bycie gejem (w czasach, kiedy żołnierze szli za to do więzienia), powiedział, żeby tego nie robił i dodał:
Cenzurowanie własnych myśli skaże cię na bylejakość.
Notabene, nie wiem dlaczego, ale zapamiętałam te słowa odrobinę inaczej: Jeśli zaczniesz cenzurować swoje myśli, staniesz się kandydatem na przeciętniaka, a w tej chwili nie mogę sprawdzić, które tłumaczenie jest bliższe prawdy, bo na odnalezionej kasecie nagrałam już inny film...
Ale niezależnie od dokładności przekładu – taki przekaz był mi potrzebny.
To był prezent dla mnie od Wszechświata.

Fakt 4.
Zrozumiałam, że to czy matka czyta mój pamiętnik, czy nie, nie było moim problemem.
Moim problemem było to, czy jej zachowanie zmieni moje nawyki i życie. Moim problemem było to, czy stanę się ofiarą, czy zacznę się cenzurować, tłumić i ograniczać. Moim problemem było to, jak nadal robić swoje i nie pozwolić nikomu na wtrącanie się i wykorzystywanie efektów mojej działalności do celów, które mi nie odpowiadają. Tylko tyle. Aż tyle. Dokładnie tyle.

Życie dopisało (f)akt 5.
Dotychczas byłam przekonana, że to, co zrobiła moja matka, było niewybaczalnym nadużyciem, ale ostatnio...
Ostatnio „tkwię w tematyce” wojennej – oglądam filmy i czytam o różnych wojnach – i pewnego dnia wyobraziłam sobie dziecko, którego matka zginęła w Powstaniu Warszawskim (nic na to nie poradzę, właśnie tak mi to wyobraźnia wyobraziła). Wewnętrznym (trzecim?) uchem usłyszałam modlitwę takiego dziecka – prosiło Boga o życie matki i przekonywało, że może ona kochać bardziej jego rodzeństwo, czytać jego pamiętniki, a nawet czasem je bić, byle tylko żyła...
Od tamtej chwili wybaczenie wydaje mi się czymś znacznie łatwiejszym i właściwie tylko jedna rzecz je uniemożliwia – brak skruchy ze strony winowajczyni ;-)
A tak gwoli ścisłości: pisząc o wybaczeniu, mam na myśli puszczenie tego zdarzenia w niepamięć, a nie jakieś inne aspekty procesu wybaczania (już pogodziłam się z tym, że taki fakt miał miejsce i nie odczuwam potrzeby zemsty).

Myślę, że rodzicowi, który musi czytać pamiętnik swojego dziecka, żeby czegoś się o nim dowiedzieć, można tylko współczuć, że nie potrafił wypracować relacji opartej na zaufaniu. Pewnie osoby, które mają dzieci, nie zgodzą się ze mną, ale – IMO – za kształt relacji rodzic-dziecko odpowiadają rodzice. Jeśli ta relacja jest zła, to znaczy, że nie potrafili dostosować działań wychowawczych do potrzeb dziecka. Oczywiście, nie znaczy to, że trzeba ich natychmiast rozstrzelać, ale muszą ponieść ciężar odpowiedzialności i wszelkie konsekwencje swojej nieudolności, bez takich prób oszukiwania, jakimi są: czytanie pamiętników, podsłuchiwanie rozmów, śledzenie itepe. A już na pewno muszą pogodzić się z tym, że nigdy tak naprawdę nie poznają człowieka, którego sprowadzili na ten świat.

czwartek, 7 lutego 2008

brak oznak euforii


Każdy człowiek ma pewien określony horyzont myślowy. Kiedy ten się zwęża i staje się nieskończenie mały, zamienia się w punkt. Wtedy człowiek mówi: "To jest mój punkt widzenia".
[David Hilbert]


Powinnam skakać z radości.
Nienawidzę zimy, nienawidzę śniegu, więc powinnam się cieszyć, że jest ciepło i radośnie merdać ogonkiem na myśl o globalnym ociepleniu.
Nie merdam.
I to nie brak ogonka jest największą przeszkodą.
Największą przeszkodą jest myśl o słodkich(*) misiach polarnych, które umierają bo wzrastające temperatury rozpuszczają dryfujący lód - utrudniając im polowanie - i skracają ich sezon łowiecki.
Czując jak radość z wiosennej pogody mącą mi myśli o niedźwiedziach polarnych, pożałowałam, że nie potrafię skupiać się tylko i wyłącznie na swoim interesie. I jeszcze, że nie potrafię być krótkowzroczna metaforycznie, choć realnie (w sensie medycznym) – jestem i jakoś udało mi się to osiągnąć bez wysiłku i świadomego planu ;-)
Na szczęście przypomniały mi się książki Beaty Pawlikowskiej i opowieści o mieszkańcach dorzecza Amazonki, którzy wlewają do rzeki wszystkie nieczystości i wrzucają śmieci, a następnie beztrosko czerpią z niej wodę do picia. To wyjątkowo mało zachęcający wizerunek krótkowzroczności...
Zdecydowanie: wolę widzieć cały widnokrąg, zamiast skupiać się na jednym punkcie, nawet jeśli sama miałabym stanowić jego epicentrum.

ps

Polecam interesujący tekst o miśkach polarnych z nader dowcipnym zakończeniem.



(*) Fakt, że coś jest agresywne i niebezpieczne nie znaczy jeszcze, że w oczach kobiety nie może uchodzić za słodkie ;-)