niedziela, 26 października 2008

kochany Pamiętniczku...


Wczoraj zrobiłam apel swoim cząstkom elementarnym, potem musztrę, a na koniec kazałam im ze sobą współpracować. Skutek był natychmiastowy – umyły razem okna i gruntownie posprzątały swój lebensraum. Przy tej okazji okazało się, że jakieś owady potraktowały moją niby-kryształową niby-kulę, wiszącą w oknie i rozpraszającą wpadające światło/energię, jako swoją kloakę (to na pewno zemsta za to, że je zabijam!), więc nic dziwnego, że otaczała mnie gówniana energia. ;-)
Przegoniłam ją dymem kadzidła, ogniem świec i pogańskim tańcem, do którego przygrywał mi (nic o tym nie wiedząc) zespół Video - nie wiem jak nazwać ten rodzaj muzyki, który oni uprawiają, ale jako podkład muzyczny do mycia okien nadaje się wyśmienicie. ;-)
Potem zatelefonowała sąsiadka, która zaczęła w tym roku studia na politechnice i tak mnie błagała, żeby jej pomóc w nauce do kolokwium, że dałam się – głupia! – ubłagać.
A jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę, żeby siedzieć na niej bite cztery godziny i rozwiązywać równania i nierówności oraz dowodzić prawdziwości tożsamości trygonometrycznych... Siedziałam!
Najwięcej kłopotu miałam z policzeniem cosx, na podstawie informacji, że tgx = –2, ale policzyłam, więc teraz ja rządzę na dzielni, nie? ;-)

Dzisiaj najwięcej czasu spędziłam w samochodzie, gdzie prawie mi się udało zabić własnego brata. Ale jak się pije piwo w czasie jazdy (był pasażerem), to się nie powinno śmiać, więc właściwie sam jest sobie winien. Ale do rzeczy. To było tak: jechaliśmy sobie i skarżyłam mu się na to, jakie to straszne mieć 8 karnych punktów na koncie i musieć uważać na przepisy, ograniczenia i te wszystkie duperele. I że znaki stoją bez sensu. I że to w ogóle niemożliwe, żeby przestrzegać tych wszystkich ograniczeń prędkości (pokażcie mi jednego takiego, który ulicą Włókniarzy w Łodzi jeździ z prędkością 60km/h!). A o zapinaniu pasów to już nawet szkoda gadać... No i akurat dojeżdżaliśmy do skrzyżowania, kiedy zapaliło się żółte, więc... przyspieszyłam, a on zaczął się tak potwornie śmiać, że zakrztusił się piwem... No i sam powiedz, Pamiętniczku, czy to moja wina? Przecież ja tylko nie chciałam, żeby mu się piwo wylało przy gwałtownym hamowaniu...

A teraz... Teraz obejrzę w końcu film „Hawaje, Oslo” i będę miała ubaw po pachy - niezależnie od jego fabuły - bo wcześniej zapytałam znajomych czy ktoś ma i pożyczy, i jeden znajomy miał i pożyczył. Nie powiedział tylko, że posiadana przez niego kopia filmu (norweskiego!) jest z rosyjskim lektorem i angielskimi napisami... :-)

sobota, 25 października 2008

...bo filmy są od tego, żeby mózg się fałdował na całego ;-)


Ze wszystkich okropnych historii opowiadanych w Biblii najbardziej zawsze przerażała mnie - i nadal przeraża - historia Hioba. Spadły na niego wszystkie możliwe nieszczęścia tylko i wyłącznie dlatego, że wyróżniał się spośród innych ludzi... pobożnością. Gdyby był odrobinę mniej nieskazitelny, to szatan nie podburzyłby Boga przeciwko niemu i żyłby sobie spokojnie - bez urozmaiceń w postaci utraty majątku, dzieci i zdrowia.
Tak na marginesie: jeszcze gorszy los spotkał „pierwsze” dzieci Hioba, które zostały potraktowane jak pionki zrzucone z planszy na złość przeciwnikowi. I nikt ich potem nie podniósł z podłogi, nie otrzepał i nie powiedział że sorry. Nikt im – na koniec - nie zwrócił życia i majątku, i nie obdarzył licznym potomstwem.
Dla nich nie było happy endu tylko smutny finał.

Jak można żądać miłości dla takiego Boga?

Dla mnie to nie-do-ogarnięcia-mózgiem.
...Może powinnam spróbować grabiami?... ;-)


Dlaczego przychodzą mi do głowy hiobowe myśli?
Bo odważyłam się jeszcze raz obejrzeć „Jabłka Adama”. I pewnie zapodałabym tutaj jakiś wywód na temat tego filmu, gdyby nie to, że znalazłam w necie całkiem dobry, więc nie będę się Bogu narażała, próbując stworzyć lepszy... ;-)

Dla zachęty dodam tylko, że po tym filmie zwoje mózgowe lepiej/ładniej się fałdują.


ps
A jak się komuś chce poprawiać Wikipedię, to w haśle o Madsie Mikkelsenie znajduje się nieprawdziwa informacja, że w filmie "Jabłka Adama" grał neofaszystę Adama - prawdziwa jest ta, że grał pastora Ivana (Adama grał Ulrich Thomsen).

czwartek, 23 października 2008

zaspokojona


W październikowo-listopadowym numerze czasopisma „Sens” znalazłam następujące opisy czterech etapów frustracji:


1. Złość – pojawia się przy napotkanej przeszkodzie, ale na tym etapie może być ona motywacją do działania, do zmiany.

2. Regresja – zachowujemy się irracjonalnie, dziecinnie, ale nadal próbujemy pokonać przeszkodę.

3. Obsesja i fiksacja – pozbywamy się nadziei, że racjonalne działanie coś zmieni, uciekamy w myślenie magiczne, by odczarować rzeczywistość.

4. Apatia i wycofanie – tracimy wszelką nadzieję na powodzenie, jest to stan permanentny, który staje się sposobem na życie.



Im dłużej się temu przyglądam, tym bardziej dochodzę do wniosku [czy można „bardziej dochodzić” do czegokolwiek?], że już osiągnęłam 3. etap.
Za kolejny serdecznie dziękuję.
Moje potrzeby w zakresie frustracji już zostały zaspokojone. W pełni.
Z nadmiarem nawet.

Czy Złe Licho słyszało?

ps

(Więcej genialnych dzieł tej samej autorki: TUTAJ)

wtorek, 21 października 2008

(nie)przypadkowy (nie)fart


Nowa Kobieta się nie sprawdziła i została oddana do serwisu na przegląd techniczny. Czy tam jakąś inną reklamację.
Starą Kobietę przepiłam.
Więc [tak, wiem] siedziałam sobie taka wydrążona, pogrążając się w cichej desperacji - przy głośno nastawionej piosence Renaty Przemyk „Samolot rozbił się przed startem” - kiedy znienacka zadzwonił telefon. Nieznany numer. Odebrałam.
-Czy to ja? – zapytano po imieniu.
- Ja. [chociaż...?]
W rewanżu padło imię, które nosi kilka moich znajomych, więc usiłowałam pośpiesznie dopasować głos do osoby. Bezskutecznie. Druga strona musiała mieć podobną trudność, bo ponowiła pytanie – tym razem wymieniając również nazwisko upragnionej rozmówczyni. Zdecydowanie nie moje.
Wyjaśniłam pomyłkę.
W odpowiedzi padło pytanie, którego nie lubię słyszeć od ludzi dzwoniących do mnie przez pomyłkę, a mianowicie:
- A z kim rozmawiam?
Wrrrr. Normalnie odpowiadam na coś takiego niegrzecznie i kończę rozmowę, ale tym razem się – prawie – powstrzymałam i powiedziałam tylko:
- Z kimś innym. Nawet ze słyszenia nie znam osoby o wymienionym nazwisku.
Osoba po drugiej stronie przestrzeni nie zrezygnowała, a ja – nie wiedzieć czemu – nie przerwałam połączenia, co dało nam szansę na rozpoznanie się. Bo – inteligentna jednostka – podała swoje imię i nazwisko, na co ja podałam swoje i... porozmawiałam sobie serdecznie z dawną koleżanką z pracy.
Tuż przed końcem rozmowy powiedziała coś, co zawisło w powietrzu i tak sobie wisi do tej pory, czekając aż przyjmę to do wiadomości.
Powiedziała:
- Fajna taka przypadkowa pomyłka. Chociaż dla chrześcijanina nie istnieje nic takiego jak przypadek...
A ona jest zdeklarowaną chrześcijanką. Prawie fanatyczką.
Jej słowa wciąż mi brzęczą w uszach, bo ostatnio - oprócz tych pechowych - przydarzyło mi się parę dziwnych rzeczy.
Najdziwniejsze są dwa zjawiska:
1. Spodobała mi się fizis Szymona Hołowni, a oprócz niej zaintrygowały mnie jego poglądy na wiarę. Nawet poczytałam sobie jego blog.
Zmianę gustu wyjaśniła mi so-so przypadkową(?) notką więc nie rozmyślałam o niej zbyt długo... ;-)
2. Znalazłam w necie kazania/nauki księdza Pawlukiewicza i on mnie normalnie zafascynował. Zahipnotyzował barwą głosu. Aczkolwiek jest to taki rodzaj fascynacji księdzem, z którego prawdziwa chrześcijanka powinna się chyba wyspowiadać. ;-)
Ale on ma taki głos... Mówię Wam, GŁOS!
Chyba umarłabym w czystości, gdybym go „odkryła” wcześniej, bo tak do mnie „przemawiają” jego wykłady o miłości i czekaniu do nocy poślubnej z seksem...
Chociaż – z drugiej strony - mogłoby też być odwrotnie, bo ten głos działa na mnie...
No, nieważne jak, bo – nawet gdybym chciała - na dożywotnią czystość jest już i tak odrobinę za późno. ;-)

Przypadkowy telefon R. sprawił, że już naprawdę nie wiem czy to wszystko są przypadki.

Może Bóg stęsknił się za zbłąkaną owieczką?

Może przeciwna siła nie chce z tej owieczki zrezygnować?

Może jestem poligonem w odwiecznej walce dobra ze złem?
Pytanie dodatkowe: która strona mi dopieprza, a która gilgocze?

sobota, 18 października 2008

dzisiaj


Pijemy za lepszy czas
za każdy dzień który w życiu trwa
za każde wspomnienie co żyje w nas
niech żyje jeszcze przez chwilę


Ale pamiętamy: przez CHWILĘ!!!


"Urke" Wilki

W trakcie zalewania robaka śpiewamy lekko zmodyfikowaną Filandię:

Nigdy nie będzie takiej jesieni
Nigdy nie będzie takiej jesieni
Nigdy policja nie będzie taka uprzejma
Nigdy papieros nie będzie tak smaczny
A Martini takie zimne i pożywne
Nigdy nie będzie takiej jesieni
Nigdy nie będzie takiej jesieni



"Filandia" Świetliki & Bogusław Linda

A jeśli mimo wszystko, mimo szczęku żelaza nad horyzontem, ten męczący świat nie zniknie do jutra, to jutro będę Nową Kobietą.
Ta Nowa Kobieta pewnie zanuci: „Szalenie delikatna jestem na kacu...
Ale kac minie, a Nowa Kobieta zostanie.

czwartek, 16 października 2008

lub czasopisma


Czytając październikowe „Zwierciadło” (notabene: kupione ze względu na dodatek w postaci książki „Chcę być kochana tak jak CHCĘ”), znalazłam text, który chyba wytnę i w jakąś ramkę oprawię...

Oto fragment rozmowy Aliny Gutek z Barbarą Wójcik opublikowanej pt. „Nie muszę być pierwsza, by czuć się ważna”:




- (...) Bert Hellinger (...) odkrył, co musimy zrobić, abyśmy poczuli się ze sobą pogodzeni. Otóż jest to możliwe wtedy, gdy przestaniemy mieć pretensje do rodziców, a więc przyjmiemy ich takimi, jacy są. A co to tak naprawdę znaczy? Że przyjmiemy dar życia bez zastrzeżeń.

-A jeśli rodzice wyrządzili nam krzywdę?

- Może pomóc myślenie: życie kosztowało mnie więcej, miało wyższą cenę. Ale któż by się targował o życie. Przyjmuję je więc ze wszystkimi warunkami. (...)


zapętliłam




Gregorian "Only You"

środa, 15 października 2008

:-/


Brat mojego taty miał udar i już wiadomo, że nie wróci do pełnej sprawności.
Mama odebrała bardzo nieciekawy wynik mammografii.
Jedna z moich kumpeli miała wypadek.
Drugiej ukradli samochód.
Trzecia jest w szpitalu z dzieckiem, które będzie wkrótce operowane.
Chyba mam złamany palec u nogi – boli od tygodnia, ale dostaję wysypki na myśl o lekarzu.
Znów mi pochlorowali wodę i szczypie mnie skóra.
Mam kolejny napad bezsenności (nie spałam już dwie noce).
Rozdarłam sobie ulubiony płaszczyk.
Szef mnie ostatnio wqrwia tak, jak jeszcze nigdy mnie nie wqrwiał.
Chyba znów złapałam jakąś infekcję.
W bolesny sposób połamałam sobie paznokcie...

QRWA! QRWA! QRWA!

kamyczki


Kumpela, która wie, że nienawidzę tzw. łańcuszków przysłała mi kolejnego esa z groźbą: jeśli nie wyślesz tego do 5 osób to...
Znajomy, który wie, że to doprowadza mnie do szału, zapytał - kiedy (jak sądzę) przestał mu się podobać tok naszej pogawędki - czy mam okres.
I w moim mózgu wreszcie zapaliły się światełka ostrzegawcze:
Czy mnie już do reszty pojebało?
Czy naprawdę chcę mieć do czynienia z kimś, kto doskonale wie czego nie lubię, co mi psuje humor i kto – mimo posiadanej wiedzy – z pełną premedytacją robi mi to, czego organicznie nie znoszę i jeszcze ma z tego ubaw?
Chyba wszystkie mechanizmy obronne mam w rozsypce, skoro wydawało mi się, że lubię ludzi, którzy lekceważą moje uczucia i moim kosztem poprawiają sobie nastrój!
Owszem, dopuszczam myśl, że nie są to żadne ważne sprawy ani też zasadnicze, ale jednak głupio maszerować w świetlaną przyszłość z kamyczkami w butach, bo nawet te najmniejsze obcierają stopy i nie pozwalają cieszyć się widokami. A ja akurat lubię swoje stopy i lubię oglądać widoki, więc... żegnajcie upierdliwe kamyczki! Jeśli będziecie miłe, to może ktoś was jeszcze weźmie do kieszeni...

Dlaczego tak nie lubię łańcuszków?
Bo są podłymi szantażami – ich autorzy i kolporterzy próbują za pomocą gróźb wymusić na ludziach takie zachowania, na które oni wcale nie mają ochoty. Jedni tym szantażom ulegają, inni się opierają, ale z pewnością nikt ich nie lubi.
Sądzę też, że - niezależnie od reakcji ofiary – jakaś cząstka złej energii za takim paskudztwem idzie i przyczepia się do człowieka.
Ha! Może nawet mój obecny niefart, to skutek kumulacji złej energii z tych wszystkich szantaży, które do mnie dotarły i których nie wysłałam dalej w świat? ;-)

Dlaczego nie lubię pytania o to czy mam okres?
Bo kiedy pada w trakcie rozmowy, w której adwersarz nie osiąga celu jaki sobie zamierzył, to jest wyrazem słabości. Rozmówca (najczęściej facet) czuje się czymś zagrożony i próbuje wszelkimi sposobami kobietę umniejszyć - choćby sugerując, że nie ma sensu poświęcać czasu na rozmowę z nią, bo jest kobietą i jako taka czasem miesiączkuje. A ja nie lubię takich żałosnych słabeuszy. I natychmiast robi mi się smutno, że tylu takich platfusów intelektualnych i duchowych spłaszcza mi Wszechświat.

sobota, 11 października 2008

„Woody Allen to miał szczęście, że urodził się w tych Stanach, bo nad Wisłą chlałby Czystą i miał tylko jeden krawat...”


Woody Allen jest tak twórczym człowiekiem, że trudno go nie podziwiać. Trudno go też nie lubić – nawet jeśli równie trudno nie potępiać odmiennych stanów moralności, które znalazły wyraz w niektórych jego poczynaniach.
Podoba mi się większość jego filmów. Nawet musical nakręcił tak, że – choć nie przepadam za tego typu produkcjami – ten jeden („Wszyscy mówią: kocham cię”) wprost uwielbiam.

Jakiś czas temu obejrzałam „Sen Kasandry ” i wciąż wracam myślami do tego filmu. Przeczytałam nawet niektóre recenzje, opinie i komentarze na jego temat. I ze zdumieniem stwierdziłam, że ABSOLUTNIE NIKT (spośród tych, których opinie czytałam) nie odebrał tego filmu tak, jak ja.
ZONK.
Mnóstwo osób twierdzi np., że „Sen Kasandry” jest filmem nieudanym – najczęściej powtarzają się dwa zarzuty: że jest nudny i że powtarza wątki z wcześniejszego „Wszystko gra”...

Ech!
Jaka szkoda, że nie mam żadnego „dojścia” do Allena, bo chciałabym się z nim skontaktować i sprawdzić czy mam rację. Albowiem wydaje mi się, że odkryłam jego intencje. Mało tego, wydaje mi się, że intencja stojąca za „Snem Kasandry” jest tak czytelna, że powinni ją dostrzec wszyscy.
A tu ten nieszczęsny ZONK.

Krążę wokół meritum jak ten niewszystkonogi i niewszystkoręki lisek koło drogi, więc chyba w końcu zacznę pisać o tym, co wymyśliłam. Otóż wydaje mi się, że zbieżność wątków w filmach „Wszystko gra” i „Sen Kasandry” jest absolutnie nieprzypadkowa. Zastanawiam się nawet czy Allen nie planował tych filmów jednocześnie, bo w moim przekonaniu stanowią one pewien komplet.
Zasadniczo są to dwie różne historie, ale osią obu są te same problemy.
Bohaterowie obu filmów muszą sobie odpowiedzieć na dwa fundamentalne pytania: co jest dla niech najważniejsze w życiu oraz jakie wartości są w stanie poświęcić, żeby dostać to, czego pragną (a potem tego nie stracić).
Bohaterowie obu filmów decydują się iść drogą „na skróty”, co oczywiście oznacza konieczność złamania powszechnie obowiązujących zasad, więc na koniec muszą ponieść konsekwencje dokonanych wyborów. W obu filmach wybór jest taki sam, zbrodnia podobna, ale konsekwencje – całkiem inne. A kto miał więcej szczęścia? – mnie nie pytajcie.

Zasadnicza różnica między „Snem Kasandry” i „Wszystko gra” wcale nie wynika z odmiennej fabuły (chociaż fabuły obu filmów różnią się zasadniczo i nie wierzcie nikomu, kto twierdzi inaczej). Najbardziej te dwa filmy odróżnia rodzaj interakcji z widzem.
Podczas seansu „Wszystko gra” jesteśmy jakby wessani w akcję. Naszym zadaniem jest śledzenie fabuły i dokonanie oceny postępowania bohatera filmu.
Podczas seansu „Snu Kasandry” jest inaczej. Cały czas pozostajemy jakby „na zewnątrz” fabuły, bo najważniejsze są nasze myśli i emocje. Akcja tego filmu toczy się wolniej, bo Allen daje nam czas, żebyśmy usłyszeli swój dialog wewnętrzny.
I bardzo jestem ciekawa, ilu osobom ten dialog się podobał, a ile odkryło, że w ich głowach pojawiły się myśli-wirusy, o jakie siebie nie podejrzewali.
Ciekawa jestem, ilu widzów musiało się potem usprawiedliwiać (sami przed sobą), że pomyśleli to, co pomyśleli, bo chodziło tylko o film, a w rzeczywistości postąpiliby inaczej, innego postępowania oczekiwaliby od innych i inaczej oceniliby łamanie tych norm, które w filmie zostały złamane?
Ja musiałam.
Mnie przychodziło do głowy np.: „no już, do dzieła!” i „stary, chyba przesadzasz z tymi wyrzutami sumienia”...
Dostaję gęsiej skórki, kiedy sobie przypominam, czego te myśli dotyczyły.
A jeśli Allen potrafił wywołać takie myśli w głowie Anioła, to MISTRZEM jest i basta!

Jeśli w najbliższym czasie będziecie się widzieli z Allenem, to zapytajcie czy dobrze odczytałam jego zamysł twórczy jeśli chodzi o te dwa filmy.
Z góry dziękuję.

Który z tych filmów powinniście obejrzeć?
Najlepiej oba :-)
"Wszystko gra" pozostawi Was w błogim przeświadczeniu, że jesteście lepsi i nigdy, przenigdy nie postąpilibyście tak, jak bohater filmu.
"Sen Kasandry" trochę tym błogim przeświadczeniem potrząśnie - a jaki owoc w wyniku tego potrząsania spadnie i gdzie Was trafi, to już będzie zależało tylko od tego, w jakie mroczne zakamarki własnej duszy odważycie się zajrzeć.
Życzę owocnego oglądania.



ps
Tytuł tej notatki jest - oczywiście - cytatem z piosenki zespołu Big Cyc pt. "Woody Allen".

piątek, 10 października 2008

liryczna kropka nad i


Ludzki Abstrakt

Litości wcale by nie było,
Gdybyśmy Biedy mniej czynili;
I Miłosierdzie by zniknęło,
Gdyby szczęśliwi wszyscy byli;

A strach wzajemny - spokój niesie,
Póki nie wzrośnie w nas egoizm.
Potem Nienawiść w ciemnym lesie
Chwyta nas do pułapek swoich.

Zasiada pośród świętych strachów
Łzami wielkimi rosząc ziemię,
Aby Pokora spod jej gmachu
Mogła wywodzić swe korzenie.

Wkrótce nad głową jej ponura
Rozkwita cieniem Tajemnica,
Karmi się Motyl nią, a także
Na niej żeruje Gąsienica;

I Fałszu rodzą się owoce
Rumiane, dobre do jedzenia,
A pośród jej konarów mrocznych
Kruk się sadowi w głębi cienia;

Zaś Bogom lądu oraz morza
Nigdy się nawet sen nie przyśni,
Gdzie taki Owoc znaleźć można
- On rośnie tylko w Ludzkiej Myśli

autor: William Blake

czwartek, 9 października 2008

ze śmiercią nam do twarzy


Wydane po raz pierwszy w 1976r. (w USA) „Pokochaj siebie” Wayne’a Dyera jest jednym z moich ulubionych poradników. I nie traci na aktualności z upływem lat.

Tak na marginesie: przetłumaczyć „Your Erroneous Zones” na „Pokochaj siebie” to duża sztuka. Prawie da się porównać do zastąpienia tytułu „Nuda v Brně” tytułem „Sex w Brnie”.

Od czasu do czasu aplikuję sobie treść w/w poradnika i już nawet nie potrafię policzyć, ile razy repetowałam. Wciąż jednak pamiętam to zdziwienie, w które wpadłam podczas pierwszej lektury, kiedy okazało się, że pierwszy rozdział książki pod tytułem „Pokochaj siebie” zaczyna się od słów:
„Obejrzyj się za siebie, a dostrzeżesz wierną towarzyszkę. Z braku lepszego imienia nazwij ją Moja-własna-śmierć.”
Dalej autor przekonuje, że świadomość efemeryczności życia powinniśmy wykorzystać pozytywnie – nie tracić czasu, kochać, cieszyć się i w ogóle żyć pełnią życia.
Czasem ta teoria do mnie przemawia.
A czasem (czytaj: teraz) mam jesienną (albo permanentną – to się jeszcze okaże) depresję i nic do mnie nie przemawia.


Kilkanaście dni temu zmarła sąsiadka. Rok starsza od mojej mamy.
Upadła na podłogę w czasie kolacji ze znajomymi.
W środku rozmowy.
Absolutnie znienacka.
A niedawno wspólnie planowałyśmy dalsze etapy batalii w sprawie ochrony środowiska w naszej okolicy. Na zmianę nękałyśmy urzędasów i pisałyśmy petycje (pod którymi to ona zazwyczaj zbierała podpisy)...
Kiedy na pogrzebie spojrzałam na twarze jej dzieci – płakałam z nimi.
Ale już się pogodziłam z tym, że jej nie ma.
I tak jakoś łatwo mi to pogodzenie-się przyszło...

To nasuwa mi myśl, że gdybym dziś umarła, to jutro okazałoby się, że to nie miało żadnego znaczenia. Że wszyscy z łatwością pogodziliby się z moją śmiercią.


Wczoraj popłakałam się w pracy, bo przeczytałam wpis na blogu dziewczynki, której bardzo kibicowałam w - zakończonej śmiercią - walce z nowotworem złośliwym mózgu.
Chyba mniej płakałam po informacji, że zmarła...

Dlaczego niezachwiana wiara wzruszyła mnie bardziej niż śmierć?


I pytanie kolejne: czy naprawdę chcę, żeby ktoś po mojej śmierci cierpiał?
Co mi to da?

Zdecydowanie wolę żyć tak, żeby moja śmierć prowokowała komentarze w stylu:
umarła, ale wcześniej NAPRAWDĘ ŻYŁA.

Oczywiście, przekonanie, że czyjeś życie było pełne i wartościowe nie chroni przed żalem po stracie takiej osoby, ale na pewno chroni przed cierpieniem (wszystkich poza masochistami, rzecz jasna).
Życie, którego się żałuje tylko dlatego, że ma się nadzieję, że gdyby jeszcze potrwało, to zyskałoby wreszcie jakiś sens, nie zasługuje na ten żal, który wzbudza.


Moje trwanie w depresji też nie zasługuje na współczucie tylko na kopa w d...
Zaraz go sobie dam.

wtorek, 7 października 2008

co się odwlekło, to nie uciekło


Moja cudowna passa trwa.
Dzisiaj objawiła się wizytą na komendzie, trzystuzłotowym mandatem i ośmioma karnymi punktami.
Panowie policjanci byli - jak zwykle - milutcy, ale z fotoradarem się podobno nie dyskutuje.
Podobno... A ja i tak nie wierzę, że nie mogłabym zapłacić mniej, gdyby tylko pan władza zechciał. I żadne tam demonstracje taryfikatorów oraz pokazywanie, że to najniższa stawka mnie nie przekonują i nie przekonają.
buuuuu
Ile to litrów Martini?

I jaką mam w tym odkryć dobrą stronę?

pod wrażeniem wrażenia


A propos plotki ciążowej: okazało się, że moje przypuszczenia na temat jej genezy były mylne. Moi współpracownicy nie ocenili mojej derozmiaryzacji tak krytycznie jak ja...
Ale lepiej będzie, jeśli zacznę od początku.
Odkąd pracuję w zakładzie nie było chyba roku, w którym któraś z zatrudnionych nie byłaby w ciąży albo chociaż na urlopie macierzyńskim. Obecnie jedna szykuje się do ślubu, ale żadna (o ile mi wiadomo) nie jest w stanie błogosławionym i nawet wszystkie wróciły z urlopów macierzyńskich. Powracającym jak bumerang tematem rozmów stała się zatem kwestia: „która teraz?”
Która zdezorganizuje działanie zakładu?
Którą trzeba będzie zastąpić?
I właśnie na tej fali poszła fama, że teraz ja, bo...
Bo chodzę notorycznie wqrwiona.
Fakt. Chodzę.
Ale tak sobie myślę, że skoro mój nieustający wqrw stał się przyczyną takiej plotki, to znaczy tylko jedno:
mój stosunek do dzieci i macierzyństwa musiał zrobić
d o s k o n a ł e
wprost wrażenie na moich współpracownikach.

niedziela, 5 października 2008

minął tydzień...


O! Jakiż to był cudowny tydzień. Doprawdy. Przydarzyły mi się: straty finansowe, kradzież efektów mojej pracy przez „koleżankę”, a nawet naruszenie praw autorskich do mojego amatorskiego „dzieła” przez profesjonalistę. Całkiem nieźle jak na te pięć roboczych dni. A kiedy chciałam się pocieszyć zakupami, to przydarzyło mi się coś takiego:
Wybrałam sobie cztery pary spodni do przymierzenia i czekałam na zwolnienie się przymierzalni, kiedy podeszła do mnie ekspedientka i powiedziała, że nie mogę z „taką” ilością ubrań wejść do przymierzalni. Zapytałam zatem z jaką mogę. Okazało się, że trzy sztuki to maksimum. W osłupieniu pozwoliłam sobie odebrać jeden wieszak ze spodniami. Odblokowało mnie dopiero po chwili, a wtedy odwiesiłam pozostałe spodnie, oznajmiłam, że w ogóle nie muszę nic przymierzać i wyszłam.
Nie muszę chyba pisać, że pocieszyłam się tymi „zakupami”, że hej.
Ukoiłam sobie nerwy takoż.

Dobra strona tych wypadków: zrozumiałam, że nie mogę reagować wewnętrznym zdenerwowaniem, okazując jednocześnie - na zewnątrz – spokój. Powinno być dokładnie na odwrót: wewnątrz spokój, a na zewnątrz - burza z gromami.

hehehe
Oglądam sobie kątem oka „Człowieka w żelaznej masce” i właśnie padły słowa:
Bądź zły, ale zachowaj zimną krew.

To chyba znaczy, że Wszechświat jest ze mną zintegrowany ;-)