czwartek, 29 lipca 2010

pocztówka ze stanu dobrostanu

Czasem tak niewiele potrzeba, żeby poczuć coś niebezpiecznie zbliżonego do poczucia szczęścia…
Aczkolwiek uderzyła mnie przed chwilą konstatacja [ale nie mam siniaków, nie], że w moim przypadku musi dane zjawisko zawierać element zaskoczenia. Co chyba znaczy, że tak się przed szczęściem bronię, że musi mnie, biedactwo, brać z nienacka [pis. celowa] ;-)

Na moje dzisiejsze poczucie dobrostanu wpłynęło co następuje:

1
Nabyłam ja sobie w całkiem zwyczajnym samie ekspresową green tea with natural jasmine petals od Dilmah, skosztowałam i całkiem nieoczekiwanie stwierdziłam, że smakuje wypisz wymaluj jak moja ulubiona mieszanka, nabywana dotąd w specjalistycznym sklepie i w, hmmm, specjalnej cenie.
Normalnie piję i czuję się jak w niebie.
A jak pomyślę o tym, jak się dzięki temu odkryciu wzbogacę, to… O! Ach! Och!
I jeszcze zmywania mniej…
Extaza.

2
Zaczęłam czytać wielokrotnie już zaczynaną i tyleż samo wielokrotnie odkładaną ze zniechęceniem powieść Jacka Dukaja pt. „Inne pieśni”. I wpadłam.
I smakuję ją jak ową herbatkę jaśminową.
A odkładałam ją dotychczas z powodu zbyt dużego podobieństwa do „Czarnych oceanów”, któreż to kocham miłością zgoła bałwochwalczą i nie mogłam znieść, że coś jest do nich tak podobne, jak podobne mogą być tylko dwie identyczne w zarysach kolorowanki pokolorowane barwami leżącymi po przeciwnych stronach koła barw.
Ale o tej książce to ja napiszę oddzielny text, nie ma obawy.
Poczekajcie tylko, aż doczytam ją do końca, przeżywając orgazm co 7 stron ;-)
A potem zrobię to jeszcze raz…

3
Wyrosła nabyta przypadkiem bazylia cytrynowa [nabyte miały być nasiona bazylii… bazyliowej] i okazała się być naprawdę, rzeczywiście i niewątpliwie cytrynowa.
Wybaczam jej, że nie smakuje mi z pomidorami i że w związku z tym na pełnię frajdy ze spożywania tychże będę musiała poczekać na wzejście jej przyrodniej siostry, bo jest naprawdę odjazdowa.
Że też nigdy wcześniej jej nie siałam!

4
Odkryłam witrynę zawierającą tak cudownie absurdalne texty, że długo, naprawdę długo, uwierzcie, dłuuugo, szukałam informacji, że to podpucha i prowokacja.
A oni tak całkiem serio… Niedowiary! [pis. celowa, na prawdę ;-)]
Popłakałam się ze śmiechu.
Bierzcie linka i też… płaczcie ;-)

Pozdrawiam!

PS
Na porządnej pocztówce musi być obrazek, więc niech będzie taki:

niedziela, 25 lipca 2010

dawno nie było wiersza...

...więc zapodaję kawałek
(...)
Wtedy, gdy mam już dość namysłów i decyzji,
A życie jest zanadto jak puszcza bez ścieżek:
Twarz swędzi i łaskocze od wszystkich pajęczyn,
Przez które się przedarła, jedno oko łzawi,
Smagnięte witką, zanim zdążyłeś je przymknąć.
Chciałbym móc się odrywać na chwilę od ziemi,
A potem wracać na nią, by zacząć od nowa.
I oby los nie udał, że mnie źle zrozumiał:
Oby nie zaspokoił życzenia jedynie
W połowie, porywając mnie stąd bezpowrotnie.
Ziemia jest odpowiednim miejscem do kochania:
Nie wiem, gdzie by to mogło udawać się lepiej.
Co do mnie, chciałbym właśnie wspinać się na brzozę,
Wdrapywać się po białym pniu, czarnych konarach
Ku niebu – póki drzewo, nie mogąc wytrzymać,
Nie schyli się i znów mnie nie zsadzi na ziemię.
Dobrze byłoby dążyć tak i dobrze wracać.
To nie najgorsza dola: rozhuśtywacz brzóz.

Jest to fragment wiersza Roberta Frosta pt. "Brzozy".
Całość jest np. TAM

sobota, 24 lipca 2010

lanie wody

Już nie raz i nie trzy wspominałam, że szczególnie szczególnym uczuciem obdarzam osoby, które nie robią absolutnie nic w jakiejś SPRAWIE, ale wszystkie działania tych, którzy COŚ robią oceniają jako niewystarczające i zgoła szkodliwe, a nic nie sprawia im takiej satysfakcji, jak doszukanie się w życiu lub chociażby chwilowym zachowaniu osoby COŚROBIĄCEJ jakiejś, choćby pozornej, niekonsekwencji.
Jeśli powiesz takiej osobie, że przejmujesz się losem zwierząt, to będzie ci wypominać każdy mięsny posiłek, skórzane buty i chujwieco jeszcze – na pewno nie wystarczy, że zostaniesz wegetarianinem, ani nawet weganinem. A jeśli przyjdzie ci do głowy twierdzić, że leży ci na sercu dobro całego środowiska naturalnego, to nawet jako breatharianin [ktoś, kto nic nie je, a energię życiową czerpie ze światła] w tekstyliach na pewno zrobisz coś, co będzie można skrytykować.
Jeśli jesteś feministką, to zostaniesz odsądzona od czci i wiary – bynajmniej nie przez feministki, a przez szowinistów – jeśli tylko pozwolisz mężczyźnie otworzyć przed sobą drzwi albo, nie daj Boże, zapłacić za twoją zieloną herbatę.
Jeśli stwierdzisz, że w coś wierzysz, to będziesz musiał zostać fanatykiem [i to, bynajmniej, nie wg twoich wyobrażeń na ten temat], żeby nie usłyszeć zjadliwych komentarzy, na temat słabości twojej wiary i grzesznego życia.
itede
itepe


Ale, na szczęście, można takich ludzi OLAĆ. Totalnie. Z góry na dół. Z prawej do lewej.
I po skosie.
;-)

Jednak ludzie opisanego wyżej typu posiadają cechę, która nieustająco mnie zadziwia – zajebistą spostrzegawczość. Aczkolwiek im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku [choć chętnie doszłabym do czegoś innego ;-)], że… nie ma się czemu dziwić.
Ludzie cośrobiący są taką solą w oczach tych, którzy nie robią nic, że celem tych drugich, wręcz stanowiącym o ich poczuciu własnej wartości, staje się znalezienie pretekstu do stwierdzenia, że oni sami wcale nie są od tych cośrobiących GORSI.
Co – chyba – znaczy, że tak naprawdę WIEDZĄ, że SĄ gorsi ;-)
Troszkę ciekawi mnie dlaczego – skoro celem jest poprawa własnego samopoczucia – wolą szukać niekonsekwencji w działaniach, powiedzmy, DZIAŁACZY zamiast samemu COŚ zrobić, ale jestem w stanie pogodzić się z myślą, że są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się aalaascee i których aalaaskaa nie jest w stanie pojąć ;-)
Uparcie trwam w przekonaniu, że lepiej wpływać na własne samopoczucie własnymi działaniami niż cudzymi. Taka jestem dziwna. Przepraszam.

A do czego tym długim wstępem zmierzam?
A do opowiedzenia historii mojego prania. A nawet – wielu prań.
:-)
Pralka stoi w łazience, więc zdarza się, że moi niespodziewani goście widują ją włączoną [spodziewani znacznie rzadziej, bo jakoś nie mam zwyczaju robienia prania w czasie przyjmowania gości]. I jeśli już taka sytuacja ma miejsce, to niemal każdy, kto odwiedzi wówczas moją łazienkę, wychodzi stamtąd podekscytowany i mówi:
Jak to możliwe, że TY [właśnie TY!] używasz funkcji „podwyższony poziom wody”?
Niektórzy mówią to żartobliwie i nie wykreślam ich z grona znajomych, a niektórzy prezentują postawę „Przyłapałem cię! Nie jesteś wcale taka pro-ekologiczna! Nie jesteś ode mnie lepsza!” i już później nie umiem patrzeć na nich jak na ludzi nieupośledzonych moralnie.

PS
Piorę z użyciem tej funkcji, oczywiście, dlatego, żeby zminimalizować ryzyko reakcji alergicznej na środki piorące. Jednak podczas ostatniej dyskusji z kumplem – nie skreśliłam go, chociaż ośmielił się wypominać mi jeszcze inne grzechy przeciwko środowisku naturalnemu [tak, lubię go wyjątkowo, miał fory] – wymyśliłam dlaczego MAM PRAWO zużywać więcej wody niż on.
O WIELE WIĘCEJ.

Po moim wyjaśnieniu lekko osłabł, więc jeśli ktoś się tego boi, to niech dalej nie czyta ;-)

Ów kumpel dochował się progenitury w ilości sztuk jeden i marzy o kolejnych, więc oświadczyłam mu, że on musi oszczędzać wodę dla wszystkich swoich zstępnych i dla wszystkich pokoleń, które zapoczątkuje, a ja mogę robić co chcę, bo choćbym nie wiem co wymyśliła i tak nie będę w stanie zużyć wody, którą zużyliby moi potomni, których NIE BĘDZIE.
Innymi słowy – decyzja dotycząca nieposiadania dzieci daje mi prawo zużywania nieograniczonej ilości wody i innych zasobów naturalnych tej planety.
Jest to tak oczywiste i logiczne, że nie podlega dyskusji ;-)

Aha! Nie wiem czy wiecie, ale Polska ma najmniejsze zasoby wodne spośród wszystkich państw europejskich. Wiecie? Macie dzieci? To zakręcajcie szybciutko te wszystkie krany!

środa, 21 lipca 2010

słit lajf

Słodka ze mnie kobieta.
Ale nie jest to, bynajmniej, powód do radości.
No chyba, że ktoś mi źle życzy.
Gdyż to nie jest żadna przenośnia, ale cecha którą mam we krwi.
Tadam!
A nagły wzrost objętości mojej nogi to był obrzęk limfatyczny.
Zszedł bez śladu, ale to nie znaczy, że porzucił mnie na zawsze, o nie, w każdej chwili może wrócić i nigdy już nie opuścić, bo nikt nie wymyślił skutecznej metody leczenia tego cholerstwa.
Wychodzi więc na to, że ledwie pogodziłam się z faktem, że mam nogi ;-) a już za chwilę może się okazać, że ZWŁASZCZA mam jedną.
Tadam!

Chciałabym, żeby moje związki z ludźmi - przynajmniej z niektórymi - były tak stałe, jak z chorobami…

A że na wyniki niektórych badań jeszcze czekam, podobnie jak na doroczną kontrolę łagodności mojego – niemal już oswojonego – skorupiaka, to być może nie jest koniec fascynujących i ekscytujących wrażeń z lego lata.

O dziwo, przepłakałam tylko jedną noc.

Nastrój poprawia mi ponowna lektura powieści Jane Austen oraz powtarzanie „Pierdolę to!”.

Pierdolę to!

czwartek, 15 lipca 2010

słoniowa noga

Chyba nikt nie zaprzeczy, że nasze PRAWDZIWE przekonania czy wyznawaną hierarchię wartości wyraźniej widać w naszych czynach niż w słowach.

Od kilku dni trwam w głębokim zadumaniu nad moimi czynami.

Przedwczoraj w nocy, na przykład, kończyłam pracę i popijałam do Tidżeja [to synonim do lustra], w nosie mając ostrzeżenia lekarzy, że w upalne dni nie należy pić alkoholu – gdyby mi się chciało, to pewnie zracjonalizowałabym sobie ową beztroskę wyjaśnieniem, że mam w szklance więcej lodu niż Martini, albo chociaż stwierdzeniem, że celebruję zakończenie zadania, które trochę czasu mi zajęło. Ale mi się nie chciało. Energii nie brakowało mi tylko do tego, aby odganiać od siebie owady – aczkolwiek najbardziej w obawie, że mi się potopią w ulubionym alkoholu… ;-) Ukatrupiłam nawet dwie malutkie muszki i jednego komara.

Pod prysznicem zauważyłam, że jedna z moich nóg jest znacznie grubsza od drugiej i jeszcze puchnie. Obejrzałam ją centymetr po centymetrze, ale nie znalazłam żadnych widocznych ugryzień – przekonałam się tylko, że mogę się wyginać w zaskakujących kierunkach – więc nie wiedziałam czy to zemsta owadów, czy objaw jakieś ciekawej choroby.

Pokontemplowałam te 150% lewej nogi od stopy do kolana czas jakiś, zastanawiając się nad tym, czy budzić ludzi, żeby jechać na pogotowie, czy nie budzić i nie jechać [nie jestem - być może - święta, ale po alkoholu nie prowadzę żadnych pojazdów mechanicznych]. Machnęłam ręką, wypiłam podwójną porcję wapna, łyknęłam podwójną dawkę przeciwhistaminowej Claritine i poszłam spać. A! Wcześniej zrobiłam coś jeszcze – poszukałam w necie opisu objawów wstrząsu anafilaktycznego.
Zniechęciłam się do czytania po informacji, że alergikom grożą takie atrakcje jak zawał serca i udar mózgu, więc… przykleiłam do Tidżeja karteczkę z hasłem do mojego konta bankowego. I poszłam spać.
Zasnęłam od razu.

Obudziłam się z nogą delikatnie tylko „puszystą” w rejonie stopy i tak sobie chodzę drugi dzień. I nie mogę w sobie obudzić motywacji wystarczającej do odwiedzenia lekarza.

Ale zapewniam was, że moje zdrowie jest dla mnie najważniejsze!
;-)

poniedziałek, 12 lipca 2010

w podgrzewanej czaszce – zupa myśli

Co jakiś czas wracam ospałą myślą do oglądniętego przypadkiem programu, w którym filozofowie dysputowali o determinizmie i wolnej woli, które jakoby się wykluczają.
A ile razy bym nie wróciła, tyle razy nie dostrzegam żadnej sprzeczności.
IMO, zdarzenia toczą się zgodnie z różniastymi prawami przyczyn i skutków, dopóki czyjaś wolna wola nie zechce zakłócić ich bezwładu. Co nieznośnie kojarzy mi się ze zrzucaniem przedmiotów z dachu – spadają na ziemię po linii prostej, dopóki ktoś nie zdecyduje się zmienić trajektorii [lub przerwać] ich lotu, co przecież wcale nie jest takie trudne.
Notabene, Tarot pozwala nam poznać tę „zdeterminowaną” przyszłość, ale – znając ją – możemy zmienić bieg wydarzeń, wykraczając poza schematy swoich typowych czy charakterystycznych reakcji i/lub zachowań, co sprawia, że przepowiednia się „nie spełni”.

Od wyspy wolnej woli i determinizmu moje myśli płyną zazwyczaj [pchane siłami bezwładu, jak sądzę, bo raczej nie mają siły na wiosłowanie w tym upale] do wyspy zamieszkanej przez jeden z najczęściej kwestionowanych atrybutów Boga – wszechwiedzę. Ale zawijają do tego portu tylko na chwilę, ponieważ znowu nie widzę żadnej sprzeczności między wszechwiedzą Boga i wolną wolą.
IMO, wszechwiedza Boga polega na widzeniu wszystkich dostępnych możliwości, a dar wolnej woli pozwala człowiekowi wybrać jedną z nich. Proste i oczywiste ;-)

Potem rozmyślam o tej zdeterminowanej przyszłości i nie wiedzieć czemu [ach! no tak – inercja ;-)] „widzę” na zmianę wyobrażenia Huxleya, opisane w „Nowym wspaniałym świecie” i Dukaja, przedstawione w „Czarnych oceanach”. Ale skupiam się tylko na jednym wątku, na – powiedzmy – konwenansach towarzyskich. I tak, w przyszłości wg Huxleya dyrektor może bezkarnie klepać pracownice po tyłkach i „każdy należy do każdego”, a w przyszłości wg Dukaja obowiązuje nowa etykieta i nawet uśmiechanie się do osoby przeciwnej płci może zakończyć się pozwem sądowym.
Z dwojga złego wolę ową nową etykietę od klepania po tyłku. Zdecydowanie wolę.

Te wyobrażenia nieuchronnie kierują moje myśli na problem równouprawnienia kobiet. Ale znowu interesuje mnie tylko mały wycinek rzeczywistości. Po raz niewiadomoktóry, ale za to z wiadomym z góry wynikiem [czyli bez wyniku], zastanawiam się, dlaczego tak niewielu mężczyzn dostrzega nierówności, niesprawiedliwości i opresje dotykające kobiety w każdej dziedzinie życia społecznego. Nie znam bodaj żadnego faceta, który sam dostrzegł problem, a nieliczni znani mi feminiści stali się feministami na skutek udanych związków z feministkami, które chyba przemocą otworzyły im oczy.

W tym miejscu moje myśli biegną do Stiega Larssona i „przypominam sobie”, że źródłem jego feminizmu były… wyrzuty sumienia. Larsson był w młodości świadkiem gwałtu – nie pomógł gwałconej dziewczynie i nie mógł sobie tego później wybaczyć.

To wyobrażenie skutecznie kieruje moje myśli na mielizny i przez długie chwile czuję się jak żaglowiec w czasie flauty...

A potem wszystko zaczyna się od nowa.
I tak w kółko.

Jakby moje myśli były nieapetyczną zupą, w której ktoś apatycznie miesza łyżką…

poniedziałek, 5 lipca 2010

Armageddon was yesterday – today we have a serious problem

Miałam parę kilo czasu, więc zabrałam się za książki Stiega Larssona.
Leżały dotąd odłogiem nie tylko dlatego, że nie miałam czasu na czytanie – chciałam raczej, żeby wyblakły mi w pamięci filmy nakręcone na ich podstawie.
Po przeczytaniu całego cyklu „Millenium” wspomnienia filmowe ożyły o tyle, że zaczęłam się zastanawiać, czy po ich obejrzeniu Larssona trafiłby szlag, czy by nie trafił. I nie chodzi o to, że te filmy są złe, bo nie są, ale o to, że wypaczono w nich zamysły autora. Moim zdaniem w zasadniczych kwestiach i w sposób niczym nieuzasadniony.

Jeśli jeszcze nie przeczytałaś/przeczytałeś trylogii „Millenium” – ZRÓB TO.

Czyta się szybko, mimo budzącej szacunek ;-) objętości każdego tomu. A tematyka powinna chyba zainteresować każdego, skoro mamy do czynienia jednocześnie z kryminałem, dramatem psychologicznym, thrillerem, powieścią sensacyjną, detektywistyczną… itede
Co ciekawe, są tacy, którzy twierdzą, że wszystkie opisane przez Larssona afery wydarzyły się naprawdę.


A teraz cienka szara linia, której nie należy przekraczać, jeśli nie przeczytało się trylogii „Millenium” Stiega Larssona lub nie obejrzało się wszystkich filmów nakręconych na ich podstawie.


Które zmiany, wprowadzone przez scenarzystów, najbardziej nie przypadły mi do gustu?

Primo
Nie rozumiem, dlaczego nie pokazano stylu życia Mikaela Blomkvista, a pośrednio również Eriki Berger?
Romans mężatki i rozwodnika nie wydał się filmowcom zbyt niegrzeczny [aczkolwiek z Mikaela, o ile dobrze pamiętam, zrobili kawalera], ale już pokazanie, że mąż Eriki nie ma nic przeciwko temu, a poza Eriką Mikael sypia z innymi kobietami [nie tylko z Lisbeth, nie tylko!] i jej to nie przeszkadza, to już było za wiele?

Secundo
Nie rozumiem, dlaczego zasugerowano, że Lisbeth zaczyna unikać Mikaela, gdyż obawia się miłości po tym, jak jej matka została wyjątkowo źle potraktowana przez ukochanego mężczyznę?
Ta zmiana – kiedy ją przemyślałam – zirytowała mnie szczególnie, bo wydaje mi się, że Larsson, nie pisząc tego wprost, pokazał, jak powinna się zachować osoba, która ma wobec innego człowieka oczekiwania, których on nie może spełnić.
Kiedy Lisbeth uświadamia sobie, że zakochała się w Mikaelu i czuje zazdrość, widząc go z Eriką, nie żąda od niego, żeby z Eriką zerwał, bo zna jego przeszłość i wie, że właśnie z powodu Eriki rozpadło się jego małżeństwo. Zamiast tego – rezygnuje ze związku z nim. Nie dlatego, że to było łatwe, ale dlatego, że chciała więcej niż on mógł jej dać.

Tertio
Nie pojmuję, dlaczego w „Zamku z piasku, który runął” zrobiono z Eriki Berger taką tchórzofretkę?
Tego Larsson filmowcom by nie wybaczył!

Bo Stieg Larsson był zdeklarowanym feministom i widać to wyraźnie w jego powieściach, za co polubiłam go jeszcze bardziej niż za to, że był numerologiczną 33 ;-)

Bardzo, bardzo spodobał mi się motyw z Tą z TV4. To ona, Ta z TV4, jako pierwsza spośród wszystkich dziennikarzy spoza „Millenium” zainteresowała się aferą Wennerströma, ale kiedy o aferze mówili już wszyscy – temat został przekazany jej kolegom, MĘŻCZYZNOM. Gdy Mikael Blomkvist to zauważył, oświadczył, że będzie rozmawiał tylko z nią. Stacja chciała kręcić z nim wywiady, więc musiała ulec.
A do ciekawostek należy dodać, że Mikael zachował się WZORCOWO pomimo tego, że Ta z TV4 jako jedna z nielicznych nie chciała iść z nim do łóżka ;-)



Kiedy tak sobie rozmyślam o feminizmie Larssona, to szlag mnie trafia na myśl o tym, co się wyrabia w moim kraju. W kraju, w którym kandydat na prezydenta – i wybrany na tegoż – emituje spot wyborczy, w którym żona podaje mu zupę, bo był grzeczny, a kiedy feministki zwracają na to uwagę, to przekracza granice żenuły w tłumaczeniach i oburzeniu. A przede wszystkim – w braku zrozumienia sedna sprawy.

Powiedzcie, bo mnie to męczy, czy naprawdę tak trudno było zrozumieć meritum?

Po protestach feministek Bronisław Komorowski, wespół z żoną, wmawiał społeczeństwu, że on też wykonuje prace domowe. Ale skoro tak, to powstaje pytanie: dlaczego to nie taką scenę pokazano w spocie wyborczym?
Czyż dokonany wybór nie świadczy najdobitniej o obowiązującej w naszym kraju „normie”? I czy utrwalanie owej chorej „normy” przez polityka pretendującego do stanowiska prezydenta nie świadczy źle o tym polityku?

Jeszcze fatalniej postąpiła Anna Komorowska, kiedy z oburzeniem stwierdziła, że – nie cytuję tylko streszczam własnymi słowami – feministki walczą przecież o to, żeby każda kobieta mogła żyć tak, jak chce, więc i ona może być „kurą domową”, skoro tego chce.
Nie wiem czy ktoś tej pani [teraz już First Lady, cholera] wyjaśnił, że faktycznie może sobie robić co chce i być kim chce, ale jeśli jest żoną polityka w kraju, w którym naprawdę wielkim problemem jest walka z wyzyskiem kobiet i brakiem równouprawnienia, to afiszowanie się właśnie w TAKIEJ sytuacji i promowanie właśnie TAKIEGO stylu życia nie świadczy dobrze ani o kompetencjach polityka ani o inteligencji jego żony.

Już Arystoteles rozumiał politykę jako rodzaj sztuki rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne. A wg Wikipedii współczesna definicja polityki zakłada, że jest to:
działalność polegająca na przezwyciężaniu sprzeczności interesów i uzgadnianiu zachowań współzależnych grup społecznych i wewnątrz nich za pomocą perswazji, manipulacji, przymusu i przemocy, kontestacji, negocjacji i kompromisów, służąca kształtowaniu i ochronie ładu społecznego korzystnego dla tych grup stosownie do siły ich ekonomicznej pozycji i politycznych wpływów.

Obserwując zachowanie nowo wybranej pary prezydenckiej można dojść do wniosku, że albo feministki mają marną pozycję i zero politycznych wpływów, albo Bronisław Komorowski jest zwolennikiem polityki średniowiecznej, której zasadniczym celem było uzasadnianie uprzywilejowania jednych i braku praw innych.


ps
Uroczyście oświadczam, że tytuł tego „odcinka” nie jest aluzją do wydarzeń dnia wczorajszego [w sensie wyborów prezydenckich] – jest to text z jednej spośród koszulek Lisbeth Salander, którą to Lisbeth niniejszym zaliczam do grona moich ulubionych bohaterek literackich.
Jej twórcę, Stiega Larssona, zaliczam do grona moich ulubionych pisarzy i ulubionych ludzi. Ostatecznie: Nie śmierć rozdziela ludzi, lecz brak miłości...

czwartek, 1 lipca 2010

historia jednego koszmaru

Wszystko zaczęło się od tego, że w niedzielę byłam w pracy. Prawie cały dzień.
Skutek objawił się niemal natychmiast, bo już w nocy.
Miałam tak koszmarny sen, że aż trudno uwierzyć, że mózg może coś takiego wyprodukować.
Czasem się go boję…

Śniło mi się, że moja rodzina miała farmę, na której hodowano kangury. Na mięso. Przyjechałam na tę farmę i zobaczyłam zwierzątka, którym poobcinano łapy i ogony – rzekomo po to, żeby łatwiej je było tuczyć. Ale najgorsze było to, że mojemu ulubionemu kangurowi obcięto również głowę - tak okaleczony żył nadal i nadal miał być mięsnym tucznikiem, aczkolwiek nijak nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać karmienie go…

Wzięłam tego bezgłowego, bezłapego i pozbawionego ogona kangura na ręce i niosłam przez cały mój sen, Bóg raczy wiedzieć dokąd, totalnie bez sensu i celu, spłakana do imentu i z rozpaczą w sercu.

H o r r o r.

Wszystko w tym śnie było całkiem realne i w najlepszej jakości jeśli chodzi o grafikę – co najmniej High Definition – tylko kangury wyglądały jak kalekie postacie z kreskówek. Za to widziałam je tak wyraźnie, że ten widok wypalił mi się na siatkówkach i nijak nie mogę się go pozbyć, co przyjemne nie jest.
Oj, nie jest.
Wczoraj, na ten przykład, byłam zmuszona udać się do kościoła, na mszę, w czasie której – ku mojemu lekkiemu zdumieniu – usłyszałam piękne i mądre kazanie. Tyle tylko, że kiedy ksiądz pytał: „Czy żyjesz pięknie?” to mnie wyświetlał się obrazek przedstawiający okrutnie okaleczone kangury.
M A S A K R A.

Strach zasnąć.