środa, 31 marca 2010

zderzenia z banałami

Czasem uderza człowieka myśl, która nie jest ani nowa, ani odkrywcza, ale jakoś tak świeci jaskrawo w KONTEKŚCIE, że aż mruży się oczy i marszczy mózg ;-)
Doświadczyłam czegoś takiego ostatnio nie raz, a dwa razy.

Doświadczenie 1.
Kontekst: z braku innego nośnika pod ręką użyłam telefonu, żeby przekazać rodzicom film od znajomych. W domu nie chciało mi się go już na nic przegrywać, więc po prostu podłączyłam telefon do odtwarzacza. Po kilku minutach oglądania tata ze zdziwieniem zapytał, czy ten film naprawdę leci z mojego telefonu…
Od tamtej pory, z uporem godnym lepszej sprawy, zastanawiam się, jakie wynalazki będą zadziwiać mnie, kiedy będę w wieku mojego ojca. Bo uświadomiłam sobie, że on też kiedyś był z tzw. techniką na bieżąco i na pewno wydawało mu się, że tak będzie zawsze. A ewidentnie nie jest.
No więc, jak sądzicie, jaki wynalazek w przyszłości przerośnie nasze wyobrażenie o świecie?
Jak się będziemy czuli z myślą, że nie nadążamy?


Doświadczenie 2.
Kontekst: pełniłam obowiązki w zastępstwie szefa pełniącego obowiązki szefa ;-) [tak, nadal nikt nie przejął schedy po zmarłym i wciąż mamy szefa p.o.] i doświadczalnie, aczkolwiek z niebywałym zdziwieniem, przekonałam się, że faktycznie punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Albowiem waliło się i paliło tak, jak nieraz już się waliło i paliło w moim ZAKŁADZIE, ale tym razem to ja musiałam ugasić ten pożar w burdelu. I zrozumiałam, że pretensje, które miałam w podobnych sytuacjach do szefostwa o niedostateczny radykalizm były nie na miejscu. A nawet setki mil od miejsca ;-)
Nie sądziłam, że ogląd spraw zmienia się AŻ TAK, kiedy patrzy się na nie pod innym kątem.
Już dawno nic mnie tak nie zaskoczyło jak ta konstatacja.

sobota, 27 marca 2010

aalaaskaa instant

Zabił mnie ten tydzień.
Rozsypałam się na proszek. A teraz muszę/chcę(?) z tego prochu powstać.

[Jakiś mądrala powiedział: Z prochu powstałeś? To się otrzep!]

Gorzej, jeśli ten proch jest prochem strzelniczym, a najmniejsza iskra spowoduje wybuch…
Może więc jeszcze trochę poleżę?
A może wybuchy nie są takie złe? W końcu cała nasza historia zaczyna się ponoć od Wielkiego Wybuchu ;-)

[A na końcu będzie Wielki Rozpad, dopowiedziała moja dusza, którą chyba rozdeptał jakiś śmiertelnie smutny szatan, zmierzający do czyjegoś ogrodu.
Tak na marginesie, ten szatan to jedna z moich ulubionych postaci literackich.
Wiem, nie jestem normalna.]

Jak bardzo źle ze mną?
Ano tak, że obudziłam się ok. piątej w sobotę, czyli wtedy, kiedy często kładę się spać, ale bodaj jeszcze nigdy nie „wstałam”. A gwoli ścisłości kronikarskiej dodam, że dzisiaj też nie „wstałam” tylko najpierw czytałam w łóżku, a teraz przygniata mnie Tidżej.

Żeby było ciekawiej, ostatecznie dobił mnie Tolle [tak, ten, który zawsze dotąd działał na mnie leczniczo!] bo w czytanej po raz niewiemktóry - obecnie na wyrywki - „Potędze teraźniejszości” trafiłam akurat na fragment:
Twoja zgryzota plugawi nie tylko wnętrze twoje i otaczających cię ludzi, lecz także zbiorową psychikę ludzką, której stanowisz nieodłączną część.
EXTRA.
[Manipulowanie moim poczuciem winy to naprawdę łatwizna!]

Kojąco działa na mnie natomiast Il Silenzio Nini’ego Rosso, które mam w przeróżnych wykonaniach i momentami słucham w kółko, choć boleję nad tym, że nie mam takiego granego wyłącznie na trąbce…
Powiedziałam o tym na pogrzebie [tak, ten tydzień dostarczył mi nawet takiego przeżycia], kiedy przestałam płakać, ukojona graną na zakończenie „Ciszą”.
I natychmiast poczułam się jak UFO. Taka była reakcja otoczenia.



Buona notte, amore.


poniedziałek, 22 marca 2010

magia ulotnych chwil

Widziałam piękny klucz dzikich gęsi.
Leciały jak przy linijce, a dokładniej – jak przy dwóch.
Od czasu zakochania się w wierszu Mary Oliver mam dziwny sentyment do tych ptaków, jakby były nośnikami informacji na temat mojego miejsca „w rodzinie ziemskich rzeczy” [co bynajmniej z treści wiersza nie wynika], a zauważmy, że to określenie zawiera presupozycję, że takie miejsce – tylko moje – istnieje ;-)

Chwilę później zapatrzyłam się na ptaka, który usiadł na czubku wielkiego świerku.
Najwyższa gałązka drzewa, czyli właśnie ów „czubek”, była zakrzywiona i ten ptaszek wylądował właśnie tam. I siedział dłuuuższą chwilę chociaż wiatr targał drzewem na wszystkie strony, przy czym ta najwyższa gałązka wykazywała - o ile mogłam to ocenić z mojej przyziemnej perspektywy – najwyższą aktywność.
A jednak ten uparciuch siedział właśnie tam.
I tak doskonale go rozumiałam, że aż poczułam jakąś dziwną łączącą nas więź ;-)
Wtedy odleciał.
A ja poczułam taki straszny żal, że nie mogę polecieć za nim, że gdybym była tam sama, to bym się rozpłakała. Naprawdę. Moje miejsce w rodzinie ziemskich rzeczy rzadko wydaje mi się takie beznadziejne, jak wtedy…


A teraz roztrząsam na zmianę dwie wątpliwości:

Pierwsza:

Co by było, gdybym tych ptasich obserwacji dokonała w odwrotnej kolejności? Czy widok gęsi ukoiłby mój żal?
Czy moja kondycja psychiczna/duchowa/umysłowa naprawdę zależy od takich drobiazgów?

Druga:
Co by było, gdybym powiedziała towarzyszącym mi osobom, że mam ochotę płakać, bo nie mogę polecieć za ptakiem, który właśnie odleciał?

Przyznaję, że na samo wyobrażenie min osób, którym bym to powiedziała, wyję ze śmiechu…

A z drugiej strony to strasznie smutne, że większość czasu spędzam z ludźmi, którym nie potrafię powiedzieć rzeczy, które przecież opowiadam całemu światu przez Internet.

Awaria.

niedziela, 21 marca 2010

wszystko zaczęło się od Adama...

Ależ się namnożyło tych urojonych aspergerowców – pełne blogi! A wszystko – jak się okazuje – przez niejakiego doktora House’a...
No to ja się wypisuję z tego stada. Nie będę więcej usprawiedliwiać swoich aspołecznych instynktów zaburzeniami genetycznymi, a – co najwyżej – psychicznymi ;-)
Jednak podeszłam do sprawy metodycznie ;-) i… obejrzałam film, którego główny bohater ma zespół Aspergera i – o dziwo – przeżywa Wielką Miłość.
Bardzo dobry film, choć ma parę słabszych momentów.
O słabszych momentach pisać nie będę, bo mi się nie chce. Bo jest wiosna. Bo wolę widzieć tylko rzeczy dobre. I nie muszę się nikomu tłumaczyć. O!
Ten film to „Adam”.
Zalinkowałam całkiem niezłą recenzję, więc się nie będę spinać na własną.

Nieustająco zadziwia mnie tylko jedno: dlaczego podczas dyskusji o tym filmie tak często pada pytanie:
– Czemu taka laska, jak Beth (grana przez prześliczną Rose Byrne), leci na taką niedoróbkę genetyczną jak Adam (w którego wcielił się Hugh Dancy)?
bo przecież odpowiedź jest banalna.
Dziewczyna, świeżo po rozstaniu z idiotą, który ją oszukiwał i zdradzał, spotyka inteligentnego i przystojnego faceta, który jest absolutnie niezdolny do kłamstwa… Strasznie dziwne, że na niego poleciała. Rzeczywiście!

Uwielbiam filmy, których bohaterowie i przeżywane przez nich rozterki „zostają ze mną” po seansie, a tak właśnie było w przypadku tego filmu.
Wciąż jeszcze zastanawiam się np. nad tym, co czuje kobieta związana z mężczyzną, który z powodu wady genetycznej nie jest zdolny do empatii. Z mężczyzną, który w większości przypadków nie jest w stanie rozpoznać jej potrzeb. Nie widzi/czuje, że powinien pocieszyć czy przytulić. Nie rozumie aluzji i nie rozpoznaje ironii. Wszystko bierze na poważnie i dosłownie…

Raz wydaje mi się, że to okropne, a już za chwilę „przypominam sobie”, że całkiem zdrowi faceci mają takie kłopoty z empatią, że być może łatwiej jest żyć kobiecie związanej z aspergerowcem – ona przynajmniej wie, że „obojętność” partnera wynika z przyczyn niezależnych od niego. Nie dręczy się obawą, że przestało mu na niej zależeć i dlatego nie zwraca na nią uwagi albo podejrzeniem, że on wszystko widzi i rozumie, ale celowo ignoruje, bo ma jej potrzeby w nosie.

Pamiętam czas, niespecjalnie „przeszły”, kiedy wydawało mi się, że związek wtedy jest udany, kiedy partnerzy spełniają nawet – a może przede wszystkim – swoje niewypowiedziane prośby. Byłam nawet przekonana, że jeśli ktoś robi coś dla drugiej osoby na jej prośbę, a nie z własnej inwencji, to to się „nie liczy” ;-)

Po „Adamie” przyszło mi do głowy, że można na to spojrzeć zupełnie inaczej. Odwrotnie. Można przyjąć, że związek jest dobry wtedy, kiedy partnerzy nie boją się powiedzieć sobie nawzajem, czego chcą. Nie boją się wyrażać swoich uczuć i mówić o swoich potrzebach, bo wiedzą, że nie zostaną ani wyśmiani, ani zlekceważeni. Są tak pewni tej drugiej osoby, że mogą odłożyć na bok wszystkie pancerze i tarcze. I nawet do głowy im nie przyjdzie, żeby podejrzewać partnera o nieczyste intencje, niechęć czy jakieś skłonności do manipulacji. A jeśli zdarzy się, że ich prośba nie zostanie spełniona albo zostaną źle zrozumiani, to nie zamartwiają się żadnymi chorymi urojeniami, tylko powtarzają komunikat i uściślają informacje, wciąż wierząc w dobre intencje drugiej strony.

Wygląda na to, że po tych latach, które minęły od czasu, kiedy po raz pierwszy cytowałam na blogu wykłady Ravi’ego Shankara, w końcu dotarło do mnie, co tak naprawdę miał na myśli.

Mówią, że lepiej późno niż wcale…

wtorek, 16 marca 2010

muzy mają płeć, a literatura?

Zabrałam się za porządki na kolejnych półkach z książkami, a trzymając w ręku „Wojnę żeńsko-męską i przeciwko światu” Hanny Samson, przypomniałam sobie, że zawiera „kawałek”, który na dłuższą chwilę oderwał mnie od fabuły, ten oto:

Codziennie chodzę do najbliższej księgarni sprawdzić, jak idzie moja książka. Pisałam ją cztery lata. Kiedy inni bawili się, oglądali telewizję, jeździli na wakacje, ja pisałam. Wiedziałam, po co. Ta książka miała odmienić moje życie. Ale nie odmieniła, bo nie idzie. (...) Bez promocji, reklamy, zachwytu lub zgorszenia mediów, specjalnej oferty klubowej, karty stałego klienta, wyprzedaży, przeceny, okazji, kto kupowałby powieść nieznanej autorki? A jak mam być znana, skoro nikt o mnie nie pisze? Kobiety nie piszą, bo niby czemu miałyby pisać o kobiecie? Jeśli już wspomną to raczej wstydliwie, że z niższej półki (...) Mężczyźni w ogóle nie piszą o mojej książce. Nie piszą, bo nie czytają, odrzuca ich na sam widok, to takie kobiece, więc chyba pisane dla kobiet, my, mężczyźni, sami sobie piszemy i sami sobie czytamy, i nie potrzebujemy czytać tego, co piszą kobiety.

Przeczytałam ten fragment ponownie i – jak za pierwszym razem – przypomniało mi się spotkanie z lokalnym twórcą, bodaj uważającym się za poetę, w którym uczestniczyłam jako licealistka. Kiedy nadszedł czas zadawania pytań, ktoś go zapytał o ulubionych autorów, a on zaczął wymieniać nazwiska, których było całkiem sporo, tyle że nagle strasznie uderzyło mnie to, że gość wymienia samych facetów. Kiedy skończył, zapytałam go, czy wśród jego ulubionych autorów naprawdę nie ma żadnej kobiety i facet zamarł na chwilę. Chyba sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Był totalnie zaskoczony, a ja powiedziałam tylko: „Rozumiem.” I…
Wyobraźcie sobie salę gimnastyczną wypełnioną licealistami i belframi [małe było to moje LO, więc się nie rozpędzajcie z tą fantazją]. Widzicie to? No to wyobraźcie sobie, że w tej ciszy, która zapadła po moim pytaniu, w obliczu tego zastygłego w namyśle twórcy na froncie, ja sobie wstaję, odwracam się i wychodzę.
Wszystkich tak zamurowało, że nikt, nawet nauczyciele, mnie nie zatrzymywał.

Do tej pory, kiedy tylko o tym pomyślę, zastanawiam się czy na kolejnych spotkaniach ów poeta w odpowiedzi na podobne pytania wymieniał jakieś kobiety, czy nie. ;-)

Czy zatem każdy musi mieć wśród ulubionych autorów kobiety?
Ależ skąd!

Czy ja muszę utrzymywać jakieś kontakty z osobnikami czytającymi wyłącznie twórczość mężczyzn?
- To chyba może pozostać pytaniem retorycznym.

A co ma zrobić ktoś, komu naprawdę nie podoba się nic, co napisały kobiety?
Moim zdaniem, może się utopić.

poniedziałek, 15 marca 2010

co ma być, to i będzie

Jeśli jeszcze kiedyś przyjdzie mi do łba napisać, że mam przed sobą mnóstwo czasu, to proszę mi nieuprzejmie na to twierdzenie odpowiedzieć. W miarę możliwości BARDZO nieuprzejmie.
Prośbę swą motywuję tym, że zatelefonowałam do kumpeli i na wejściu usłyszałam, że rezolutny dzieciak, lat ok. 12, biegł, upadł i nie żyje.
Znałam go i od godziny mam jego twarz przed oczami.
Kumpela była w szoku kiedy zatelefonowałam, a teraz w szoku jesteśmy obie.
Jednak nie ma obawy – przejdzie mi. Może nawet szybciej niż powinno.
Może nawet już by mi przeszło gdybym tylko nie utrwalała tego doświadczenia myśleniem o moim własnym przemijaniu.
O moim zmęczonym sercu, któremu nie żałuję burz.
O moim zmęczonym organizmie, któremu odmawiam nawet snu.
O niebezpieczeństwach czyhających... whenever, wherever.

A tak naprawdę chciałabym utrwalić tylko jedną z tych wszystkich myśli, które truchtem przebiegły mi po zwojach. Tę, że nie można żyć czekaniem na przyszłość, na cud jakiejś odmiany, ale trzeba szukać szczęścia TERAZ.
TA CHWILA jest jedyną, którą mam.
Innej może nie być, ale nie ma sensu się tym martwić.

Co ma być, to i będzie, tak czy owak zdarzy się.



Idę sobie poczytać Eckharta Tolle – jednego z najwytrwalszych piewców TERAZ.
Pa.

niedziela, 14 marca 2010

idzie nowe

Co można zrobić z nowym laptopem?
Wylać na niego piwo, oczywiście.
I – ech! – żeby to chociaż zrobił ktoś inny! To nie, musiałam sama, bez niczyjej pomocy.
A skoro sama sobie z własnej dupy nie zrobię jesieni średniowiecza – nawet mój masochizm ma pewne granice – to pozostało mi tylko uznać, że był to chrzest przed wypłynięciem na burzliwe morze naszej wspólnej przyszłości ;-)
Tym sposobem, przy okazji chrztu, laps zyskał mało kreatywne – boć przecie wymyślone naprędce – imię: Tidżej. Coś mu chyba dołożę na drugie, żeby mu nie było przykro ;-)
Bez imienia – ponoć – ani rusz.
Jak mus to mus ;-)


Podzieliłam dysk Tidżeja na partycje, przy czym jedną z nich oznaczyłam X, bo kto mi zabroni ;-)
Na widok tego X kumpel zakrzyknął: „O, masz specjalną partycję na pornografię!” co mnie troszkę, nie powiem, osłabiło.
Ale nie skłoniło do zmian.
Tak gwoli wyjaśnienia: partycja X jest na… śmieci.
A przy okazji: wielkie dzięki dla osób udzielających porad w Internecie, bo nie wiem jaką drogą dedukcji musiałabym pójść, żeby – chcąc przenieść folder TEMP – szukać czegoś o nazwie zmienne środowiskowe. Nie mówiąc już o tym, co trzeba zrobić, żeby zmienić lokalizację cache Firefoxa…

Nowa love (do Tidżeja) wyparła jedną ze starych [czyżby moje serce było już przepełnione? ;-)], o czym przekonałam się oglądając ponownie pierwszy sezon "True Blood". Ni z tego ni z owego stwierdziłam mianowicie, że przestał mi się podobać Stephen Moyer, grający Billa Comptona. Zupełnie i całkowicie.
Rozpaczać nie zamierzam.

Tym bardziej, że… Ach! ;-) Zobaczyłam Dougray’a Scotta z wampirzymi kłami w „Istocie doskonałej” (Perfect Creature) – film może i nie rewelacyjny, ale Dougray Scott… ;-)

[Źródło]

Przy okazji uświadomiłam sobie, że podobają mi się twarze wyrzeźbione przez życie – ze zmarszczkami i śladami życiowego doświadczenia, z wyrazem czegoś, co mam ochotę nazwać mądrością – a jednocześnie trochę… wredne.
Czy jest coś, co dodaje wyrazowi twarzy wredności bardziej niż wampirze kły? ;-)
Pewnie dlatego tak uwielbiam kocie pyski…


Nadejście wiosny [prawie, ale nie bądźmy drobiazgowi!], albo jakieś inne tajemnicze czynniki, odmieniły też mój stosunek do „Boudoir” – teraz uwielbiam ten zapach...
Być może dlatego, że postanowiłam jeszcze raz poeksperymentować z kupnem nieznanego zapachu via Internet i nabyłam She No2 Gosh. Poużywałam przez tydzień i… z radością oraz ulgą wróciłam do „Boudoir”, który zaczął mi się podobać jak nigdy wcześniej.
Za to straciłam całe uczucie do „Pour Femme” Lacoste. Spotykam ostatnio niespotykanie dużo osób, które ich używają i… odrzuca mnie. Albo rację ma kumpela, która twierdzi, że pojawiła się ostatnio masa ich podróbek, albo na mnie pachniały jakoś inaczej…


Wszystko to razem znaczy tylko jedno – zaczęłam wiosenną wylinkę ;-)
Żegnaj stara skóro!


ps

A jak dorwę kretyna, który dzisiaj w nocy rzucał śnieżkami w moje okno [i uciekł zanim zgasiłam światło i wyjrzałam], to się pożegna ze swoją dupą.

czwartek, 11 marca 2010

4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni


"4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" - ten tytuł warto zapamiętać.
To tytuł filmu, który rozłożył mnie na czynniki pierwsze.
Powoli, niemal niezauważalnie, przenikał przez wszystkie moje osłony i znienacka przywalił w najsłabszy punkt. A wycelował - trzeba mu to przyznać - idealnie.

Nie wiem, czy pozbieram się po tym ta sama...

Dobrze, że nie byłam idealna, bo byłoby trochę szkoda ;-)

środa, 10 marca 2010

wystawiam się na ostrzał ;-)

Dziś Dzień Mężczyzny. Święto obchodzone 10 marca bodaj tylko w Polsce [w innych krajach, które zdecydowały się na wprowadzenia podobnego święta, świątecznym dniem jest 19 listopada]. I muszę przyznać, z pewną taką nieśmiałością, że bodaj jedyne święto, przy okazji którego głębiej zastanawiam się nad przyczynami jego ustanowienia.

Nie, żebym przy okazji innych świąt o tym nie myślała, ale przy tym myślę szczególnie intensywnie. Oczywiście pewnym wyjaśnieniem jest fakt, że trzeba nad tym myśleć dogłębnie, bo odpowiedź nie jest ani jasna, ani oczywista, więc na powierzchni się jej nie znajdzie.
A po dogłębnych poszukiwaniach w głębi mogę powiedzieć, że… tam też jej nie ma ;-)
No chyba, że ja źle szukam.
Pozostaje nadzieja, że ktoś mi pomoże i wyjaśni, skąd pomysł na takie święto…?

Podejrzewam, że zaraz rozlegną się oburzone głosy, wyrzucające mi, że z takim zapałem propaguję świętowanie Dnia Kobiet, a czepiam się obchodów Dnia Mężczyzny, więc – nie czekając na nie [te głosy] – wyjaśniam, że Dzień Kobiet został ustanowiony jako wyraz szacunku dla ofiar walki o równouprawnienie kobiet. Taka, nie inna, była idea jego powstania.
O dziwo, wielu ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy, ale tak jest.
Dzień Kobiet to takie święto-pomnik, które - w szczególności - nie pozwala zapomnieć, że wśród kobiet, które w walczyły o CZŁOWIECZE prawa dla wszystkich ludzi, niezależnie od ich płci, były też takie, które w tej walce poniosły największą ofiarę - straciły życie.

Patrząc w tym kontekście na Dzień Mężczyzny nie mogę się oprzeć myśli, że oto kat chce umniejszyć zasługi ofiary, strojąc się przy tym w jej szatę.
A żeby jakoś to zjawisko zilustrować, mój mózg zwizualizował starcie dwóch manifestacji – jednej pro, a drugiej przeciw.
Jeśli ktoś organizuje manifestację promującą jakąś ideę, to przeciwnicy tej idei stają na głowie, żeby w tym samym czasie, najlepiej w pobliżu, odpowiedzieć z równą siłą i zamanifestować swój sprzeciw wobec tej idei. Dzięki temu osłabiają siłę oddziaływania osób, które daną ideę chciały wypromować.
Podobnie odbieram pomysł ustanowienia Dnia Mężczyzny – kobiety chciały uczcić bohaterki swojej długiej wojny o wolność i równość, a mężczyźni przebiegle pomyśleli, że osłabią wymowę Dnia Kobiet poprzez wprowadzenie Dnia Mężczyzny.
I chyba to się udaje, skoro wciąż tak wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, dlaczego obchodzimy Dzień Kobiet…

Niezależnie jednak od tych wszystkich niewesołych rozważań, traktuję Dzień Mężczyzny tak, jak wszystkie inne święta – uznaję, że skoro już jest, to znaczy, że jest okazja do zabawy.
A więc bawmy się.
Tańczyć można nawet na wulkanie.


Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Mężczyzny!

poniedziałek, 8 marca 2010

niech każdy pamięta, że dzisiaj jest święto

Pogodny wieczór. On i ona w pięknym wnętrzu, on podaje jej kieliszek wina i pyta:
- Kochanie, co byś chciała na 8 marca? Brylantową kolię, futro z norek, willę na Lazurowym Wybrzeżu..?
- Kochanie, pragnę jedynie wieczoru z tobą i twojej miłości.
- Cięcie! - krzyknął reżyser. (*)


Nie wiem, drogie Panie, na co możecie liczyć: kolie, futra czy wille ;-)
ale podejrzewam, że wystarczyłaby taka deklaracja:

i nawet byście później oferenta nie rozliczały zbyt skrupulatnie ze złożonych obietnic :-)

Jeśli jednak nie możecie liczyć ani na brylanty, ani na podobne deklaracje, to życzę Wam - i sobie - przynajmniej tego, żeby otaczający nas panowie chociaż na tyle stanęli na wysokości zadania, żeby nie unikać dzisiaj naszego wzroku i nie przemykać chyłkiem obok, z rozterką widoczną w każdym geście:
„Wspomnieć o dzisiejszym święcie, czy nie wspominać?”
[Jeśli przed Bożym Narodzeniem czy Wielkanocą można życzyć wszystkim dookoła, nawet nieznajomym, „Wesołych Świąt”, to można też chyba powiedzieć dwa miłe słowa do znajomej kobiety w dniu jej święta?]



Miłego świętowania!


Na deser wierszyk Danuty Gellnerowej:

8 marca

Chodzą dziś panowie po mieście,
bo dzisiaj jest ósmy marca - nareszcie!
Chodzą ci wąsaci i ci z brodami,
i gładko wygoleni, i ci z baczkami.
I wysocy, i niscy, i grubi, i chudzi.
Chłopcy także biegają, żaden się nie nudzi.
A w kwiaciarniach od rana:
w doniczkach, papierze i celofanach
fiołki, stokrotki i róże,
bukiety małe i duże...
Panowie, dość! Chłopaki, stop!
Naprawdę już dość fiołków, stokrotek i róż!
Teraz róbcie sami bukiety
z tego, co najbardziej lubią kobiety:
z ukłonów, z uśmiechów i uprzejmości,
a za to, żeście czasem byli niegrzeczni —
przeproście!



ps
Im dłużej żyję na tym świecie, tym mniej mnie ta męska okołoświąteczna nieporadność złości, a więcej bawi i może nawet odrobinę… rozczula ;-)
[Starzeję się po prostu...]



(*) Czy ten dowcip bardziej ośmiesza kobiety, mężczyzn czy po prostu… UKŁAD?

czwartek, 4 marca 2010

zerowy poziom afiliacji

Całkiem znienacka uświadomiłam sobie dzisiaj kolejną cechę, która odróżnia mnie od normalnych ludzi ;-)

Zanim napiszę o co chodzi, pomyślcie o tym, jak wychodzicie z pracy.
Wyobraźcie sobie tę sytuację ze szczegółami...

Ach! Nic z tego!

Zapomniałam, że większość społeczeństwa pracującego wychodzi z pracy grupowo, a nawet stadnie.
A my nie, my jesteśmy inni ;-) i wychodzimy z ZAKŁADU o różnych porach i tylko czasem zdarza się, że kilka osób wychodzi jednocześnie.

No więc [naprawdę nie wolno tak zaczynać zdań? ;-)] było tak:
Koleżanka pozbierała swoje pracowe zabawki, założyła kurtkę i już szła w stronę drzwi, kiedy zobaczyła, że ja też kończę pracę. Usiadła i poczekała na mnie, chociaż ja dopiero zaczynałam zbierać swoje zabawki, a potem jeszcze umyłam kubek po herbacie i - nie spiesząc się zupełnie - zawiązałam artystycznie szalik oraz założyłam kurtkę... Nie poganiała mnie ani słowem, ani gestem, ani nawet wyrazem twarzy.
Wyszłyśmy razem.
Przeszłyśmy parę kroków przez parking.
Pożegnałyśmy się.
Wsiadłyśmy do swoich autek.

I wtedy rozwiązał mi się w mózgu worek ze wspomnieniami osób czekających na mnie, żeby razem wyjść z ZAKŁADU – przelatywały mi przed (za?) oczami jedno za drugim, jedno za drugim...
...
A jak worek był już pusty, to pojawiła się wizja mnie samej, która...
...nigdy na nikogo nie czeka!

BIM BAM!

W tamtej chwili olśnienia troszkę mnie te wizje poruszyły, ale teraz nie wiem... Waham się. Czy to ja jestem dziwna (eee tam... naprawdę? może jednak nie?) czy dziwniejsi są ludzie, którzy czekają za kimś tylko po to, żeby nie iść samemu na pobliski parking?


ps

Oczywiście najbardziej podoba mi się wyjaśnienie, że jestem tak fascynująca, że dla kilku minut sam na sam ze mną warto trochę [albo nawet trochę dłużej] poczekać ;-)


pps
A może mam łagodną odmianę zespołu Aspergera?

...przynajmniej byłoby we mnie coś łagodnego ;-)

wtorek, 2 marca 2010

autożenua

Jak powszechnie wiadomo, najpewniejszym sposobem na pozbycie się pokusy jest ulegnięcie jej ;-) więc kiedy u znajomych zobaczyłam kolejne części „Zmierzchu” w audiobookach – natychmiast uległam pokusie pożyczenia ich. A następnie, niczym ćpunka na ostrym głodzie, zapodałam sobie szkodliwą substancję z błogim uśmiechem na ustach ;-)

Wstydziłam się sama przed sobą do tego stopnia, że szukałam usprawiedliwień, żeby móc (sobie!) powiedzieć, że słucham tej żałosnej chały tak przy okazji sprzątania czy prania... Notabene, dzięki temu moje szaleństwo zyskało dobrą stronę: wszystkie rzeczy z metką „prać ręczne” mam w końcu wyprane, a przestrzeń życiową w stanie jakiego-takiego porządku :-)

Przestrzeń wewnętrzną mam natomiast w stanie rozkładu. Na łopatki.

Co to może znaczyć, że z takim zapałem grzebałam się w tym... guanie?
A to jeszcze nie wszystko! Aby obraz mojego upadku był pełen, muszę wyznać, że po wysłuchaniu wszystkich części sagi obejrzałam jeszcze film „Księżyc w nowiu” oraz przeczytałam te części „Zmierzchu oczami Edwarda”, które przeciekły do sieci.
Mega ŻEN!

Nie wiem czy choć odrobinę rehabilituje mnie fakt, że strasznie się śmiałam, słuchając tych głupot, a film uważam za dno totalne. Nie wiem. Wątpię. Podejrzewam nawet, że wprost przeciwnie.
Ale dawno się tak nie uśmiałam, jak wtedy, kiedy słuchałam jak Anna Dereszowska czyta opis tego, jak Bella się topi. Albo jak wtedy, kiedy wyobraziłam sobie, że Bella leży na jakimś stole ze śladami wymiotowania krwią na ciele i dookoła, ze złamanym przez kopniak płodu kręgosłupem, z rozciętym brzuchem, z którego wyjęto dziecko, przy czym jego ojciec musiał przegryźć błonę owodniową, bo była twarda jak skóra wampira (sic!) no i z samym miotającym się dookoła Edwardem, wbijającym w jej serce igłę srebrnej strzykawy i kąsającym ją tu i ówdzie w celu wstrzyknięcia większej ilości wampirzego jadu...
Gore w najczystszej postaci!
Na chwilę zaciekawiło mnie nawet pytanie, dlaczego pobożna ponoć pani Meyer, przejawiająca takie – ewidentne – opory przed pisaniem o seksie [Bella i Edward trwają w dziewictwie do ślubu, a później też nie ma żadnych konkretów dotyczących ich małżeńskiego współżycia, czego, notabene, niezmiernie żałuję, bo podejrzewam, że pękłabym ze śmiechu], z taką lubością babrze się we krwi. I dlaczego główna bohaterka opowieści, wrażliwa ponoć Bella, tak mało przejmuje się faktem, że większość wampirów jednak zabija ludzi?
Szybko dałam sobie z tym myśleniem spokój, bo roztrząsanie tego typu pytań jest doprawdy bez sensu, jeśli się tylko weźmie pod uwagę głębię psychologiczną postaci stworzonych przez panią Meyer. Możecie mi wierzyć, znacznie głębsze są dziury w nawierzchniach naszych dróg krajowych, że o drogach trzeciej kategorii odśnieżania nie wspomnę...

Reasumując: martwię się o siebie, skoro byłam w stanie tego czegoś wysłuchać, obejrzeć film i jeszcze sprawdzić, czy Stephenie Meyer coś więcej na ten temat napisała, a przekonawszy się, że napisała powtórkę pierwszej części – przeczytać, co się dało...

Postanowiłam podwoić spożywane dawki witamin i mikroelementów.

Trzymajcie kciuki za mój powrót do równowagi umysłowej.
A jeśli nigdy takowej nie przejawiałam, to chociaż za powrót do poprzedniego stanu...