niedziela, 28 grudnia 2008

poświąteczny remanent


Żółtą koszulkę lidera w rankingu na najlepszy wpis poświąteczny otrzymuje Monopasterz.
Słowa:
Każdy dystans ma do pokonania każdego z nas.
męczą mnie od chwili przeczytania ;-)


Na moim własnym podwórku męczyły mnie słowa Meg:
wymieniłaś rzeczy, których Tobie brakuje
- długą, naprawdę długą chwilę nie wiedziałam o co chodzi, co mi nie pasuje.
Fakt jest faktem: wymieniłam to, czego nie mam (zdrowie, mąż, szczęście w grach losowych), wiec... co mnie tak uwierało?
W końcu mnie oświeciło: słowo 'brakuje' kojarzy mi się nie tylko z 'nieposiadaniem czegoś', ale też z uczuciem, że tego czegoś, czego się nie ma, bardzo się pragnie i wręcz ma się jakieś uczucie żalu, straty i diabli wiedzą czego jeszcze... A ja takiego uczucia nie mam - mogłabym za Monopasterzem powtórzyć: „Wszystko fajne.” :-)
Gdybym miała swoje myśli na ten temat zilustrować muzyką, to wybrałabym piosenkę Jacka Kaczmarskiego „Źródło”, która najbardziej podoba mi się w wykonaniu Habakuka:

Płynie rzeka wąwozem jak dnem koleiny, która sama siebie żłobiła,
Rosną ściany wąwozu, z obu stron coraz wyżej, tam na górze są ponoć równiny;
I im więcej tej wody, tym się głębiej potoczy
Sama biorąc na siebie cień zboczy
(...)
Nieba prawie nie widać, czeluść chłodna i ciemna,
Niech się sypią lawiny kamieni!
I niech łączą się zbocza bezlitosnych wąwozów,
Bo cóż drąży kształt przyszłych przestrzeni
Jak nie rzeka podziemna?

Groty w skałach wypłucze,
Żyły złote odkryje -
Bo źródło
Bo źródło
Wciąż bije.



Co mi zostanie po minionych świętach?
Srebrna biżuteria od Mikołaja (ładna, aczkolwiek niekompatybilna z ostatnio kupionym pierścionkiem), blizna po oparzeniu (ale piernik wyszedł super!), wdzięczność mamy za to, że poszłam z nią na pasterkę, świadomość, że mogę podejść do świąt na takim luzie, żeby ze spokojem NAWET ubierać choinkę...
Nigdy nie byłam bliżej ZEN :-)
(Przyrostu wagi nie uwzględniam, bo mam nadzieję, że jest chwilowy)

Ommmm...

środa, 24 grudnia 2008

W E S O Ł Y C H * Ś W I Ą T !


Przypomniał mi się stary dowcip:

Wigilia. Chwila tuż przed dzieleniem się opłatkiem. Babcia indaguje wnuczkę:
- Wnusiu, powiedz o czym marzysz, czego mam ci życzyć?
- Babciu, życz mi spotkania mężczyzny, bez którego nie będę mogła żyć!
Babcia pokiwała w zamyśleniu głową, a dzieląc się z wnuczką opłatkiem, powiedziała:
- Kochana wnusiu, życzę ci, żebyś spotkała mężczyznę, z którym będziesz mogła żyć.




A Wy o czym marzycie?
Piszcie!
- A potem ja i pozostali Czytelnicy wytężymy swe doświadczenia życiowe
i zweryfikujemy Wasze nieprzemyślane marzenia ;-)


Czy mam dla Was jakieś świąteczne życzenia?
No pewnie!


Jestem nieuleczalnie chora, więc przede wszystkim życzę Wam ZDROWIA.
Jestem singielką – jak sądzę dożywotnio i też nieuleczalnie - więc Wam życzę, żebyście umieli kochać i potrafili przyjąć cudzą MIŁOŚĆ.
Znowu nie trafiłam żadnej liczby w lotto, więc życzę Wam WIĘCEJ SZCZĘŚCIA.
;-*




ps

Nie wiem jak Wam, ale mnie nikt nie obiecał, że przeżyję jeszcze jakieś święta na tej planecie, więc postaram się nie marudzić, nie narzekać i nie migać się od niczego.
Wy róbcie co chcecie.

niedziela, 21 grudnia 2008

szmata moim wzorem


Jak powszechnie wiadomo, zmywak-ścierka zbiera wszystko lepiej kiedy jest luźno rozpostarty na ścieranej powierzchni. Zadumałam się nad tym zjawiskiem, robiąc porządki w kuchni i ścierając wodę rozlaną na blacie obok zlewozmywaka...
Ależ to pouczające! ;-)
Przebywając w brudnym (mam na myśli brudy życia), otoczeniu człowiek powinien się skoncentrować, skupić w sobie, żeby nic niepożądanego do niego nie przylgnęło, a w otoczeniu, z którego chciałby coś wynieść, przyjąć, dostać – powinien się rozluźnić, otworzyć...
Ile razy zrobiłam odwrotnie?

piątek, 19 grudnia 2008

piosenka na sobotę



The Proclaimer I'm On My Way

czym kochać?


Chyba się jednak popsułam.
Dostałam od znajomego – ze słowami: „Ty lubisz takie rzeczy” – nagranie słuchowiska zrealizowanego dla Radiowej Sceny Trójki na podstawie opowiadania Edwarda Stachury „Pokocham ją siłą woli” (szukać w zbiorze opowiadań pt. „Się”) i słuchałam tego z pięć, jeśli nie więcej, razy w ciągu trzech dni.
Rzecz jest r e w e l a c y j n a i totalnie burzy moje przekonanie o tym, że potrafię odebrać słowo pisane z taką samą jaskrawością jak słowo przetworzone na obrazy czy – jak w tym przypadku - na dźwięki. Popsułam się i tyle.
Grzesiu (House), ratuj!
(Przy okazji pamiętaj, że trzeba mi zrobić badania na obecność włókien szmatowatych!)

Fragmentu z tekstem:
(...)patrzyła w okno, a ja patrzyłem na nią, na jej profil i myślałem: sercem nie mógłbym, bo serce miałem kiedyś jedno i mi się potrzaskało straszliwie i doszczętnie, i nie udało się pokleić skorupek tego dzbanka, ani łzami - tym klejem białym, ani krwią - tym klejem czerwonym, i tak nie mam serca, nie mam, więc sercem nie mógłbym, ale mógłbym taką istotę pokochać SIŁĄ WOLI. SIŁĄ WOLI pokochać istotę taką mógłbym. Pierwszą dziewiczą i wielką i wolną miłością wolnej mojej woli.
słucham każdorazowo więcej niż raz, więc plik jest już na pewno w tym miejscu solidnie osłabiony, a te zmęczone bity przelatują mi przez uszy z wywieszonymi języczkami.
I drażnią mi mózg - bo te języczki mają takie więcej kocie - drażnią pytaniem, jak to jest z tą miłością.
Może faktycznie potrzeba do niej tylko odrobiny silnej woli?


ps
Dodatkowo osłabiła mnie wygooglana właśnie informacja, że symbol serca ♥ prawdopodobnie pochodzi od wyglądu nasion wymarłej (albo tylko niezidentyfikowanej jeszcze) rośliny o nazwie sylfion, która była powszechnie używana w starożytności jako ziołowy środek antykoncepcyjny oraz poronny.

Środek poronny symbolem miłości...?! Hmmmm....

środa, 17 grudnia 2008

Viggo, I dream of You (up)! ;-)



Tak strasznie ciekawiły mnie efekty ponownej współpracy Cronenberga i Mortensena, że zaniedbałam świąteczne przygotowania (à propos) i machnęłam ręką, a nawet dwiema, na pracowe obowiązki.
I nie żałuję.
Aczkolwiek mam teraz niezłą zagwozdkę:
nie wiem czy się zepsułam, czy te ostatnie filmy Cronenberga naprawdę są takie dobre,
bo Eastern Promises też obejrzałam dwukrotnie.
Nie mogę jednak z czystym sumieniem zgodzić się z powtarzanymi w necie opiniami, że ten film jest lepszy od Historii przemocy.
Co wcale nie znaczy, że mam ochotę twierdzić, że jest gorszy :-)
Te filmy są po prostu zupełnie inne – i tematycznie, i stylistycznie.
Historia przemocy jest filmem z przesłaniem, a Eastern Promises to solidne kino sensacyjne i niewiele ponadto – prosta (hehe) opowieść o mafii. A że włoska mafia już się opatrzyła, to tutaj mamy mafię rosyjską, a akcja toczy się (wartko) w Londynie.
Scenarzyści wykonali solidną robotę, aby sprzeczne z instynktem samozachowawczym poczynania bohaterów filmu robiły wrażenie psychologicznie uzasadnionych – dlatego np. dowiadujemy się o nienarodzonym dziecku Anny i o homoskłonnościach Kirilla – ale mimo tych zabiegów dramat psychologiczny to na pewno nie jest. Ale to żaden problem.
Znacznie większy problem w tym, że tematyka gangsterska została już niemal doszczętnie wyeksploatowana w kinematografii, a z każdym kolejnym filmem maleje – i tak niewielka – szansa na to, że uda się widza czymś zaskoczyć. Właściwie jest to możliwe tylko wówczas gdy widz albo mało widział, albo/i... wolno myśli (nie kojarzyć z wolnomyślicielem!) ;-)
Ja widziałam (za?) dużo i trochę mnie w pierwszej chwili dziwiło, że można tak łatwo zorientować się kto jest kim i do czego to wszystko zmierza. Jednak dość szybko przestało mnie to dziwić, bo zrozumiałam, że priorytetem twórców wcale nie było to, żeby nas zaskoczyć poczynaniami mafiosów.
Zaskakiwać widza miało nie to, co się dzieje, ale JAK się dzieje.
I jestem pewna, że co najmniej jedna scena z tego filmu przejdzie na zawsze do historii kina –
naked Viggo fight scene,
czyli scena, w której goły (i gdzieniegdzie wydepilowany - żeby było widać tatuaże) Viggo Mortensen (a właściwie grana przez niego postać) walczy z dwoma kompletnie ubranymi (nawet w skórzane kurtki) przeciwnikami w tureckiej łaźni.
To jest właśnie szczytowy przejaw tego wspomnianego wyżej JAK.
Być może jakiś rozsądny człowiek zapytałby, dlaczego idący na mokra robotę zabójcy nie wzięli rewolwerów tylko zakrzywione noże... Ale kto tu jest rozsądny? ;-)
A poza tym uzasadnienie istnieje, czemu nie – wszystko w tym filmie da się mniej lub bardziej pokrętnie uzasadnić, a to akurat mniej – po prostu ci smutni panowie dwaj chcą pomścić śmierć brata, któremu poderżnięto gardło w pierwszej scenie filmu i widocznie nie pragną ekscesu intensywnego (tj. nie chcą używać niewspółmiernych środków... zemsty ;-))
Vory v zakone (po naszemu najlepiej chyba brzmią: chłopaki z ferajny) mają w końcu swoje zasady, nie? A my je znamy z pierdyliona filmów...
Ale jeśli nawet Eastern Promises są pierdylion pierwszym filmem o mafii, to i tak warto go zobaczyć. Jeśli tylko będziecie mieli okazję (nie rozumiem dlaczego dotąd nie miał polskiej premiery), to obejrzyjcie.
Na moją odpowiedzialność ;-)

wtorek, 16 grudnia 2008

pora na dobranoc, bo już księżyc świeci...


...a dziś bajka będzie o uczuciach, dzieci ;-)


niedziela, 14 grudnia 2008

historia przemocy


Zdarza mi się oglądać filmy kilkakrotnie, ale taki myk, że film się kończy, a ja go włączam od początku i ponownie z zainteresowaniem oglądam, to jednak rzadkość.
A może nawet ewenement.
Właśnie mi się przydarzył.
Obejrzałam film, który robił furorę 3 lata temu (oj tam, drobne opóźnienie, wielkie mi co...) i już wiem, że robił tę furorę zasłużenie.
Kto „Historię przemocy” (A History of Violence, Eine Geschichte der Gewalt) oglądał, może spokojnie czytać dalej, a kto nie oglądał – powinien najpierw obejrzeć, a dopiero potem czytać. W przeciwnym wypadku zepsuje sobie całą przyjemność z seansu. Tym bardziej, że nie zamierzam tutaj pozostawiać żadnych niedomówień – to nie (pseudo)recenzja mi się w głowie kluje, ale rozbiór filmu na cząstki zgoła elementarne.
Aczkolwiek nie wiem jeszcze czy dojdę do kwarków, czy do atomów... ;-)
Jedno jest pewne – film ma strukturę krystaliczną i wszystkie te cząstki idealnie do siebie pasują. A zagłębiając się dalej w tę metaforę dodam jeszcze, że bliżej mu (temu filmu ;-)) do polikryształu niż do monokryształu.
Jedno z atrakcyjniejszych ziaren tego polikryształu jest niewątpliwie dziełem Viggo Mortensena...
W tym miejscu serdeczne Bóg zapłać dla Harrisona Forda, za to że roli Toma Stalla nie przyjął, bo ja go sobie w niej nijak wyobrazić nie potrafię.
Za to Viggo pasuje idealnie.
I chyba Cronenberg (reżyser) był z jego pracy zadowolony (trudno, żeby nie był!) skoro nakręcili razem kolejny film, Eastern Promises (podejrzewam, że nie będę zwlekała 3 lata z obejrzeniem go).

Viggo jest takim brzydalem (pomimo miejsca na liście 50 najpiękniejszych magazynu „People” – jak oni ją tworzą?), że chyba nikogo, kto mnie pod tym względem zna, nie zaskoczę stwierdzeniem, że mnie się podoba. Niekoniecznie są to fajerwerki zachwytu, ale nie zamykałabym oczu, gdyby... ;-)
O zamykaniu oczu jeszcze kiedyś napiszę, ale nie dziś :-)

Swoją drogą, ciekawe czy Viggo łączy/łączyło coś poza planem z Marią Bello, jego filmową żoną, bo widać między nimi taką chemię, że aż ekran zaróżowił się z wrażenia podczas seansu ;-)

Pod względem zgrania wszystkich elementów konstrukcyjnych „Historia przemocy” kojarzy mi się z „Pustym domem” – oba filmy mają świetne scenariusze, świetne zdjęcia, świetną obsadę i nawet muzyka mi pasuje, chociaż akurat od wypowiedzi na ten temat powinnam się powstrzymać z powodu absolutnego braku słuchu muzycznego.

Najważniejsza jest oczywiście opowiadana historia
(zarys fabuły tutaj i to już naprawdę ostatnia szansa dla tych, którzy filmu jeszcze nie oglądali, na rezygnację z czytania tego tekstu w sensownym momencie)
i trzeba przyznać, że scenarzyści wiedzieli jak ją opowiedzieć, żeby widza zaintrygować.
Akcja rozwija się nieśpiesznie i nabiera tempa właściwie tylko w tych chwilach, kiedy trzeba komuś przyłożyć albo zakończyć jego (w domyśle żałosną) egzystencję. Sceny zabijania są dodatkowo okraszone lekką domieszką gore, ale w przypadku filmu, który przemoc ma w tytule, nie powinno to nikogo dziwić.
Z drugiej strony, jeśli ktoś liczy na jakieś nie służące rozwojowi akcji masakry, to się przeliczy. W tym filmie nie chodzi o pokazanie przemocy. W tym filmie chodzi o pokazanie, jak używanie przemocy zmienia człowieka i całe jego otoczenie.
A także o to, że błędów przeszłości nie da się ukryć – zamiecione pod dywan brudy ktoś znienacka wywlecze, w najmniej spodziewanym momencie, i zburzy spokój zbudowany na zaprzeczaniu wydarzeniom z przeszłości.

Uwaga na marginesie: pomysłodawca tej historii (na początku był komiks dwóch panów: Johna Wagnera i Vince'a Locke'a) chyba wierzy w założenia psychoanalizy i dlatego przekonuje widza, że wyparcie jakichś przeżyć do nieświadomości nie uczyni nikogo wolnym człowiekiem.

Nie dowiadujemy się dlaczego i jak Tom Stall, kiedyś sprawny i bezwzględny zabójca, a teraz dobry mąż, wspaniały ojciec i lubiany członek małomiasteczkowej społeczności, zmienił swoje życie. Ale kibicujemy mu przez cały film.
Są w tym filmie inni zabójcy i dla nich już nie mamy tyle wyrozumiałości.
Czym się różnią od Toma/Joeya?
Tym, że on się zmienił?
Może oni też by się zmienili – jak Tom – może założyliby rodziny i zajęli się uczciwą pracą?
Oczywiście, mogliby to zrobić tylko wówczas, gdyby Tom ich nie zabił...

Po obejrzeniu tego filmu dłuższą chwilę rozmyślałam o tym, że systemy prawne w tzw. cywilizowanych społecznościach są bezsensowne.
No bo czy ktoś rozsądny chciałby, żeby Tom Stall poszedł do więzienia za to, co robił, kiedy był Joeyem Cusackiem? A tak by się przecież stało, gdyby ta historia była prawdziwa i gdyby został złapany – jego przemiana nie miałaby żadnego znaczenia.
Z drugiej strony czy ktoś chciałby, żeby wszystkim mordercom dawano szansę na swobodne życie w społeczeństwie? Czy jest ktoś, kogo nie złości wypuszczanie na wolność bandziorów, którzy nie odsiedzieli w całości swoich wyroków?
Jak to się dzieje, że wśród ludów tzw. pierwotnych nie zdarzają się takie przestępstwa, jakie popełniają ludzie podobno cywilizowani? Oni nie mają więzień, sędziów ani nawet policji, a mimo to – nie gwałcą i nie zabijają. Dlaczego?

Kolejne pytanie: co z rodziną Toma?
Żona Toma, zanim poznała jego przeszłość, uważała go za najlepszego z mężczyzn. Czy powinna zmieniać zdanie?
To prawda, Tom znowu zabił, ale został do tego zmuszony. Nie mógł liczyć ani na pomoc przedstawicieli prawa, ani na to, że przestępcy zostawią go w spokoju.
Powyrywał chwasty i co? – Miałby za to zostać ukarany utratą rodziny?
Czy żona ma go przestać kochać?
A z drugiej strony: jak mają żyć dalej?

W tym filmie prawda nikogo nie wyzwoliła.
Cronenberg pokazał to w ostatniej scenie z wirtuozerią godną najwyższego podziwu – kiedy już wszyscy źli ludzie poszli do piachu, napięcie... wzrosło.
Co dalej z tą rodziną?
Na to pytanie Cronenberg nie odpowiada.

A co Wy na to?
Czy informacja o czyjejś przeszłości powinna zmieniać naszą opinię o tej osobie?
Powtarzam: ta osoba wcale się nie zmieniła, zmieniła się nasza wiedza o jej przeszłości – czy zmieniamy swoją opinię?

Jeśli ktoś uważa, że taka zmiana opinii jest uzasadniona, to chciałabym jeszcze wiedzieć, czy podczas lektury „Martina Edena” też tak uważał.

Aha! Niech mi nikt nie wmawia, że Tom się zmienił, bo np. uderzył syna – moim zdaniem ta scena o niczym takim nie świadczy. A jeśli już miałaby o czyjejś przemianie świadczyć, to co najwyżej o przemianie syna, który był bezczelny i niesprawiedliwy. IMO, policzek wymierzony synowi przez Toma był raczej wyrazem bezradności niż agresji. Myślę, że – jak wielu rodziców – uderzył ten jeden raz i już nigdy by tego nie powtórzył.

Na koniec jeszcze kilka uwag o wizualnej stronie filmu, która zrobiła na mnie naprawdę spore – pozytywne – wrażenie, bo trudno znaleźć jakiś źle skomponowany kadr (mnie nie przychodzi do głowy żaden).
Te wszystkie sceny, w których tak wyraźnie widać obrączki Stallów...
Ta symboliczna scena, kiedy widać w mroku plecy płaczącej Edie – z raną po seksie na schodach – która jest jak obraz, jak dzieło sztuki...
I prawdziwy majstersztyk – różnica w wyglądzie domu Stallów w początkowych scenach filmu, kiedy oglądamy przeszczęśliwą rodzinkę, oraz pod koniec, kiedy rodzina się rozpada, a dom, który wcześniej wydawał się bardzo przyjemnym miejscem, nagle robi wrażenie przypadkowo powstałej konstrukcji, pełnej niedoróbek...
To trzeba zobaczyć!
Smaczek dodatkowy – zachęta dla nacjonalistów ;-) - autorem zdjęć jest Peter Suschitzky, a Polish-British cinematographer, born in Warsaw the son of fellow cinematographer Wolfgang Suschitzky (w polskiej wersji Wikipedii nie ma o nim notatki).

Udanego seansu!


ps
Najlepszy tekst o tym filmie, jaki znalazłam w sieci, jest tutaj.

piątek, 12 grudnia 2008

a Ty zatroszczy/łaś/łeś się o swój prezent?


Mikołajki po raz kolejny przypomniały mi, że w okresie przed-prezentowym należy uważać na to, co się mówi, bo skutki mogą być opłakane. Zwłaszcza jeśli otoczenie ma totalnie odmienny gust od naszego.
Co było taką lekcją?
Zachwyciłam się gipsową, jak mniemam, figurką anioła, którą zobaczyłam przez witrynę zamkniętego sklepu.
Nie lubię rozstawiać wokół siebie bibelotów, ale dla tego aniołka z przyjemnością zrobiłabym wyjątek.
A nie zrobiłam bo:
primo, sklep był zamknięty
secundo, znajduje się parędziesiąt kilometrów od mojego domu i specjalnie po jedną gipsową figurkę nie chciało mi się tych przestrzeni przemierzać ponownie (zwłaszcza, że nic więcej ciekawego tam nie ma).
W ramach kary za to, że mi się nie chciało, w Mikołajki dostałam... aniołka.
Ale nie, nie tamtego.
Innego.
OHYDNEGO.
Wykonanego z jakiegoś tworzywa i obdarzonego mrugającą na kolorowo diodą w trzewiach.
Znaczy się anioł, qrwa, gorejący.

Ostrzegam, że jak nie uda mi się wystarczająco szybko doprowadzić jakiegoś bachora do wypowiedzenia słów: „ciocia, daj!” (świetny sposób na pozbywanie się różnych rzeczy, polecam) to chyba zejdę od patrzenia na to coś. I od uśmiechania się, że owszem, interesujący był to prezent (do niczego więcej nie jestem w stanie się zmusić, a i tak podziwiam swój hart ducha).
Aniołek, zwany gorejącym, raczej nie zejdzie, niestety.
Zaliczył już dwa "przypadkowe" upadki i NIC.

Trochę podejrzewam, że ten anioł to zemsta mojego wędrowca, na którego już definitywnie nie mogłam patrzeć, więc go schowałam - z myślą, że w najbliższej wolnej chwili zapewnię odrobinę rozrywki mojemu wewnętrznemu destruktorowi...
Wędrowiec użył ciemnej strony mocy i załatwił zastępstwo za siebie.
Niech go cholera weźmie.
I element zastępczy takoż.


Z niepokojem czekam na Gwiazdkę, aczkolwiek przedsięwzięłam pewne kroki zapobiegawcze. A mianowicie: kupiłam sobie srebrny pierścionek z zielonym oczkiem i poinformowałam wszystkich o tym, jak bardzo on mi się podoba i że były jeszcze do niego inne akcesoria, w postaci wisiorków, kolczyków i bransoletek, i że wszystkie one bardzo mi się podobały...
Ciekawe czy mówiłam w próżnię.

ps
W ostateczności zadowolę się tym:

albo tym:
:-)

ps 2
Dla większej pewności - że nie zostanę pominięta - postanowiłam sobie sama zrobić prezenty ;-) I tak, przy okazji zamawiania prezentów dla facetów, nabyłam nowe głośniki do kompa i myszkę, a zamawiając kosmetyki dla kobiet (znam je, wiem co chcą) - wydałam na siebie dokładnie cztery razy więcej.
Żegnaj wypłato.

środa, 10 grudnia 2008

rób co/jak chcesz


Róbta co chceta

Róbta co chceta
Nie liczta się z innymi, hałasujta
Urządzajta parady techno
Pijta, palta, ćpajta
Plujta, wymiotujta, startujta w wyborach
Obiecujta złote góry i gruszki na wierzbie
Oszukujta, korumpujta, bierzta łapówki
Bądźta pewni siebie, oklaskujta
Kupujta co chceta i kogo chceta
Nadążajta za modą, bądźta biznesłumen
Lubta hity i bestsellery, ścigajta się
Pozujta, udawajta, wywyższajta się
Wymądrzajta się, przechwalajta, szarżujta
Poniżajta, bijta, wymuszajta
Kopta leżącego, znęcajta się
Kłóćta się, ubliżajta, wyśmiewajta
Idźta po trupach, awansujta
Zarabiajta, zarabiajta, zarabiajta
Piszta po murach, śmiećta, niszczta przyrodę
Zalewajta sąsiadów, wyrzucajta przez okno
Podglądajta, plotkujta, obgadujta
Mówta co chceta, bluźnijta, kłamta
Wróżta, czarujta, wierzta w horoskopy
Mówta bzdury, bełkoczta, przeklinajta
Nie słuchajta i nie szanujta innych
Nie dotrzymujta słowa, nie ustępujta
Nie myjta się, zakładajta seksszopy
Oglądajta pornosy i książeczki czekowe
Nie czytajta książek, nie uczta się
Wyrzucajta z pracy, redukujta, transformujta
Nie spłacajta długów, prywatyzujta
Umarzajta z powodu znikomej szkodliwości albo przedawnienia
Pouczajta, strofujta, europeizujta
Piszta głupoty, ceńta się, dawajta zły przykład
Podkładajta śmiech pod filmy, nadawajta reklamy
Oglądajta telewizję, czytajta gazetki, nie myślta
Głupiejta, głupiejta, głupiejta
Miejta bogów cudzych, bierzta imię nadaremno
Nie święćta, nie czcijta
Zabijajta, cudzołóżta, kradnijta
Mówta fałszywe świadectwo
Pożądajta żony i każdej rzeczy

Wychowujta dzieci na swój obraz i podobieństwo
Amen

[autor: Marek Czuku]



vs.



Dezyderata

Przechodź spokojnie przez zgiełk i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy.

O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie, bądź na dobrej stopie ze wszystkimi.

Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych,
nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść.

Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha.

Porównując się z innymi możesz stać się próżnym lub zgorzkniałym,
bowiem zawsze znajdziesz lepszych i gorszych od siebie.
Niech twoje osiągnięcia i twoje plany będą dla ciebie źródłem radości.

Wykonuj swą pracę z sercem, jakakolwiek byłaby skromna,
ją jedynie posiadasz w zmiennych kolejach losu.

Bądź ostrożny w interesach, na świecie bowiem pełno oszustwa.
Niech ci to jednak nie zasłoni prawdziwej cnoty
- wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie pełne jest heroizmu.

Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia ani też nie podchodź cynicznie do miłości,
albowiem wobec oschłości i rozczarowań jest ona wieczna jak trawa.

Przyjmij spokojnie co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości.

Rozwijaj siłę ducha, by mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu,
lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.

Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności.
Obok zdrowej dyscypliny bądź dla siebie łagodny.

Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy, masz prawo być tutaj.

Czy jest to dla ciebie jasne czy nie, wszechświat bez wątpienia jest na dobrej drodze.
Tak więc żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek on ci się wydaje.

Czymkolwiek się trudzisz i jakiekolwiek są twoje pragnienia,
w zgiełkliwym pomieszaniu życia zachowaj pokój ze swą duszą.

Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat
- BĄDŹ UWAŻNY, DĄŻ DO SZCZĘŚCIA


[autor: Max Ehrmann]

wtorek, 9 grudnia 2008

kierukowskaz


W dobrą stronę.



A na drogę - piosenka:

Goldfrapp "Lovely Head"

piątek, 5 grudnia 2008

urban legend


Przejęta koleżanka, głosem rodem z thrillera, opowiadała mi prawdziwą historię znajomej pewnej znajomej, która jechała kiedyś autem przez jakieś Zadupie Małe i natrafiła na gałąź, której nie mogła ominąć, więc wysiadła i przeciągnęła ją na pobocze. Kiedy wsiadła z powrotem do samochodu i ruszyła w dalszą drogę, oślepiły ją światła jadącego za nią samochodu. Zwolniła, żeby mógł ją wyprzedzić, ale wówczas on też zwolnił. Przyśpieszyła, żeby mu uciec, ale gonił ją wytrwale i nie dawał za wygraną...

W tym momencie powiedziałam koleżance, jak ta historia się kończy.
Widok jej zdziwionego spojrzenia – bezcenny ;-)

Nie będę Wam psuła zabawy i nie zdradzę tego zakończenia.
Jak je poznać?
Przeczytać opowiadanie Jeffrey’a Archera (zachęta dla snobów: facet jest baronem Archer Weston-super-Mare) „Nie zatrzymuj się na autostradzie” ze zbioru „Dwanaście fałszywych tropów”.
W tym zbiorze są opowiadania oparte na autentycznych wydarzeniach, ale „Nie zatrzymuj się...” akurat do nich nie należy.
A jest takie prawdopodobne!
I przerażające, co niektóre tygryski lubią najbardziej.(*)

Ciekawe, co było pierwsze: przerażająca historia, która zainspirowała Archera czy opowiadanie Archera, które inspiruje ludzi do opowiadania podobnych historii?

Może mój blog czyta jakiś memetyk i przeprowadzi odpowiednie badania? pliiisss ;-)



(*) Ja – nie. Ja najbardziej lubię głębię psychologiczną ;-)

wtorek, 2 grudnia 2008

kierowca bombowca


Dzisiejszego wpisu by nie było (czas! czas! niedoczas!), gdybym przypadkiem nie znalazła dziwnego dokumentu tekstowego, zapisanego na mp3ce (to musiał być wyjątkowo ciekawy dzień w pracy...) – oto jego zawartość:


Nie wiem jak to się dzieje, ale notorycznie nie zauważam znaków „teren zabudowany” aczkolwiek doskonale widzę te „koniec terenu zabudowanego”. Zawsze. Wszędzie. Gdziekolwiek.
Może to dlatego, że te drugie są bardziej urozmaicone kolorystycznie?
Innych znaków też czasem nie zauważam, ale za to jazda ze mną oznacza wysłuchiwanie komunikatów w rodzaju:
O, zobacz jaki fajny dwupłatowiec tam leci.
albo
Patrz, bocianom w gnieździe jakaś roślinność wyrosła. Może coś tam uprawiają?
Co jest jednoznacznym dowodem na to, że nieustająco ciągnie mnie do gwiazd.
Albo do nieba.
Ale to chyba nie powinno nikogo dziwić, skoro mamy tutaj do czynienia z Aniołem w stanie spoczynku, nie? ;-)

Jesteście ciekawi jak wspaniale przestrzegam przepisów
(mając 8 karnych punktów na koncie)?
Proszszsz
Podróżowałam dzisiaj z mamą i troszkę mi się pomyliły ścieżki (te cholerne ciężarówki przesłoniły mi świat) – wylądowałam na pasie dla skręcających w lewo o jedną przecznicę za wcześnie. Oczywiście, mogłam zawrócić i pojechać prawidłowo, ale wybrałam inne rozwiązanie: stałam na tym pasie pierwsza, więc poczekałam na żółte i - zanim inni w ogóle zauważyli zmianę świateł – ja już jechałam prosto. Nikomu w niczym nie przeszkodziłam ani w żaden sposób nie utrudniłam ruchu, więc pozostaje tylko sama radość, że to zawsze trochę mniej spalin na świecie, bo nie jeździłam niepotrzebnie w kółko
(samousprawiedliwianie się to doprawdy cudowny wynalazek! ;-))...
Ludziom takim ja, tzn. przekonanym, że przepisy są dla innych, bo oni (my) sami wszystko robią dobrze, nawet jeśli nie przestrzegają prawa, powinno się przydzielać...
szoferów ;-)

Ukoronowanie historii:
Mama, do której kiedyś skierowałam (jak widać - pamiętną) pretensję o niewłaściwe wypowiadanie się nt. mojego stylu jazdy(*) zapytała:
- Będziemy o tym opowiadać?
A ja na to:
-Pewnie! Brat będzie ze mnie dumny!

I faktycznie był ;-)

(*) Chciałam kiedyś wyjechać z parkingu, który miał tylko jeden wjazdo-wyjazd – zamierzałam to zrobić tyłem, ale zaczęły się tam kotłować inne samochody (parking był już całkiem zapchany, ale ciągle ktoś na niego wjeżdżał), więc... pojechałam na wprost przez miejsce, na którym wcześniej stało moje autko, wyludniony chodnik i znajdującą się za nim parodię trawnika (w stadium rozpaćkanego błocka). Była wtedy ze mną mama i potem opowiadała o tym z taką zgrozą, jakbym tam wysiadła, wytarzała się w błocie i zjadła dżdżownicę.
A za mniej więcej rok parkowałam w tym samym mieście, na tym samym parkingu i okazało się, że w międzyczasie został przebudowany – miał piękny wyjazd dokładnie w tym miejscu, w którym kiedyś musiałam przejechać przez błoto.
Nie omieszkałam wówczas oznajmić mamie, że w związku z powyższym musi odszczekać wszystko, co mówiła o moim wyjeżdżaniu z parkingu przez „trawnik” ;-)



ps
Don’t panic.
Niedawno opłacałam OC - 40% zniżki za bezszkodową jazdę :-)
Jeśli ktoś na naszych drogach stwarza zagrożenie, to nie ja!

Aczkolwiek jest taki przejazd kolejowy, na którym notorycznie przejeżdżam na czerwonym świetle...
...ale o tym - innym razem ;-)

czwartek, 27 listopada 2008

dziewczynka z zapałkami



Księżniczka

Zamknięta w sobie
i sześciu ścianach
przykuta do życia
jak do pręgierza

nie wierzę w miłość
co może zabić
nie ufam ciszy

Płacząc samotnie
tęsknię do Ciebie
Wyśniony Rycerzu

Zabij smoka zwątpienia
i wypuść mnie z wieży!

Wolna
upojona bezkresem
odejdę
w niepamięć




Znalazłam wiersze, które kiedyś – dawno, dawno temu, w odległej galaktyce – zdarzyło mi się naskrobać.
Ubaw po pachy.

Poza tymi (pseudo)wierszami czytam swoje ostatnie pamiętniko-dzienniki.
Po przeczytaniu spalam je z zapałem ;-)

Skonstatowałam, że całe moje dotychczasowe życie można podzielić na etapy pisania i spalania napisanego.
Po każdej ofierze złożonej Bogu Ognia jestem inna, więc teraz też się powinnam przepoczwarzyć. Pytanie tylko, w co?
Lepiej, żeby to było coś fajnego, bo to moja ostatnia zabawa z ogniem, gdyż (tutaj z trudem powstrzymałam się od napisania: albowiem) przestałam pisać nowe pamiętniki.
Nie będzie więcej strawy dla Ognia. Nie będzie więcej przemian.
No, poza jedną. Oczywistą.


Testament

Gdybym kiedyś umarła
Moje ciało należy spalić
Jak nieaktualny list
Od kogoś eks-najważniejszego

Prochy oddaję wiatrom
Duszę – Wielkiemu Manitu
A pamięć o sobie dzielę
Między Ciszę, Pustkę i Nic



poniedziałek, 17 listopada 2008

Guess Who Batman


Czy wiecie, że w Polsce trwa protest, bo IKEA zamieściła podobno w jednej ze swoich publikacji, wśród 12 portretów rodzinnych, fotki domu dwóch panów?
Homofoby spamują IKEĘ.
A Wy co robicie?

Ja sobie nucę...

...z Lily Allen

piątek, 14 listopada 2008

hymn z poczuciem winy w rozmytym tle


Tak naprawdę i absolutnie bez zastrzeżeń uwielbiam chyba tylko dwie rzeczy na tym świecie. Problem w tym, że wielbiąc je bezgranicznie, zachowuję się jednocześnie tak, jak niektórzy ludzie w długoletnich związkach – nie próbuję bliżej poznać obiektu uwielbienia.


Kocham koty, ale z żadnym nie mieszkam. A moja wiedza o nich bynajmniej nie jest imponująca. Pewnie nie potrafiłabym nawet rozpoznać większości ras...

Kocham też gwiazdy. Uwielbiam na nie patrzeć.
Pod rozgwieżdżonym niebem czuję się szczęśliwa.
A teraz zagadka: ile spośród 88 gwiazdozbiorów potrafię rozpoznać?

Macie rację, żadnego.
Jedyne co znajduję na Niebie bezbłędnie to asteryzm Wielkiego Wozu.
I jak tak teraz o tym myślę, to wydaje mi się dosyć dziwne, że nigdy nawet Wielkiej Niedźwiedzicy nie próbowałam odszukać – wiem, że dyszel Wielkiego Wozu to jej ogonek, więc to chyba nie powinno być trudne...?

Rozmyślając na temat mojego żenującego braku wiedzy o jedynych elementach tego świata, które w miarę stabilnie kotwiczą mnie tutaj i co jakiś czas wydobywają z czarnych odmętów oceanów depresji, przez chwilę czułam coś w rodzaju poczucia winy (poczucie winy jest chyba budulcem mojego organizmu – bleeh!).
I wtedy wyobraziłam sobie, że oto zadzieram do góry głowę i zaczynam ze świetlnych punkcików budować jakieś kształty. Że je nazywam. Że wytężam wzrok i pamięć szukając kolejnych elementów rysunku...
O qrwa.
Nie spodobało mi się to wyobrażenie. Wcale.
Wolę te chwile, kiedy patrzę w gwiazdy, a mój mózg „staje”.
To jest jak medytacja. Taka, o jakiej najlepiej – IMO – pisał Osho: stan niefunkcjonowania mózgu. Stan kiedy JESTEM i nic ponadto. Stan kiedy nie kończę się tam, gdzie kończy się moje ciało, ale wypełniam Kosmos, a wszystkie gwiazdy są we mnie...

Czy macie coś, co wprawia Was w taki stan?

Żadna wiedza nie sprawi mi większej radości niż przytulenie kota i roztopienie się w świetle gwiazd, ale też – mam nadzieję – nie przeszkodzi mi w czerpaniu przyjemności z obcowania z nimi, więc chyba co nieco się doszkolę...
Kiedyś ;-)

wtorek, 11 listopada 2008

łał!

jednak nie jęczymy!


Mieliście niezbyt przyjemny długi weekend?
Witajcie w klubie!
Nie wiem, co Wam się przytrafiło (aczkolwiek możecie jeszcze opowiedzieć mi swoją historię) - ja od piątku do niedzieli byłam na intensywnym szkoleniu, a wczoraj padłam martwą aalaaskąą.
Zmartwychwstawszy dzisiaj miałam zamiar trochę pomarudzić, pojęczeć i poużalać się nad sobą, ale szybko mi przeszło, bo się dowiedziałam, że Jarosław Kaczyński okazał się gorszy od Szymona Kołeckiego w „Wielkim teście z historii”.
W obliczu takiego nieszczęścia nie śmiem narzekać na drobne uciążliwości swego żywota
;-)

ps
A pamiętacie ten rysunek Marka Raczkowskiego:
?

środa, 5 listopada 2008

a dzisiaj się dowiedziałam, że...


... że na dłoniach mam więcej bakterii niż w jelicie grubym
(źródło tej czarownej informacji),
więc niech mi nikt nie próbuje wmawiać, że zawsze lepiej wiedzieć niż nie wiedzieć!

Idę umyć ręce.
Aczkolwiek to niekoniecznie dobry pomysł, bo niektóre bakterie bardzo lubią mycie...

ps
Internet to zuo.

wtorek, 4 listopada 2008

ło matko! ;-)


Kilka dni temu szukałam sobie w necie niewinnej rozrywki. I – jak to zwykle w takich sytuacjach bywa – natychmiast spotkała mnie solidna kara ;-)
Ni z tego, ni z owego zostałam zaatakowana informacją, że męska sperma zawiera...
uwaga...
TRUPI JAD!
A konkretnie: kadawerynę.

Litości! Ja już naprawdę będę grzeczna... ;-)

opowieść o tym, jak mi kumple taką piękną ripostę zepsuli ;-)


Czy ja już mówiłam, że mój szef tak mnie ostatnio wqrwia, jak jeszcze nigdy mnie nie wqrwiał? Mówiłam? No to wtedy to była prawda i dzisiaj też jest to prawda, i wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jutro też to będzie prawda.
Gdyby mój wqrw na szefa wpływał na wyniki giełdy, to nieustająco utrzymywałby się trend wzrostowy, więc może szkoda, że nie...?
Jego widok natychmiast - automatycznie, absolutnie bez udziału świadomości - ściera uśmiech z mojej twarzy. A moja twarz bez uśmiechu to kiedyś był rzadki widok, więc pewnie nic dziwnego, że nawet szef nie może przejść obok czegoś takiego obojętnie. Szkoda tylko, że jedyne co mu wtedy do tego pustego łba przychodzi, to powiedzieć:
"Uśmiechnij się."
Czy ja muszę pisać, jak ten tekst na mnie działa...?
Jak płachta na byka.
No i w końcu nie wytrzymałam i odpowiedziałam:
"Przykro mi, ale jeszcze nie jestem tak do końca wytresowana i na tę komendę akurat nie reaguję..."
A wtedy moi podli kumple tak zaczęli rechotać i kwiczeć, i turlać się po podłodze, że nie dałam rady zachować powagi...

I jak to teraz wygląda?!?

niedziela, 2 listopada 2008

niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie... (2)


Jestem tak uzależniona od pisania bloga, że żal mi wszystkich wymyślonych i nienapisanych postów. Mogłabym zgoła żałobę po nich nosić ;-)
Ewidentnie nie chodzi o to, żeby coś komuś przekazać, bo regularnie to zaglądają tu trzy osoby na krzyż, więc to tylko NAŁÓG w najczystszej formie. Jeszcze nie przysłonił mi wszystkich pozostałych dziedzin życia - skoro wciąż nie piszę WSZYSTKIEGO, co mam ochotę napisać (bo zajmuję się czymś innym) - ale kto wie, co będzie w przyszłości...
Stadium mojej choroby jest już jednak na tyle zaawansowane, że czytając powieść Tatiany Tołstoj pt. „Kyś”, a konkretnie fragment:

(...)Immanuel Kant zdumiewał się dwóm rzeczom: prawu moralnemu w piersi i gwiaździstemu niebu nad głową. Jakże takie coś trzeba rozumieć? A tak, że człowiek jest skrzyżowaniem dwóch otchłani, tak samo bezdennych i tak samo niedosięgalnych: świata zewnętrznego i świata wewnętrznego. I podobnie jak wszystkie świecidła, komety, mgławice i reszta ciał niebieskich porusza się zgodnie z prawami słabo nam znanymi, ale ściśle określonymi – (...) tak samo i moralne prawa, mimo całej naszej niedoskonałości, są ustalone, nakreślone diamentowym rylcem w annałach sumienia! Ognistymi literami w księdze żywota! I choć ta księga ukryta jest przed naszymi krótkowzrocznymi oczami, choć tai się w dolinie mgieł, za siedmioma wrotami, choć pomieszane są jej karty, alfabet dziwaczny i niezrozumiały, ale mimo wszystko istnieje(...)! Świeci nawet nocą! Życie nasze (...) jest poszukiwaniem owej księgi, bezsenną drogą w głuchej puszczy, błądzeniem po omacku, wreszcie odkryciem niespodzianym!

w pierwszej kolejności pomyślałam o tych przypadkowo zaglądających na mój blog osobach, które w wyszukiwarki wpisują frazę: „niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie” (siódme miejsce na liście najczęściej występujących fraz w wejściach z wyszukiwarek) i trafiają... kulą w płot.
Prawie mi ich żal, bo wyobrażam sobie, że dręczy ich niepewność, co też filozof miał na myśli, rozemocjonowani i pełni nadziei klikają wyszukany odnośnik, a potem... trafiają na mój blog i spotyka ich srogi zawód.
Tymczasem Tatiana Tołstoj wyjaśnia wszystko prosto i zrozumiale dla wszystkich.
Mam nadzieję, że od dzisiaj kierowani do mnie przez wyszukiwarki internauci będą wreszcie usatysfakcjonowani wyjaśnieniami ;-) A jeśli nie, to zawsze mogą przeczytać „Krytykę praktycznego umysłu” Kanta :-) - najlepiej w oryginale, bo np. mnie długi czas zastanawiało dlaczego w jednych tłumaczeniach omawiany cytat przybiera formę:

Dwie rzeczy napełniają moje serce wciąż nowym i wciąż rosnącym podziwem i szacunkiem, im częściej i trwalej zastanawiam się nad nimi: niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie.


a w innych:

Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem i czcią, im częściej i trwalej się nad nimi zastanawiamy: niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie.

Co Kant miał napełnione podziwem: umysł czy serce?

Zaliczony na studiach lektorat z niemieckiego prawie się na mnie obraził, więc w końcu poszukałam oryginału (całej „Krytyki...” nie czytałam, niestety, ani w oryginale, ani w tłumaczeniu – może się jeszcze w przyszłości poprawię, ale na pewno nie w najbliższej ;-)) i znalazłam coś takiego:

Zwei Dinge erfüllen das Gemüt mit immer neuer und zunehmender Bewunderung und Ehrfurcht, je öfter und anhaltender sich das Nachdenken damit beschäftigt: Der bestirnte Himmel über mir, und das moralische Gesetz in mir.


a das Gemüt oznacza jednocześnie umysł, uczucie, duszę, serce, usposobienie i charakter. Gdyby Kant chciał napisać serce, napisałby das Herz, a gdyby chciał napisać umysł, to napisałby der Geist (rozum – der Verstand).

Wciąż zastanawiam się, co odróżnia umysł od serca, ale to już zupełnie inna historia.

niedziela, 26 października 2008

kochany Pamiętniczku...


Wczoraj zrobiłam apel swoim cząstkom elementarnym, potem musztrę, a na koniec kazałam im ze sobą współpracować. Skutek był natychmiastowy – umyły razem okna i gruntownie posprzątały swój lebensraum. Przy tej okazji okazało się, że jakieś owady potraktowały moją niby-kryształową niby-kulę, wiszącą w oknie i rozpraszającą wpadające światło/energię, jako swoją kloakę (to na pewno zemsta za to, że je zabijam!), więc nic dziwnego, że otaczała mnie gówniana energia. ;-)
Przegoniłam ją dymem kadzidła, ogniem świec i pogańskim tańcem, do którego przygrywał mi (nic o tym nie wiedząc) zespół Video - nie wiem jak nazwać ten rodzaj muzyki, który oni uprawiają, ale jako podkład muzyczny do mycia okien nadaje się wyśmienicie. ;-)
Potem zatelefonowała sąsiadka, która zaczęła w tym roku studia na politechnice i tak mnie błagała, żeby jej pomóc w nauce do kolokwium, że dałam się – głupia! – ubłagać.
A jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę, żeby siedzieć na niej bite cztery godziny i rozwiązywać równania i nierówności oraz dowodzić prawdziwości tożsamości trygonometrycznych... Siedziałam!
Najwięcej kłopotu miałam z policzeniem cosx, na podstawie informacji, że tgx = –2, ale policzyłam, więc teraz ja rządzę na dzielni, nie? ;-)

Dzisiaj najwięcej czasu spędziłam w samochodzie, gdzie prawie mi się udało zabić własnego brata. Ale jak się pije piwo w czasie jazdy (był pasażerem), to się nie powinno śmiać, więc właściwie sam jest sobie winien. Ale do rzeczy. To było tak: jechaliśmy sobie i skarżyłam mu się na to, jakie to straszne mieć 8 karnych punktów na koncie i musieć uważać na przepisy, ograniczenia i te wszystkie duperele. I że znaki stoją bez sensu. I że to w ogóle niemożliwe, żeby przestrzegać tych wszystkich ograniczeń prędkości (pokażcie mi jednego takiego, który ulicą Włókniarzy w Łodzi jeździ z prędkością 60km/h!). A o zapinaniu pasów to już nawet szkoda gadać... No i akurat dojeżdżaliśmy do skrzyżowania, kiedy zapaliło się żółte, więc... przyspieszyłam, a on zaczął się tak potwornie śmiać, że zakrztusił się piwem... No i sam powiedz, Pamiętniczku, czy to moja wina? Przecież ja tylko nie chciałam, żeby mu się piwo wylało przy gwałtownym hamowaniu...

A teraz... Teraz obejrzę w końcu film „Hawaje, Oslo” i będę miała ubaw po pachy - niezależnie od jego fabuły - bo wcześniej zapytałam znajomych czy ktoś ma i pożyczy, i jeden znajomy miał i pożyczył. Nie powiedział tylko, że posiadana przez niego kopia filmu (norweskiego!) jest z rosyjskim lektorem i angielskimi napisami... :-)

sobota, 25 października 2008

...bo filmy są od tego, żeby mózg się fałdował na całego ;-)


Ze wszystkich okropnych historii opowiadanych w Biblii najbardziej zawsze przerażała mnie - i nadal przeraża - historia Hioba. Spadły na niego wszystkie możliwe nieszczęścia tylko i wyłącznie dlatego, że wyróżniał się spośród innych ludzi... pobożnością. Gdyby był odrobinę mniej nieskazitelny, to szatan nie podburzyłby Boga przeciwko niemu i żyłby sobie spokojnie - bez urozmaiceń w postaci utraty majątku, dzieci i zdrowia.
Tak na marginesie: jeszcze gorszy los spotkał „pierwsze” dzieci Hioba, które zostały potraktowane jak pionki zrzucone z planszy na złość przeciwnikowi. I nikt ich potem nie podniósł z podłogi, nie otrzepał i nie powiedział że sorry. Nikt im – na koniec - nie zwrócił życia i majątku, i nie obdarzył licznym potomstwem.
Dla nich nie było happy endu tylko smutny finał.

Jak można żądać miłości dla takiego Boga?

Dla mnie to nie-do-ogarnięcia-mózgiem.
...Może powinnam spróbować grabiami?... ;-)


Dlaczego przychodzą mi do głowy hiobowe myśli?
Bo odważyłam się jeszcze raz obejrzeć „Jabłka Adama”. I pewnie zapodałabym tutaj jakiś wywód na temat tego filmu, gdyby nie to, że znalazłam w necie całkiem dobry, więc nie będę się Bogu narażała, próbując stworzyć lepszy... ;-)

Dla zachęty dodam tylko, że po tym filmie zwoje mózgowe lepiej/ładniej się fałdują.


ps
A jak się komuś chce poprawiać Wikipedię, to w haśle o Madsie Mikkelsenie znajduje się nieprawdziwa informacja, że w filmie "Jabłka Adama" grał neofaszystę Adama - prawdziwa jest ta, że grał pastora Ivana (Adama grał Ulrich Thomsen).

czwartek, 23 października 2008

zaspokojona


W październikowo-listopadowym numerze czasopisma „Sens” znalazłam następujące opisy czterech etapów frustracji:


1. Złość – pojawia się przy napotkanej przeszkodzie, ale na tym etapie może być ona motywacją do działania, do zmiany.

2. Regresja – zachowujemy się irracjonalnie, dziecinnie, ale nadal próbujemy pokonać przeszkodę.

3. Obsesja i fiksacja – pozbywamy się nadziei, że racjonalne działanie coś zmieni, uciekamy w myślenie magiczne, by odczarować rzeczywistość.

4. Apatia i wycofanie – tracimy wszelką nadzieję na powodzenie, jest to stan permanentny, który staje się sposobem na życie.



Im dłużej się temu przyglądam, tym bardziej dochodzę do wniosku [czy można „bardziej dochodzić” do czegokolwiek?], że już osiągnęłam 3. etap.
Za kolejny serdecznie dziękuję.
Moje potrzeby w zakresie frustracji już zostały zaspokojone. W pełni.
Z nadmiarem nawet.

Czy Złe Licho słyszało?

ps

(Więcej genialnych dzieł tej samej autorki: TUTAJ)

wtorek, 21 października 2008

(nie)przypadkowy (nie)fart


Nowa Kobieta się nie sprawdziła i została oddana do serwisu na przegląd techniczny. Czy tam jakąś inną reklamację.
Starą Kobietę przepiłam.
Więc [tak, wiem] siedziałam sobie taka wydrążona, pogrążając się w cichej desperacji - przy głośno nastawionej piosence Renaty Przemyk „Samolot rozbił się przed startem” - kiedy znienacka zadzwonił telefon. Nieznany numer. Odebrałam.
-Czy to ja? – zapytano po imieniu.
- Ja. [chociaż...?]
W rewanżu padło imię, które nosi kilka moich znajomych, więc usiłowałam pośpiesznie dopasować głos do osoby. Bezskutecznie. Druga strona musiała mieć podobną trudność, bo ponowiła pytanie – tym razem wymieniając również nazwisko upragnionej rozmówczyni. Zdecydowanie nie moje.
Wyjaśniłam pomyłkę.
W odpowiedzi padło pytanie, którego nie lubię słyszeć od ludzi dzwoniących do mnie przez pomyłkę, a mianowicie:
- A z kim rozmawiam?
Wrrrr. Normalnie odpowiadam na coś takiego niegrzecznie i kończę rozmowę, ale tym razem się – prawie – powstrzymałam i powiedziałam tylko:
- Z kimś innym. Nawet ze słyszenia nie znam osoby o wymienionym nazwisku.
Osoba po drugiej stronie przestrzeni nie zrezygnowała, a ja – nie wiedzieć czemu – nie przerwałam połączenia, co dało nam szansę na rozpoznanie się. Bo – inteligentna jednostka – podała swoje imię i nazwisko, na co ja podałam swoje i... porozmawiałam sobie serdecznie z dawną koleżanką z pracy.
Tuż przed końcem rozmowy powiedziała coś, co zawisło w powietrzu i tak sobie wisi do tej pory, czekając aż przyjmę to do wiadomości.
Powiedziała:
- Fajna taka przypadkowa pomyłka. Chociaż dla chrześcijanina nie istnieje nic takiego jak przypadek...
A ona jest zdeklarowaną chrześcijanką. Prawie fanatyczką.
Jej słowa wciąż mi brzęczą w uszach, bo ostatnio - oprócz tych pechowych - przydarzyło mi się parę dziwnych rzeczy.
Najdziwniejsze są dwa zjawiska:
1. Spodobała mi się fizis Szymona Hołowni, a oprócz niej zaintrygowały mnie jego poglądy na wiarę. Nawet poczytałam sobie jego blog.
Zmianę gustu wyjaśniła mi so-so przypadkową(?) notką więc nie rozmyślałam o niej zbyt długo... ;-)
2. Znalazłam w necie kazania/nauki księdza Pawlukiewicza i on mnie normalnie zafascynował. Zahipnotyzował barwą głosu. Aczkolwiek jest to taki rodzaj fascynacji księdzem, z którego prawdziwa chrześcijanka powinna się chyba wyspowiadać. ;-)
Ale on ma taki głos... Mówię Wam, GŁOS!
Chyba umarłabym w czystości, gdybym go „odkryła” wcześniej, bo tak do mnie „przemawiają” jego wykłady o miłości i czekaniu do nocy poślubnej z seksem...
Chociaż – z drugiej strony - mogłoby też być odwrotnie, bo ten głos działa na mnie...
No, nieważne jak, bo – nawet gdybym chciała - na dożywotnią czystość jest już i tak odrobinę za późno. ;-)

Przypadkowy telefon R. sprawił, że już naprawdę nie wiem czy to wszystko są przypadki.

Może Bóg stęsknił się za zbłąkaną owieczką?

Może przeciwna siła nie chce z tej owieczki zrezygnować?

Może jestem poligonem w odwiecznej walce dobra ze złem?
Pytanie dodatkowe: która strona mi dopieprza, a która gilgocze?

sobota, 18 października 2008

dzisiaj


Pijemy za lepszy czas
za każdy dzień który w życiu trwa
za każde wspomnienie co żyje w nas
niech żyje jeszcze przez chwilę


Ale pamiętamy: przez CHWILĘ!!!


"Urke" Wilki

W trakcie zalewania robaka śpiewamy lekko zmodyfikowaną Filandię:

Nigdy nie będzie takiej jesieni
Nigdy nie będzie takiej jesieni
Nigdy policja nie będzie taka uprzejma
Nigdy papieros nie będzie tak smaczny
A Martini takie zimne i pożywne
Nigdy nie będzie takiej jesieni
Nigdy nie będzie takiej jesieni



"Filandia" Świetliki & Bogusław Linda

A jeśli mimo wszystko, mimo szczęku żelaza nad horyzontem, ten męczący świat nie zniknie do jutra, to jutro będę Nową Kobietą.
Ta Nowa Kobieta pewnie zanuci: „Szalenie delikatna jestem na kacu...
Ale kac minie, a Nowa Kobieta zostanie.

czwartek, 16 października 2008

lub czasopisma


Czytając październikowe „Zwierciadło” (notabene: kupione ze względu na dodatek w postaci książki „Chcę być kochana tak jak CHCĘ”), znalazłam text, który chyba wytnę i w jakąś ramkę oprawię...

Oto fragment rozmowy Aliny Gutek z Barbarą Wójcik opublikowanej pt. „Nie muszę być pierwsza, by czuć się ważna”:




- (...) Bert Hellinger (...) odkrył, co musimy zrobić, abyśmy poczuli się ze sobą pogodzeni. Otóż jest to możliwe wtedy, gdy przestaniemy mieć pretensje do rodziców, a więc przyjmiemy ich takimi, jacy są. A co to tak naprawdę znaczy? Że przyjmiemy dar życia bez zastrzeżeń.

-A jeśli rodzice wyrządzili nam krzywdę?

- Może pomóc myślenie: życie kosztowało mnie więcej, miało wyższą cenę. Ale któż by się targował o życie. Przyjmuję je więc ze wszystkimi warunkami. (...)


zapętliłam




Gregorian "Only You"

środa, 15 października 2008

:-/


Brat mojego taty miał udar i już wiadomo, że nie wróci do pełnej sprawności.
Mama odebrała bardzo nieciekawy wynik mammografii.
Jedna z moich kumpeli miała wypadek.
Drugiej ukradli samochód.
Trzecia jest w szpitalu z dzieckiem, które będzie wkrótce operowane.
Chyba mam złamany palec u nogi – boli od tygodnia, ale dostaję wysypki na myśl o lekarzu.
Znów mi pochlorowali wodę i szczypie mnie skóra.
Mam kolejny napad bezsenności (nie spałam już dwie noce).
Rozdarłam sobie ulubiony płaszczyk.
Szef mnie ostatnio wqrwia tak, jak jeszcze nigdy mnie nie wqrwiał.
Chyba znów złapałam jakąś infekcję.
W bolesny sposób połamałam sobie paznokcie...

QRWA! QRWA! QRWA!

kamyczki


Kumpela, która wie, że nienawidzę tzw. łańcuszków przysłała mi kolejnego esa z groźbą: jeśli nie wyślesz tego do 5 osób to...
Znajomy, który wie, że to doprowadza mnie do szału, zapytał - kiedy (jak sądzę) przestał mu się podobać tok naszej pogawędki - czy mam okres.
I w moim mózgu wreszcie zapaliły się światełka ostrzegawcze:
Czy mnie już do reszty pojebało?
Czy naprawdę chcę mieć do czynienia z kimś, kto doskonale wie czego nie lubię, co mi psuje humor i kto – mimo posiadanej wiedzy – z pełną premedytacją robi mi to, czego organicznie nie znoszę i jeszcze ma z tego ubaw?
Chyba wszystkie mechanizmy obronne mam w rozsypce, skoro wydawało mi się, że lubię ludzi, którzy lekceważą moje uczucia i moim kosztem poprawiają sobie nastrój!
Owszem, dopuszczam myśl, że nie są to żadne ważne sprawy ani też zasadnicze, ale jednak głupio maszerować w świetlaną przyszłość z kamyczkami w butach, bo nawet te najmniejsze obcierają stopy i nie pozwalają cieszyć się widokami. A ja akurat lubię swoje stopy i lubię oglądać widoki, więc... żegnajcie upierdliwe kamyczki! Jeśli będziecie miłe, to może ktoś was jeszcze weźmie do kieszeni...

Dlaczego tak nie lubię łańcuszków?
Bo są podłymi szantażami – ich autorzy i kolporterzy próbują za pomocą gróźb wymusić na ludziach takie zachowania, na które oni wcale nie mają ochoty. Jedni tym szantażom ulegają, inni się opierają, ale z pewnością nikt ich nie lubi.
Sądzę też, że - niezależnie od reakcji ofiary – jakaś cząstka złej energii za takim paskudztwem idzie i przyczepia się do człowieka.
Ha! Może nawet mój obecny niefart, to skutek kumulacji złej energii z tych wszystkich szantaży, które do mnie dotarły i których nie wysłałam dalej w świat? ;-)

Dlaczego nie lubię pytania o to czy mam okres?
Bo kiedy pada w trakcie rozmowy, w której adwersarz nie osiąga celu jaki sobie zamierzył, to jest wyrazem słabości. Rozmówca (najczęściej facet) czuje się czymś zagrożony i próbuje wszelkimi sposobami kobietę umniejszyć - choćby sugerując, że nie ma sensu poświęcać czasu na rozmowę z nią, bo jest kobietą i jako taka czasem miesiączkuje. A ja nie lubię takich żałosnych słabeuszy. I natychmiast robi mi się smutno, że tylu takich platfusów intelektualnych i duchowych spłaszcza mi Wszechświat.

sobota, 11 października 2008

„Woody Allen to miał szczęście, że urodził się w tych Stanach, bo nad Wisłą chlałby Czystą i miał tylko jeden krawat...”


Woody Allen jest tak twórczym człowiekiem, że trudno go nie podziwiać. Trudno go też nie lubić – nawet jeśli równie trudno nie potępiać odmiennych stanów moralności, które znalazły wyraz w niektórych jego poczynaniach.
Podoba mi się większość jego filmów. Nawet musical nakręcił tak, że – choć nie przepadam za tego typu produkcjami – ten jeden („Wszyscy mówią: kocham cię”) wprost uwielbiam.

Jakiś czas temu obejrzałam „Sen Kasandry ” i wciąż wracam myślami do tego filmu. Przeczytałam nawet niektóre recenzje, opinie i komentarze na jego temat. I ze zdumieniem stwierdziłam, że ABSOLUTNIE NIKT (spośród tych, których opinie czytałam) nie odebrał tego filmu tak, jak ja.
ZONK.
Mnóstwo osób twierdzi np., że „Sen Kasandry” jest filmem nieudanym – najczęściej powtarzają się dwa zarzuty: że jest nudny i że powtarza wątki z wcześniejszego „Wszystko gra”...

Ech!
Jaka szkoda, że nie mam żadnego „dojścia” do Allena, bo chciałabym się z nim skontaktować i sprawdzić czy mam rację. Albowiem wydaje mi się, że odkryłam jego intencje. Mało tego, wydaje mi się, że intencja stojąca za „Snem Kasandry” jest tak czytelna, że powinni ją dostrzec wszyscy.
A tu ten nieszczęsny ZONK.

Krążę wokół meritum jak ten niewszystkonogi i niewszystkoręki lisek koło drogi, więc chyba w końcu zacznę pisać o tym, co wymyśliłam. Otóż wydaje mi się, że zbieżność wątków w filmach „Wszystko gra” i „Sen Kasandry” jest absolutnie nieprzypadkowa. Zastanawiam się nawet czy Allen nie planował tych filmów jednocześnie, bo w moim przekonaniu stanowią one pewien komplet.
Zasadniczo są to dwie różne historie, ale osią obu są te same problemy.
Bohaterowie obu filmów muszą sobie odpowiedzieć na dwa fundamentalne pytania: co jest dla niech najważniejsze w życiu oraz jakie wartości są w stanie poświęcić, żeby dostać to, czego pragną (a potem tego nie stracić).
Bohaterowie obu filmów decydują się iść drogą „na skróty”, co oczywiście oznacza konieczność złamania powszechnie obowiązujących zasad, więc na koniec muszą ponieść konsekwencje dokonanych wyborów. W obu filmach wybór jest taki sam, zbrodnia podobna, ale konsekwencje – całkiem inne. A kto miał więcej szczęścia? – mnie nie pytajcie.

Zasadnicza różnica między „Snem Kasandry” i „Wszystko gra” wcale nie wynika z odmiennej fabuły (chociaż fabuły obu filmów różnią się zasadniczo i nie wierzcie nikomu, kto twierdzi inaczej). Najbardziej te dwa filmy odróżnia rodzaj interakcji z widzem.
Podczas seansu „Wszystko gra” jesteśmy jakby wessani w akcję. Naszym zadaniem jest śledzenie fabuły i dokonanie oceny postępowania bohatera filmu.
Podczas seansu „Snu Kasandry” jest inaczej. Cały czas pozostajemy jakby „na zewnątrz” fabuły, bo najważniejsze są nasze myśli i emocje. Akcja tego filmu toczy się wolniej, bo Allen daje nam czas, żebyśmy usłyszeli swój dialog wewnętrzny.
I bardzo jestem ciekawa, ilu osobom ten dialog się podobał, a ile odkryło, że w ich głowach pojawiły się myśli-wirusy, o jakie siebie nie podejrzewali.
Ciekawa jestem, ilu widzów musiało się potem usprawiedliwiać (sami przed sobą), że pomyśleli to, co pomyśleli, bo chodziło tylko o film, a w rzeczywistości postąpiliby inaczej, innego postępowania oczekiwaliby od innych i inaczej oceniliby łamanie tych norm, które w filmie zostały złamane?
Ja musiałam.
Mnie przychodziło do głowy np.: „no już, do dzieła!” i „stary, chyba przesadzasz z tymi wyrzutami sumienia”...
Dostaję gęsiej skórki, kiedy sobie przypominam, czego te myśli dotyczyły.
A jeśli Allen potrafił wywołać takie myśli w głowie Anioła, to MISTRZEM jest i basta!

Jeśli w najbliższym czasie będziecie się widzieli z Allenem, to zapytajcie czy dobrze odczytałam jego zamysł twórczy jeśli chodzi o te dwa filmy.
Z góry dziękuję.

Który z tych filmów powinniście obejrzeć?
Najlepiej oba :-)
"Wszystko gra" pozostawi Was w błogim przeświadczeniu, że jesteście lepsi i nigdy, przenigdy nie postąpilibyście tak, jak bohater filmu.
"Sen Kasandry" trochę tym błogim przeświadczeniem potrząśnie - a jaki owoc w wyniku tego potrząsania spadnie i gdzie Was trafi, to już będzie zależało tylko od tego, w jakie mroczne zakamarki własnej duszy odważycie się zajrzeć.
Życzę owocnego oglądania.



ps
Tytuł tej notatki jest - oczywiście - cytatem z piosenki zespołu Big Cyc pt. "Woody Allen".

piątek, 10 października 2008

liryczna kropka nad i


Ludzki Abstrakt

Litości wcale by nie było,
Gdybyśmy Biedy mniej czynili;
I Miłosierdzie by zniknęło,
Gdyby szczęśliwi wszyscy byli;

A strach wzajemny - spokój niesie,
Póki nie wzrośnie w nas egoizm.
Potem Nienawiść w ciemnym lesie
Chwyta nas do pułapek swoich.

Zasiada pośród świętych strachów
Łzami wielkimi rosząc ziemię,
Aby Pokora spod jej gmachu
Mogła wywodzić swe korzenie.

Wkrótce nad głową jej ponura
Rozkwita cieniem Tajemnica,
Karmi się Motyl nią, a także
Na niej żeruje Gąsienica;

I Fałszu rodzą się owoce
Rumiane, dobre do jedzenia,
A pośród jej konarów mrocznych
Kruk się sadowi w głębi cienia;

Zaś Bogom lądu oraz morza
Nigdy się nawet sen nie przyśni,
Gdzie taki Owoc znaleźć można
- On rośnie tylko w Ludzkiej Myśli

autor: William Blake

czwartek, 9 października 2008

ze śmiercią nam do twarzy


Wydane po raz pierwszy w 1976r. (w USA) „Pokochaj siebie” Wayne’a Dyera jest jednym z moich ulubionych poradników. I nie traci na aktualności z upływem lat.

Tak na marginesie: przetłumaczyć „Your Erroneous Zones” na „Pokochaj siebie” to duża sztuka. Prawie da się porównać do zastąpienia tytułu „Nuda v Brně” tytułem „Sex w Brnie”.

Od czasu do czasu aplikuję sobie treść w/w poradnika i już nawet nie potrafię policzyć, ile razy repetowałam. Wciąż jednak pamiętam to zdziwienie, w które wpadłam podczas pierwszej lektury, kiedy okazało się, że pierwszy rozdział książki pod tytułem „Pokochaj siebie” zaczyna się od słów:
„Obejrzyj się za siebie, a dostrzeżesz wierną towarzyszkę. Z braku lepszego imienia nazwij ją Moja-własna-śmierć.”
Dalej autor przekonuje, że świadomość efemeryczności życia powinniśmy wykorzystać pozytywnie – nie tracić czasu, kochać, cieszyć się i w ogóle żyć pełnią życia.
Czasem ta teoria do mnie przemawia.
A czasem (czytaj: teraz) mam jesienną (albo permanentną – to się jeszcze okaże) depresję i nic do mnie nie przemawia.


Kilkanaście dni temu zmarła sąsiadka. Rok starsza od mojej mamy.
Upadła na podłogę w czasie kolacji ze znajomymi.
W środku rozmowy.
Absolutnie znienacka.
A niedawno wspólnie planowałyśmy dalsze etapy batalii w sprawie ochrony środowiska w naszej okolicy. Na zmianę nękałyśmy urzędasów i pisałyśmy petycje (pod którymi to ona zazwyczaj zbierała podpisy)...
Kiedy na pogrzebie spojrzałam na twarze jej dzieci – płakałam z nimi.
Ale już się pogodziłam z tym, że jej nie ma.
I tak jakoś łatwo mi to pogodzenie-się przyszło...

To nasuwa mi myśl, że gdybym dziś umarła, to jutro okazałoby się, że to nie miało żadnego znaczenia. Że wszyscy z łatwością pogodziliby się z moją śmiercią.


Wczoraj popłakałam się w pracy, bo przeczytałam wpis na blogu dziewczynki, której bardzo kibicowałam w - zakończonej śmiercią - walce z nowotworem złośliwym mózgu.
Chyba mniej płakałam po informacji, że zmarła...

Dlaczego niezachwiana wiara wzruszyła mnie bardziej niż śmierć?


I pytanie kolejne: czy naprawdę chcę, żeby ktoś po mojej śmierci cierpiał?
Co mi to da?

Zdecydowanie wolę żyć tak, żeby moja śmierć prowokowała komentarze w stylu:
umarła, ale wcześniej NAPRAWDĘ ŻYŁA.

Oczywiście, przekonanie, że czyjeś życie było pełne i wartościowe nie chroni przed żalem po stracie takiej osoby, ale na pewno chroni przed cierpieniem (wszystkich poza masochistami, rzecz jasna).
Życie, którego się żałuje tylko dlatego, że ma się nadzieję, że gdyby jeszcze potrwało, to zyskałoby wreszcie jakiś sens, nie zasługuje na ten żal, który wzbudza.


Moje trwanie w depresji też nie zasługuje na współczucie tylko na kopa w d...
Zaraz go sobie dam.

wtorek, 7 października 2008

co się odwlekło, to nie uciekło


Moja cudowna passa trwa.
Dzisiaj objawiła się wizytą na komendzie, trzystuzłotowym mandatem i ośmioma karnymi punktami.
Panowie policjanci byli - jak zwykle - milutcy, ale z fotoradarem się podobno nie dyskutuje.
Podobno... A ja i tak nie wierzę, że nie mogłabym zapłacić mniej, gdyby tylko pan władza zechciał. I żadne tam demonstracje taryfikatorów oraz pokazywanie, że to najniższa stawka mnie nie przekonują i nie przekonają.
buuuuu
Ile to litrów Martini?

I jaką mam w tym odkryć dobrą stronę?

pod wrażeniem wrażenia


A propos plotki ciążowej: okazało się, że moje przypuszczenia na temat jej genezy były mylne. Moi współpracownicy nie ocenili mojej derozmiaryzacji tak krytycznie jak ja...
Ale lepiej będzie, jeśli zacznę od początku.
Odkąd pracuję w zakładzie nie było chyba roku, w którym któraś z zatrudnionych nie byłaby w ciąży albo chociaż na urlopie macierzyńskim. Obecnie jedna szykuje się do ślubu, ale żadna (o ile mi wiadomo) nie jest w stanie błogosławionym i nawet wszystkie wróciły z urlopów macierzyńskich. Powracającym jak bumerang tematem rozmów stała się zatem kwestia: „która teraz?”
Która zdezorganizuje działanie zakładu?
Którą trzeba będzie zastąpić?
I właśnie na tej fali poszła fama, że teraz ja, bo...
Bo chodzę notorycznie wqrwiona.
Fakt. Chodzę.
Ale tak sobie myślę, że skoro mój nieustający wqrw stał się przyczyną takiej plotki, to znaczy tylko jedno:
mój stosunek do dzieci i macierzyństwa musiał zrobić
d o s k o n a ł e
wprost wrażenie na moich współpracownikach.

niedziela, 5 października 2008

minął tydzień...


O! Jakiż to był cudowny tydzień. Doprawdy. Przydarzyły mi się: straty finansowe, kradzież efektów mojej pracy przez „koleżankę”, a nawet naruszenie praw autorskich do mojego amatorskiego „dzieła” przez profesjonalistę. Całkiem nieźle jak na te pięć roboczych dni. A kiedy chciałam się pocieszyć zakupami, to przydarzyło mi się coś takiego:
Wybrałam sobie cztery pary spodni do przymierzenia i czekałam na zwolnienie się przymierzalni, kiedy podeszła do mnie ekspedientka i powiedziała, że nie mogę z „taką” ilością ubrań wejść do przymierzalni. Zapytałam zatem z jaką mogę. Okazało się, że trzy sztuki to maksimum. W osłupieniu pozwoliłam sobie odebrać jeden wieszak ze spodniami. Odblokowało mnie dopiero po chwili, a wtedy odwiesiłam pozostałe spodnie, oznajmiłam, że w ogóle nie muszę nic przymierzać i wyszłam.
Nie muszę chyba pisać, że pocieszyłam się tymi „zakupami”, że hej.
Ukoiłam sobie nerwy takoż.

Dobra strona tych wypadków: zrozumiałam, że nie mogę reagować wewnętrznym zdenerwowaniem, okazując jednocześnie - na zewnątrz – spokój. Powinno być dokładnie na odwrót: wewnątrz spokój, a na zewnątrz - burza z gromami.

hehehe
Oglądam sobie kątem oka „Człowieka w żelaznej masce” i właśnie padły słowa:
Bądź zły, ale zachowaj zimną krew.

To chyba znaczy, że Wszechświat jest ze mną zintegrowany ;-)

piątek, 26 września 2008

kuracja romantyczna ;-)


W przerwach między rozmowami telefonicznymi z szefem oraz wysyłaniem do niego e-maili – obejrzałam sobie kilka (bo trzy to już kilka) ekranizacji powieści Jane Austen oraz filmową adaptację „Dziennika Bridget Jones”, a także przeczytałam obie części tegoż dziennika... Ktoś ma jakieś zastrzeżenia do takiej formy spędzania czasu? Niech je zachowa dla siebie ;-)
Lektura „Dziennika...” była naturalną konsekwencją obejrzenia mojej ulubionej ekranizacji „Dumy i uprzedzenia” – miniserialu z Colinem Firthem i Jennifer Ehle. Wszystkie 5 odcinków obejrzałam „jednym ciągiem” i – w przeciwieństwie do Bridget – wcale nie zachwycałam się Colinem w mokrej koszuli. Pewnie dlatego, że on mi się tak naprawdę i w 100% podoba (jako mężczyzna) tylko w jednej scenie, jedynej w której się uśmiecha (na przyjęciu w Pemberley).
Pod wpływem lektury „Dziennika...” sprawdziłam czy Jennifer Ehle faktycznie jest blondynką i czy była związana z Colinem Firthem. Okazało się, że tak.
A jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości czy nasz świat jest seksistowski, czy nie jest, to niech się zastanowi nad takim pozornie małoistotnym faktem jak ten, że w prawie każdej notce biograficznej o Jennifer Ehle znajduje się informacja o jej związku z Firthem, a w biografiach Colina Firtha nikt o tym nie wspomina.
Pewnie ona to zdzira, a on musiał się wyszumieć...
Jak się tak dobrze zastanowić, to od czasów Jane Austen nie zmieniło się tak wiele, jak można by oczekiwać po dwóch stuleciach. A jak spojrzeć na ludzką konstrukcję psychologiczną, to nie zmieniło się chyba nic.
I pewnie dlatego z podobną przyjemnością obejrzałam też „Emmę” – w mojej ulubionej wersji, z Gwyneth Paltrow w roli tytułowej – chociaż trudno znaleźć inny dobry film, który byłby tak totalnie o niczym, jak właśnie ten.
Trzecią ze wspomnianych na wstępie ekranizacji powieści Austen lubię najkrócej, bo oglądałam ją po raz pierwszy, ale pewnie nie ostatni ;-) Film „Opactwo Northanger” z JJ Feildem i Felicity Jones w rolach głównych jest całkiem niezły, ale lektury książki w 100% nie zastąpi – głownie dlatego, że nie zawiera (bo byłoby to głupie) uwag pisarki m.in. o powieściach i pisarzach, a te są... bezcenne :-)

Tylko się nie pochorujcie, żeby też to wszystko obejrzeć ;-)

czwartek, 25 września 2008

n i e d o w i a r y


Kiedy pisarz lub twórca filmu prezentował mi bohatera, który w jakiejś trudnej dla siebie chwili walił głową w ścianę, drzewo, stół czy co tam akurat miał w zasięgu czoła – taka reakcja wydawała mi się zazwyczaj nieprawdopodobnym udziwnieniem.
Ale w przyszłości będzie inaczej.
Albowiem (chyba już nie potrafię napisać notki bez tego słowa)... aż głupio się do tego przyznać... ale ten blog jest jedynym miejscem, gdzie mogę to zrobić... no to się przyznam:
Oryginalna forma troskliwości, okazywana mi przez moją rodzicielkę, wprawiła mnie w taki super nastrój, że aż pierdolnęłam głową w ścianę.
Zdaję sobie sprawę z tego, jak to absurdalnie brzmi, ale jest faktem. Niezaprzeczalnym.
Ilekroć to sobie przypomnę – wybucham śmiechem. A że raczej nie jest to normalna reakcja na traumatyczne przeżycie – powoli zaczynam się zastanawiać czy nie uszkodziłam sobie jakiegoś ważnego ośrodka w mózgu.
Jedno jest raczej pewne: NIGDY WIĘCEJ TEGO NIE ZROBIĘ.
I jedno pozostanie na zawsze tajemnicą – jaki wpływ na mój niemieszczący się w głowie objaw desperacji miał fakt, że czytałam właśnie książkę zawierającą text:
„Pomyślałam, że to trochę śmieszne, nosić nazwisko Darcy i stać samotnie na przyjęciu, z dumną i nieprzystępną miną. To tak jakby nazywać się Heathcliff i spędzić cały wieczór w ogrodzie, krzycząc: „Cathy” i waląc głową w drzewo.”

poniedziałek, 22 września 2008

urwało się ucho od dzbana


Przegięłam. W ostatni weekend byłam w pracy i w sobotę, i w niedzielę.
Mój własny organizm się zbuntował i powiedział: BASTA!
A żeby zostać wysłuchanym - przygruchał sobie jakąś infekcję.
W przeszłości poszłabym normalnie do pracy, ale tym razem postanowiłam być rozsądna. Chciałam zatroszczyć się o siebie. Postawić swoje dobro ponad pracowymi zobowiązaniami.
I natychmiast zostałam za to ukarana.
Niemal w tym samym momencie, w którym oznajmiłam, że nie idę do pracy, tylko do lekarza, zaczęły się wyrzuty, że wcale o siebie nie dbam. I nie zostały mi zaoszczędzone żadne przejawy owego rzekomego niedbania – począwszy od niewłaściwego ubioru, a skończywszy na kąpielach tuż przed wyjściem do pracy.
Fajnie mieszkać z tak troskliwą matką, nie?
Taki przejaw uczuć niewątpliwie powinien mieć cudowny wprost wpływ na chorego człowieka. Powinien stymulować jego leukocyty do skuteczniejszego działania. Powinien nie tylko przyspieszać proces zdrowienia, ale też wprawiać w euforyczny nastrój...
Niestety, na mnie tak to nie zadziałało.
Powiedziałabym nawet, że zadziałało wprost przeciwnie.
Niemal czułam jak moje leukocyty zdychają zadławione wqrwem.
A skoro nie mogę liczyć na własne leukocyty, to chyba spożyję przepisany mi przez lekarza antybiotyk. Aczkolwiek zrobię to nad wyraz niechętnie, bo kończy się to zawsze totalnym opadem sił żywotnych i stanem przedagonalnym. A następnie zmniejszeniem przepisanej dawki o połowę.
Po przeczytaniu ulotki pocieszam się tylko, że warto, bo jeśli przypadkiem mam rzeżączkę, to też się przy okazji wyleczę ;-)
Nie wiem czy po antybiotyku będę w stanie kiwnąć choćby palcem wskazującym, więc na wszelki wypadek powiem:
ż e g n a j c i e.
Do zobaczenia po 10 wielkich drażowanych tabletkach.
Drażowanych!
A na gardło psikam sobie przez nebulizator...
Firmy farmaceutyczne rządzą!

Bądźcie grzeczni i nie chorujcie.

czwartek, 18 września 2008

ciężkie lato, ...wa mać!


Albo strasznie wqrwiającą jesień mamy tego lata, albo tylko ja jestem strasznie wqrwiona.

Nie należy oczekiwać przejawów radości – choćby nieszczerej – kiedy przychodzi się z wizytą przed czasem i zastaje gospodarzy w dezabilu. Ale nie ukrywam, że nie przywitałabym jesieni z otwartymi ramionami nawet wówczas, gdyby zapowiedziała się telefonicznie tydzień wcześniej i przyniosła mi w prezencie koszyk Martini.
Mogłaby mnie trochę obłaskawić ciepełkiem i feerią jesiennych kolorów, ale widocznie nie zależy jej na poprawie naszej wzajemnej relacji.
W związku z czym rozważam rozstanie.
Definitywne.
Z tą jesienią i każdą następną.

Z częstotliwością równą tej, z jaką przeciętny nastolatek płci męskiej myśli o seksie, przyłapuję się na myśli, że:
Nie wiem, co mnie tutaj trzyma.

Chyba tylko grawitacja.

A ja ułatwiam jej zadanie albowiem zbliżam się do gabarytów Marilyn Monroe.
Podobno nosiła rozmiar 40 - w porywach do 42 – a przecież wciąż zwycięża w rankingach na seksbombę wszechczasów.
U mnie w pracy natomiast plotki, że chyba jestem w ciąży.
najssssssssssss

piątek, 12 września 2008

romantycznie i lingwistycznie ;-)


Nie przepadam za tzw. komediami romantycznymi („Mężczyzna idealny” i parę innych to wyjątki potwierdzające regułę ;-)). Ale odkryłam przepis na taką, którą ogląda się z zainteresowaniem. Oto jego (przepisu) początek:
Akt1. Kłótnia
Akt 2. Seks
Akt 3. Stypa po zmarłym partnerze
...

Nie rzucajcie się do pisania scenariuszy!
Taki film już jest. Zatytułowali go P.S. Kocham Cię (dosł. tłumaczenie z ang.), a główną rolę – romantycznej bohaterki – zagrała Hilary Swank. I właśnie dlatego (tylko i wyłącznie dlatego), że ona gra – obejrzałam ten film.
A potem poczytałam komentarze w necie (jak mi się coś spodoba, to POTEM szukam dodatkowych informacji – chyba po to, żeby emocje wolniej opadały ;-)) i – niemal na wejściu – znalazłam opinie, że Hilary nie nadaje się do takich ról, bo ma końską szczękę.
Ojapierdolękurwa! Kiedy trafiam na coś takiego, to moją pierwszą myślą jest zdanie, które wyczytałam bodaj „u” Sapkowskiego (cytuję raczej niedokładnie):
„To jest takie ludzkie, że aż krasnoludzkie”.
Temat jadu w komentarzach na temat urody celebrities zostawię sobie jednak na inny wpis.
Oprócz jadu znalazłam opinie, że „książka lepsza”. A że dość często po obejrzeniu filmu dochodzę do podobnego wniosku (np. marzę o dobrej ekranizacji Hrabiego Monte Christo) – postanowiłam to sprawdzić. Ale nie dałam rady. Nie wiem czy fabuła i bohaterowie książki są lepsi od filmowych, bo odrzucił mnie jej język. Taki... harlequinowaty:
„Holly przytuliła do twarzy niebieską bluzę. Owionął ją dobrze znany, jakże drogi zapach. Przeraźliwy żal targnął jej sercem, poczuła dławienie w gardle, które omal jej nie udusiło.”
- Odruch wymiotny po pierwszych trzech zdaniach (utrwalony kolejnymi) jakoś nieszczególnie zachęca mnie do dalszej lektury. A historie stricte romantyczne są zazwyczaj... romantyczne i niewiele ponad to. Dlatego też nie zamierzam nieprzyjemnie drażnić tego ośrodka w mózgu, który odpowiada za wrażenia lingwistyczne, tylko w tym celu, żeby poznać szczegóły którejś z nich. Howgh!

Mimo wszystko byłam jednak nastawiona proromantycznie, więc sięgnęłam po książkę, którą dwa miesiące temu (jak ten czas leci!) poleciła i pożyczyła mi kumpela: „Dom nad rozlewiskiem” Małgorzaty Kalicińskiej.
Doczytałam do końca i nawet sięgnęłam po drugą część - prequel - pt. „Powroty nad rozlewiskiem”, ale nie powiem, żeby mój lingwistyczny ośrodek w mózgu został jakoś szczególnie dopieszczony tą lekturą. I nawet nie chodzi o to, że język książki bywa dosadny i wulgarny, bo mnie wulgaryzmy nie rażą – sama klnę jak skacowany szewc w poniedziałek rano – ale raczej o to, że nie ma w nim (tym języku) poezji. A ja lubię znaleźć w czytanej książce choć jedno zdanie, które mogłoby być... bo ja wiem? Hasłem na T-shircie? Napisem na murze? Fragmentem wiersza?
Innymi słowy: potrzebuję choć odrobiny poezji w prozie, zdań - perełek, przy których się zatrzymam i zadumam, żeby w 100% cieszyć się z lektury. W „Domu nad rozlewiskiem” takich nie znalazłam. A do tego zachowanie bohaterów powieści bywa czasem mało wiarygodne psychologicznie, co czasem też nieprzyjemnie drażniło moje receptory wrażeń. Ale najbardziej drażnił mnie fakt nad wyraz życiowy i występujący w świecie rzeczywistym aż nazbyt często. A mianowicie to, że narratorka często krytykuje cudze skłonności do plotkowania i narzekania, a potem sama plotkuje i narzeka.
Przez chwilę zastanawiałam się, co uznać za największą zaletę tej książki i doszłam do wniosku, że ma ona bogate walory nadziejotwórcze ;-) Czytając o niemłodych już kobietach, i z tzw. przeszłością, które zaczynają całkiem nowe życie, w którym odnajdują nie tylko spokój ducha, poczucie sensu ale też prawdziwą miłość, trudno nie pomyśleć: Ech! Tyle mam jeszcze na to wszystko czasu! ;-)

poniedziałek, 8 września 2008

wspomnienie poranka


Obudziłam się. Wstałam. Podeszłam do okna. Odsunęłam firankę i zobaczyłam na parapecie zielonego pasikonika. Pomyślałam, że skoro wstałam tak wcześnie, to zrobię mu sesję fotograficzną. Wzięłam aparat. Wizgnęło, plumknęło i... change the batteries. Zmieniłam. Wizgnęło, pizgnęło i znów zobaczyłam: change the batteries.
Filip - imię oczywiste dla pasikonika (aczkolwiek synek kumpeli też ma tak na imię) - siedział grzecznie na parapecie i robił poranną toaletę, więc zapakowałam akumulatorki do ładowarki i zajęłam się prasowaniem.
Zajrzała do mnie mama. Spojrzała na mnie, na Filipa i znowu na mnie, i zapytała:
- Czy on tu z tobą zamieszka na stałe?
- Nie. On tylko myje nogi przed sesją fotograficzną.
- Aha – powiedziała. I poszła.
W sumie do tej pory nie wiem, po co przyszła... :-)

Podczas sesji zdjęciowej zauważyłam, że Filip ma uszkodzoną jedną nogę.
Zaczęło padać.
Mama przyszła do mnie ponownie, więc ją poinformowałam:
- Filip nie ma jednaj nogi... Jak go wyrzucić na ten deszcz?
- Zawsze możesz go tutaj zostawić - odpowiedziała.
Zastanowiłam się nad tym (SERIO!) i wyobraziłam sobie powrót z pracy oraz kilka wariantów dalszego rozwoju wypadków:
a) na wejściu rozdeptuję Filipa
b) przypadkowo siadam na nim
c) rozgniatam go piłką stabilizacyjną, na której siedzę przy kompie
W związku z powyższym wyniosłam go za drzwi i zostawiłam na stojących tam kwiatach.
Zobaczył mnie tata i potępiająco zapytał:
- Wyrzucasz zwierzątko na deszcz?
Mama dodała:
- I do tego kalekę?!

Poczułam się jak potwór.

Wpędzanie mnie w poczucie winy to łatwizna.

A oto Filip:

piątek, 5 września 2008

moc ciała


Moja kumpela (patrz poprzedni post) rodziła w sposób konwencjonalny i – oczywiście (heh) – opowiedziała mi o tym. A kilka dni po porodzie opowiedziała mi również o tym, co zobaczyła w lusterku, kiedy już była gotowa obejrzeć najbardziej zmaltretowaną część swojego ciała.
Ona starała się opowiadać oględnie – nawet zaczęła tak: „Wiem, że nie lubisz takich opowieści, ale...” – a ja starałam się nie słuchać. Intensywnie niesłuchając, myślałam o tym, że w czasie porodu ewidentnie dzieje się z kobietą coś dziwnego. Jeszcze nie wiem co, ale objaw jest taki, że jeśli mnie zna, to na pewno opowie mi o swoich przeżyciach.
Ze szczegółami.
Choćby mnie znała od 5 minut.
Widocznie mam taki dar.
A – uwierzcie – wolałabym nie mieć.
Kiedy już doszłam do ludzi po tej przerażającej rozmowie, to zrobiło mi się trochę dziwnie i jakby wstyd.
Bo np. faceci uwielbiają rozmowy o swoich organach. A konkretnie: o jednym z nich.
A ja co?
Gdzie podział się entuzjazm z czasu pierwszej lektury „Monologów waginy” Eve Ensler?
Dlaczego wciąż nie kupiłam pierścionka, który dawno, dawno temu w odległej galaktyce spodobał mi się od pierwszego wejrzenia:

[tutaj powinna być fotografia pierścionka w kształcie intrygującym]

Kiedy już wymyśliłam kilka zajebiście wymyślnych i zakręconych teorii i kiedy już wpadłam w depresję z obawy (wstydu?), że mój feminizm jest jakiś wybrakowany - przypomniałam sobie, że mnie osłabiają wszystkie fizjologiczne tematy. Ganc pomada, czy ktoś mi opowiada o porodzie czy o rozwolnieniu, czy pokazuje nową plombę w zębie czy bliznę po cesarskim cięciu (innych blizn poporodowych nikt mi jeszcze nie próbował pokazywać) - mam natychmiast ochotę teleportować się gdziekolwiek indziej.

Teraz się zastanawiam, skąd u mnie ten brak szacunku dla ludzkiego ciała.
Jak coś wymyślę, to nie omieszkam opublikować.

Podpowiedzi mile widziane.

wtorek, 2 września 2008

baby blues bez dziecka


Kolejna z moich bliskich kumpelek (napisałabym, że przyjaciółka, ale naprawdę boję się używać tego słowa) urodziła dziecko i – w przerwach między napadami baby bluesa – zachwyca się tym, jakie maleństwo jest śliczne, cudowne i och! ach!
Niestety, ja przy takich opowieściach nieodmiennie utwierdzam się w przekonaniu, że jestem nienormalna. Bo kiedy ktoś mi opowiada o swoim kocie (czworonoga mam na myśli), to mu zazdroszczę. A kiedy ktoś mi opowiada o tym, jakie ma fajne dziecko, to myślę sobie: „Też coś! Pijawka przyssana do człowieka na całe życie!” albo: „Cha, cha., cha! Poczekaj, aż będzie nastolatkiem!” lub coś równie „miłego” i równie nie_do_wypowiedzenia_na_głos.
Czasem zastanawiam się, co będzie, jeśli moje kumpelki mają rację i kiedyś mi się „odmieni” – będę chciała mieć dziecko, ale będzie na to za późno... I zawsze się wtedy szybko pocieszam, że to i tak nie najgorsza opcja. Gorzej by było, gdybym się teraz zdecydowała na dziecko, a potem nie potrafiła go kochać.
Wydaje mi się, że jedna ewentualnie nieszczęśliwa_kiedyś_w_przyszłości osoba to lepsza opcja niż dwie nieszczęśliwe_od_zaraz.
A jeśli rachunek nie jest taki prosty, to niech mnie ktoś poprawi.

ps
Moja kumpela też podchodziła do macierzyństwa z rezerwą, ale zmieniła zdanie pod wpływem...
Nie zgadniecie.
No, ja bym w każdym razie nie zgadła.
Prawie padłam, kiedy mi powiedziała, że przekonały ją... wizyty w serwisie Nasza klasa.
Kiedy zobaczyła, że większość jej koleżanek ze szkolnych czasów ma już dzieci - stwierdziła, że z dwojga złego woli TO zrobić i żałować niż żałować, że TEGO nie zrobiła.

Nie bywam na Naszej klasie, więc na starość zamieszkam z kotem ;-)
- Oczywiście, jeśli dobrze pójdzie, bo na razie boję się odpowiedzialności nawet za kota.

środa, 27 sierpnia 2008

jednak blondynki rulez!


Stało się! Czekałam na to od dawna.
I w końcu znalazła się kobieta, która zdołała zaspokoić moje pragnienia. Ufff.
Dzięki, Monika!

Może trochę przesadzam, bo miałam ostatnio mały pożar w burdelu i nie miałam zbyt wiele czasu – i nie ukrywam, że również ochoty – na śledzenie mediów informujących o konflikcie między Gruzją i Rosją, ale żaden polski polityk ani żaden polski dziennikarz, którego ostatnio słyszałam/czytałam nie przypominał, że pierwszą armią, która podjęła działania militarne w Osetii Południowej, była armia gruzińska. Dopiero dzisiaj zrobiła to Monika Olejnik w programie Gość Radia ZET, w rozmowie z Witoldem Waszczykowskim.

Reakcja Waszczykowskiego to żenada nad żenadami – vide fragment rozmowy:

Monika Olejnik: To prawda, ale pierwszy krok zrobił prezydent Saakaszwili.
Witold Waszczykowski: Ja nie znam wszelkich szczegółów, wszystkich, mamy taki okres urlopowy i trzeba wrócić do biur zacząć analizować, studiować co, kto popełnił, jaki krok poczynił.

Ja chyba śnię, bo to przecież niemożliwe, że ten facet powiedział, że teraz zwyzywamy Rosjan od najgorszych, a dopiero potem – w bliżej nieokreślonej przyszłości – zastanowimy się czy mieliśmy do tego przesłanki.
Śnię, prawda?

Moje palce się buntują i nie chcą trafiać we właściwe klawisze kiedy to piszę (i – protestuję – piwo, czy tam dwa, nie ma tu nic do rzeczy! ;-)), ale fakt pozostaje faktem: najpierw wojska gruzińskie wkroczyły do Osetii, żeby "przywrócić konstytucyjny porządek", a dopiero potem do tej wojny włączyli się Rosjanie.

Nie lubię rosyjskiej polityki i rosyjskich ciągotek mocarstwowych. Nie znoszę tej ich manii wielkości i poczucia bezkarności, w którym zachodnia polityka tylko Rosjan utwierdza.
Dostaję globusa na myśl o tym, co nam zrobili w 1939r. i wścieklizny na myśl o Katyniu.
Ale ja nie jestem dyplomatką (i nie mam tu na myśli torebki tylko pracownika emeszetu), a mimo to wiem, że to Gruzja zaczęła działania militarne. I nie jest to fakt bez znaczenia.

Owszem, można podejrzewać, że Saakaszwili został sprowokowany. Ale jeśli tak było, to chyba jeszcze GORZEJ. Bo – zapytam wprost – czy za to, że jakiś prezydent jest nierozgarnięty, należy się rządzonemu przez niego państwu taryfa ulgowa...?
Jeśli tak, to...
...co my dostaniemy??? ;-)

Byłam niezwykle naiwna, bo wydawało mi się, że dyplomaci są po to, żeby ludzie tacy jak ja - z dużym poziomem uzasadnionych historycznie negatywnych emocji – nie psuli interesów z państwami, z którymi nie toczymy wojen.
I jeszcze po to, żebyśmy tych wojen NIGDY nie toczyli.
Okazuje się, że byłam w błędzie.

Albo – druga możliwość – że reprezentują mnie (i Was) DUPY, a nie dyplomaci.
Też na De, ale to jednak nie to samo.



Nie, nie mogę.
Nie mogę pisać na temat tego konfliktu i działań naszych polityków, bo mój wqrw osiąga dwunastkę w skali Beauforta.


Jeśli jednak czyta mnie jakiś zwolennik teorii spiskowych, to mam pewien ciekawy trop:
Saakaszwili kontaktował się z Kaczyńskim kilka godzin przed wkroczeniem wojsk gruzińskich do Osetii Południowej.
- Tego również dowiedziałam się dzisiaj od Moniki Olejnik.

Całą rozmowę z Waszczykowskim znajdziecie tutaj.

A dodam jeszcze, że Waszczykowski to jest ten facet, który był rządowym negocjatorem, ale zdradził swoich przełożonych i teraz (chyba w nagrodę) ma zostać zatrudniony w kancelarii prezydenta.


Im dłużej o tym wszystkim myślę, tym bardziej mam ochotę wyemigrować na K-PAX.
I powstrzymuje mnie tylko to, że oni tam nie mają prawdziwego seksu... ;-)