niedziela, 14 grudnia 2008

historia przemocy


Zdarza mi się oglądać filmy kilkakrotnie, ale taki myk, że film się kończy, a ja go włączam od początku i ponownie z zainteresowaniem oglądam, to jednak rzadkość.
A może nawet ewenement.
Właśnie mi się przydarzył.
Obejrzałam film, który robił furorę 3 lata temu (oj tam, drobne opóźnienie, wielkie mi co...) i już wiem, że robił tę furorę zasłużenie.
Kto „Historię przemocy” (A History of Violence, Eine Geschichte der Gewalt) oglądał, może spokojnie czytać dalej, a kto nie oglądał – powinien najpierw obejrzeć, a dopiero potem czytać. W przeciwnym wypadku zepsuje sobie całą przyjemność z seansu. Tym bardziej, że nie zamierzam tutaj pozostawiać żadnych niedomówień – to nie (pseudo)recenzja mi się w głowie kluje, ale rozbiór filmu na cząstki zgoła elementarne.
Aczkolwiek nie wiem jeszcze czy dojdę do kwarków, czy do atomów... ;-)
Jedno jest pewne – film ma strukturę krystaliczną i wszystkie te cząstki idealnie do siebie pasują. A zagłębiając się dalej w tę metaforę dodam jeszcze, że bliżej mu (temu filmu ;-)) do polikryształu niż do monokryształu.
Jedno z atrakcyjniejszych ziaren tego polikryształu jest niewątpliwie dziełem Viggo Mortensena...
W tym miejscu serdeczne Bóg zapłać dla Harrisona Forda, za to że roli Toma Stalla nie przyjął, bo ja go sobie w niej nijak wyobrazić nie potrafię.
Za to Viggo pasuje idealnie.
I chyba Cronenberg (reżyser) był z jego pracy zadowolony (trudno, żeby nie był!) skoro nakręcili razem kolejny film, Eastern Promises (podejrzewam, że nie będę zwlekała 3 lata z obejrzeniem go).

Viggo jest takim brzydalem (pomimo miejsca na liście 50 najpiękniejszych magazynu „People” – jak oni ją tworzą?), że chyba nikogo, kto mnie pod tym względem zna, nie zaskoczę stwierdzeniem, że mnie się podoba. Niekoniecznie są to fajerwerki zachwytu, ale nie zamykałabym oczu, gdyby... ;-)
O zamykaniu oczu jeszcze kiedyś napiszę, ale nie dziś :-)

Swoją drogą, ciekawe czy Viggo łączy/łączyło coś poza planem z Marią Bello, jego filmową żoną, bo widać między nimi taką chemię, że aż ekran zaróżowił się z wrażenia podczas seansu ;-)

Pod względem zgrania wszystkich elementów konstrukcyjnych „Historia przemocy” kojarzy mi się z „Pustym domem” – oba filmy mają świetne scenariusze, świetne zdjęcia, świetną obsadę i nawet muzyka mi pasuje, chociaż akurat od wypowiedzi na ten temat powinnam się powstrzymać z powodu absolutnego braku słuchu muzycznego.

Najważniejsza jest oczywiście opowiadana historia
(zarys fabuły tutaj i to już naprawdę ostatnia szansa dla tych, którzy filmu jeszcze nie oglądali, na rezygnację z czytania tego tekstu w sensownym momencie)
i trzeba przyznać, że scenarzyści wiedzieli jak ją opowiedzieć, żeby widza zaintrygować.
Akcja rozwija się nieśpiesznie i nabiera tempa właściwie tylko w tych chwilach, kiedy trzeba komuś przyłożyć albo zakończyć jego (w domyśle żałosną) egzystencję. Sceny zabijania są dodatkowo okraszone lekką domieszką gore, ale w przypadku filmu, który przemoc ma w tytule, nie powinno to nikogo dziwić.
Z drugiej strony, jeśli ktoś liczy na jakieś nie służące rozwojowi akcji masakry, to się przeliczy. W tym filmie nie chodzi o pokazanie przemocy. W tym filmie chodzi o pokazanie, jak używanie przemocy zmienia człowieka i całe jego otoczenie.
A także o to, że błędów przeszłości nie da się ukryć – zamiecione pod dywan brudy ktoś znienacka wywlecze, w najmniej spodziewanym momencie, i zburzy spokój zbudowany na zaprzeczaniu wydarzeniom z przeszłości.

Uwaga na marginesie: pomysłodawca tej historii (na początku był komiks dwóch panów: Johna Wagnera i Vince'a Locke'a) chyba wierzy w założenia psychoanalizy i dlatego przekonuje widza, że wyparcie jakichś przeżyć do nieświadomości nie uczyni nikogo wolnym człowiekiem.

Nie dowiadujemy się dlaczego i jak Tom Stall, kiedyś sprawny i bezwzględny zabójca, a teraz dobry mąż, wspaniały ojciec i lubiany członek małomiasteczkowej społeczności, zmienił swoje życie. Ale kibicujemy mu przez cały film.
Są w tym filmie inni zabójcy i dla nich już nie mamy tyle wyrozumiałości.
Czym się różnią od Toma/Joeya?
Tym, że on się zmienił?
Może oni też by się zmienili – jak Tom – może założyliby rodziny i zajęli się uczciwą pracą?
Oczywiście, mogliby to zrobić tylko wówczas, gdyby Tom ich nie zabił...

Po obejrzeniu tego filmu dłuższą chwilę rozmyślałam o tym, że systemy prawne w tzw. cywilizowanych społecznościach są bezsensowne.
No bo czy ktoś rozsądny chciałby, żeby Tom Stall poszedł do więzienia za to, co robił, kiedy był Joeyem Cusackiem? A tak by się przecież stało, gdyby ta historia była prawdziwa i gdyby został złapany – jego przemiana nie miałaby żadnego znaczenia.
Z drugiej strony czy ktoś chciałby, żeby wszystkim mordercom dawano szansę na swobodne życie w społeczeństwie? Czy jest ktoś, kogo nie złości wypuszczanie na wolność bandziorów, którzy nie odsiedzieli w całości swoich wyroków?
Jak to się dzieje, że wśród ludów tzw. pierwotnych nie zdarzają się takie przestępstwa, jakie popełniają ludzie podobno cywilizowani? Oni nie mają więzień, sędziów ani nawet policji, a mimo to – nie gwałcą i nie zabijają. Dlaczego?

Kolejne pytanie: co z rodziną Toma?
Żona Toma, zanim poznała jego przeszłość, uważała go za najlepszego z mężczyzn. Czy powinna zmieniać zdanie?
To prawda, Tom znowu zabił, ale został do tego zmuszony. Nie mógł liczyć ani na pomoc przedstawicieli prawa, ani na to, że przestępcy zostawią go w spokoju.
Powyrywał chwasty i co? – Miałby za to zostać ukarany utratą rodziny?
Czy żona ma go przestać kochać?
A z drugiej strony: jak mają żyć dalej?

W tym filmie prawda nikogo nie wyzwoliła.
Cronenberg pokazał to w ostatniej scenie z wirtuozerią godną najwyższego podziwu – kiedy już wszyscy źli ludzie poszli do piachu, napięcie... wzrosło.
Co dalej z tą rodziną?
Na to pytanie Cronenberg nie odpowiada.

A co Wy na to?
Czy informacja o czyjejś przeszłości powinna zmieniać naszą opinię o tej osobie?
Powtarzam: ta osoba wcale się nie zmieniła, zmieniła się nasza wiedza o jej przeszłości – czy zmieniamy swoją opinię?

Jeśli ktoś uważa, że taka zmiana opinii jest uzasadniona, to chciałabym jeszcze wiedzieć, czy podczas lektury „Martina Edena” też tak uważał.

Aha! Niech mi nikt nie wmawia, że Tom się zmienił, bo np. uderzył syna – moim zdaniem ta scena o niczym takim nie świadczy. A jeśli już miałaby o czyjejś przemianie świadczyć, to co najwyżej o przemianie syna, który był bezczelny i niesprawiedliwy. IMO, policzek wymierzony synowi przez Toma był raczej wyrazem bezradności niż agresji. Myślę, że – jak wielu rodziców – uderzył ten jeden raz i już nigdy by tego nie powtórzył.

Na koniec jeszcze kilka uwag o wizualnej stronie filmu, która zrobiła na mnie naprawdę spore – pozytywne – wrażenie, bo trudno znaleźć jakiś źle skomponowany kadr (mnie nie przychodzi do głowy żaden).
Te wszystkie sceny, w których tak wyraźnie widać obrączki Stallów...
Ta symboliczna scena, kiedy widać w mroku plecy płaczącej Edie – z raną po seksie na schodach – która jest jak obraz, jak dzieło sztuki...
I prawdziwy majstersztyk – różnica w wyglądzie domu Stallów w początkowych scenach filmu, kiedy oglądamy przeszczęśliwą rodzinkę, oraz pod koniec, kiedy rodzina się rozpada, a dom, który wcześniej wydawał się bardzo przyjemnym miejscem, nagle robi wrażenie przypadkowo powstałej konstrukcji, pełnej niedoróbek...
To trzeba zobaczyć!
Smaczek dodatkowy – zachęta dla nacjonalistów ;-) - autorem zdjęć jest Peter Suschitzky, a Polish-British cinematographer, born in Warsaw the son of fellow cinematographer Wolfgang Suschitzky (w polskiej wersji Wikipedii nie ma o nim notatki).

Udanego seansu!


ps
Najlepszy tekst o tym filmie, jaki znalazłam w sieci, jest tutaj.

3 komentarze:

  1. Chciałam się wypowiedzieć ale chyba powinnam najpierw obejrzeć film, prawda? :-)
    Zresztą znasz moje zdanie o zatajaniu przeszłości i tego konsekwencjach to co tam będę się powtarzać ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Rzadko oglądam czy też czytam coś dwa razy, chyba, że rachunek, hehe. Wczoraj mi się zdarzyło film. Film, który oglądałam mając ..naście lat. To zadziwiające jak mało zapamiętałam. Przeżyłam go na nowo. To pierwszy film od kilku lat, który sprawił, że poszłam spać o 3 w nocy. Nie da się napisać w kliku słowach dlaczego, brzmiałoby zbyt banalnie. To było "Przesłuchanie"

    OdpowiedzUsuń
  3. groover: Film obejrzyj koniecznie! A Twoje zdanie na rzeczony temat faktycznie znam i szanuję.
    Ale nie podzielam ;-)


    Meg: Mam taki feler, że panią Jandę lubię, ale nie mogę jej oglądać, bo mnie - nie wiem czemu, nie pytaj - strasznie drażni jej sposób mówienia. Natomiast z ogromną przyjemnością czytam jej teksty.
    "Przesłuchanie" oglądałam i pamiętam fabułę, ale za każdym razem kiedy słyszę ten tytuł, to najpierw myślę o takim japońskim thrillerze/horrorze "Audition", który u nas "chodził" pod tytułem "Gra wstępna", ale ja go sobie - na własny użytek - przetłumaczyłam właśnie na "przesłuchanie" (w znaczeniu: casting) i tak mi się to "przykleiło do mózgu", że jest pierwszym skojarzeniem.
    Jak widać na załączonym obrazku, mój mózg żyje swoim własnym życiem, niezależnym od mojego ;-)

    OdpowiedzUsuń

Czytelniku!
Oddaję Ci kawałek mojej podłogi - możesz zatańczyć, ale raczej nie zrywaj parkietu [no chyba, że naprawdę MUSISZ] ;-)
aalaaskaa