wtorek, 31 sierpnia 2010

księżniczka na… płatku śniegu

Ten śnieg, który spadł na Kasprowym Wierchu, UWIERA mnie w moim rodzinnym domu…
Jak to…? To już…?
Zzziimmma?

Ojapierdolęqrwa!

No to jeszcze wbiję sobie do głowy piosenkę, jak gwóźdź do trumny.
O tę:

środa, 25 sierpnia 2010

przypływy i odpływy - ciąg dalszy

Stan kociaków na dziś: 2

Ale rano chyba będzie 0, bo odkryłam je zanosząc kolację dla kocicy, wróciłam do domu po aparat, poszłam do szklarni jeszcze raz i... śmiertelnie wystraszyłam Lilith - kiedy zapaliłam światło, chciała wyskoczyć przez szybę... :-(

Noż cholera, nie mogła kartki wywiesić...?!


PS
Wiem, strasznie monotematyczna jestem ostatnio, ale tylko kociaki odrywają mnie od ROBOTY, więc...

Ale się poprawię, obiecuję.
Palce skrzyżowałam przypadkiem ;-)

PS 2

Zamiast bajki na dobranoc - weekendowe zdjęcie Mimi.
Kiedy karmiłam jej siostrę, odpoczywała w takiej oto pozycji:

I układała się tak sama, dobrowolnie.

wtorek, 24 sierpnia 2010

sobotni baby blues



W sobotę turlałam się do szklarni z bolącą już nieco mniej nerką, a po głowie latał mi fragment „Zaproszenia” Oriah.
Z drobną zmianą:
Chcę wiedzieć, czy potrafisz wstać
po nocy pełnej grozy i rozpaczy,
słaba i poraniona aż do kości
i zrobić to, co należy zrobić,
by nakarmić…
KOCIĘTA
;-)

A potem:
karmiłam kotki
masowałam kotki
zachęcałam kotki do siusiania
tuliłam kotki do snu…

DWA/DWIE kotki.

Swoją drogą, strasznie jestem ciekawa, co Lilith robiła w tym czasie z pozostałymi?
Zaniosła je do jakiegoś innego kociego żłobka, a sama poszła zasuwać na kasie w Biedronce?
…Czy co?!?

Mała Mi już wcześniej zdobyła moje serce, więc sądziłam, że jej większa siostra nie ma na to żadnych szans, a tymczasem ta spryciula zaczęła… mruczeć podczas masowania brzuszka po karmieniu.
I wymiękłam.
I już wiem. Mruczenie to taka specjalna technika, opracowana i wciąż udoskonalana w tajnych kocich instytutach naukowych, dzięki której koty panują nad ludźmi. A już nade mną w szczególności.


Jakie ja miałam przemyślenia, latając ZNOWU w tę i we w tę!
Ile wątpliwości!
Ile pytań!

A kulminacja nastąpiła, kiedy mój fotoaparat zaczął świrować i znowu rejestrował „ściekającą” rzeczywistość…
Kontemplując to zdjęcie (i inne, jeszcze bardziej ociekające):


pomyślało mi się [tak, kto używa imiesłowów, ten od nich ginie - u stóp innych czasowników] znienacka:
A co, jeśli mój aparat wcale nie jest zepsuty, tylko wprost przeciwnie: działa ZA DOBRZE?

CO, JEŚLI TO MATRIX SIĘ ROZPADA?

;-D


PS
Od niedzieli poziom kotów w szklarni wynosi: 0 (słownie: ZERO).
Mam nadzieję, że są bezpieczne w… Zionie ;-)


PS 2
Czy Lilith specjalnie podrzuca mi swoje dzieci akurat w weekendy?

piątek, 20 sierpnia 2010

powrót Kocilli

W moim organizmie jak w Polsce – trwają zamieszki wokół krzyża.
Chyba idzie jesień, bo tabletki dostałam w tonacji żółto-pomarańczowo-rudej…
Najlepiej mi w pozycji leżącej i na poduszce elektrycznej, więc razdwatrzy wróciłam do domu.
Oczywiście, w pierwszej kolejności zajrzałam do szklarni, a tam…
TRZY KOCIAKI.

Lilith jest szalona, ale nie sposób jej odmówić sprytu, bo wśród tych trzech jest ten najmniejszy, którego karmiłam z zakraplacza :-)
Nadal jest o połowę mniejszy/mniejsza od rodzeństwa, ale już otwiera oczka.
Włala:


To chyba będzie kot-miniaturka.

Jeszcze nie wiem czy tę cholerę, Lilith, zamknę w niewoli [ewidentnie nie umiem odebrać wolności nawet dzikiemu kotu, chyba jestem jakaś popieprzona], ale podejrzewam, że będzie to niepotrzebne, bo niedługo już swoich dzieci po prostu nie uniesie.

Tak więc propozycje imion dla 4 kociaków czarnych i 1 szarego mile widziane.

MYŚLCIE.
A ja idę czytać o szczepieniach i odrobaczaniu…



DOPISEK:
Pozaglądałam trzem kociakom pozostawionym dzisiaj pod moją opieką tam gdzie trzeba i podejrzewam, że szary jest kotem, a dwie czarnulki - kocicami.
Szary jest największy i zawsze taki był, więc będzie miał na imię Max, choć pasowałoby do niego również imię Budda, bo zachowuje spokój w każdej sytuacji i..."na maxa" ;-)
Najmniejszego malucha od początku nazywałam Małą Mi, więc ostatecznie będzie nosić imię Mimi.
Trzecia z moich dzisiejszych podopiecznych jest straszną gadułą, więc gdyby była kotem, to otrzymałaby imię Miaurycy, ale do kotki to nijak nie pasuje...

Czekam zatem na podpowiedzi.
Preferowane będą imiona zaczynające się literą M.


DOPISEK 2 [sobota]:
Wielki comeback kociej rodziny nie nastąpił.
Lilith, zamiast przynieść pozostałe dzieci, zabrała w nocy Maxa, a Mimi i jej bezimienną [Miauczusia i Miaukusia jakoś mi nie brzmią, chociaż pasują...] siostrę zostawiła.
I nawet nigdzie pazurem nie maznęła, że wróci... :-(((

O! Teraz to bym ją zamknęła bez wahania!
Mądra aalaaskaa po fakcie...

środa, 18 sierpnia 2010

kociakowa, a tudzież i sprzętowa, story

Pod poprzednim postem groover niesłusznie przypuściła, że kotka, ochrzczona [przeze mnie] mianem Lilith, wyczuła moją miłość do kotów i dlatego wyraziła zgodę na sesję fotograficzną, więc śpieszę z wyjaśnieniem, że BYNAJMNIEJ.

Zdjęcia zostały wykonane tylko raz, w okolicznościach następujących:
- Powiedziałam do mojego aparatu: jak nie zrobisz kilku fotek, to lądujesz w koszu na śmieci, NIE ŻARTUJĘ!
A to dlatego, że ostatnio robił fotki wyglądające tak:
- Poszłam zmajstrować kotkom legowisko.
A to dlatego, że leżały na uprawnej wprawdzie, ale jednak GOŁEJ szklarniowej ziemi.
- Podczas, uwierzcie, OSTROŻNEGO konstruowania legowiska, cyknęłam fotki. SZYBKO.
A to dlatego, że kotka patrzyła na mnie wzrokiem bazyliszka.
- Aparat, chyba ze strachu przed zgruzowaniem, postarał się, żeby zdjęcia BYŁY [przymiotnik naprawdę zbędny] i żeby nikt [w sensie: kot] nie wyszedł z głupią miną, zwłaszcza w postaci obnażonych, wyglądających na ostre, ząbków.
I to by było na tyle w kwestii fotografowania kociej rodziny.

Potem, do weekendu, pojawiałam się w szklarni tylko w roli pokojówki idealnej – przynoszącej napoje i żywność, sprzątającej, kłaniającej się uniżenie i dającej święty spokój.

Z jednym wszakże wyjątkiem, po którym zostały mi zadrapania od dłoni do ramienia…
Myślicie, że podrapała mnie Lilith?
Mylicie się.
Kocham koty, ale to nie znaczy, że łapę dzikusy i zmuszam do kontaktów fizycznych.
Toż to by był gwałt!
A ja naprawdę nie gwałcę kotów. Ani nikogo innego [przynajmniej dopóki nie poprosi ;-)]
Doznałam urazu, wyciągając kociaka z urządzeń grzewczych zamontowanych pod półkami z ziemią. Do tej pory nie wiem jak tam się znalazł, ale sam nie miał szansy ani dopełznąć, ani wpaść, więc podejrzewam, że Lilith podjęła próbę pozbycia się jednego malucha. A że bez większych protestów przyjęła go z powrotem, to moje podejrzenia można uznać za kulawe. Albo nawet niesłuszne.
No chyba, że najpierw to zrobiła, a potem poczuła wyrzuty sumienia…

Urządzenia, spomiędzy których wyciągałam malucha, były [już nie są!] zasnute pajęczynami, więc czołganie się po posadzce i wsadzenie pomiędzy nie ręki, w celu wymacania [nie było go widać!] płaczącego niezwykle żałośnie maleństwa, wymagało użycia całej mojej miłości do kotów.
Komentarz made by maamaa – wygłoszony po ujrzeniu moich obrażeń i usłyszeniu opowiadania o heroicznym kontakcie z pajęczynami – bezcenny. Powiedziała do taatyy:
Założę się, że jakby jej tam wpadło 100zł to by po nie nie sięgnęła.
Recht.

Wolność kocham i rozumiem…
Toteż, chociaż kusiło, oj, kusiło, nie zamknęłam nigdzie Lilith, pozostawiając jej pełnię swobody ruchów.
BŁĄD!!!
Jeżeli będziecie kiedyś udzielali pomocy dzikiej kotce z małymi, to ją zamknijcie!

Kiedy w późny poimprezowy sobotni wieczór [noc?] zajrzałam do szklarni, żeby sprawdzić czy pokojówka/szklarniówka nie jest państwu Kotowskim do czegoś potrzebna, zobaczyłam, że Lilith nie ma, a w legowisku są tylko trzy kociaki… SZOK!
Na wszelki wypadek przyniosłam im termofor zmajstrowany z, jak przystało na alkoholiczkę, butelki po 0,7l Krupniku [jest płaska, więc nie musiałam się obawiać, że kociaki przetoczą ją po sobie nawzajem] i poszewki na jaśka zdobnej w kotki i myszki – tak na pociechę w chwilach samotności… Przytuliły się do niej natychmiast, więc to był chyba dobry pomysł.

Po długich rozmyślaniach pt. CO ROBIĆ? Doszłam do wniosku, że nie mogę Lilith przeszkadzać w przenosinach – lepiej, żeby wszystkie maluchy były pod jej opieką, nawet jeśli jest matką, powiedzmy, niekonwencjonalną. Więc… co kilka godzin zmieniałam wodę na cieplejszą oraz rozglądałam się za kotką w nadziei, że zobaczę dokąd się wyprowadza.
G…o zobaczyłam.

Rano został tylko jeden kociak.
Najmniejszy.
I kocica po niego nie wracała, chociaż staraliśmy się tam nie pokazywać, żeby się nie bała.
Przeszukałam okolicę. Wypytałam sąsiadów.
I NIC!

Zapytałam o radę wujka google, a następnie – gdyż była to sytuacja wyższej konieczności [mieszkam na zadupiu, przypominam, i miałam w organizmie promile] – nakarmiłam maleństwo rozcieńczonym mlekiem skondensowanym, posługując się zakraplaczem [nieużywanym]. A nie było to łatwe, o nie! Większość wyssał/zlizał z moich palców, które polewałam mlekiem…
Na koniec wymasowałam maluchowi brzuszek i pupę, doprowadzając go do wysiusiania się.
I tak co 2-3 godziny, kiedy maluch zaczynał się wiercić i „płakać”.
Przy drugim karmieniu nastąpiła drobna zmiana na lepsze gdyż taataa podpowiedział mi, żebym w tym zakraplaczu zrobiła jeszcze jedną dziurkę – odpowietrzacz. I to był strzał w 10. Maluch ssał jak odkurzacz. A na koniec cichutko odbekiwał, co nawet mnie śmieszyło, choć generalnie wcale nie było mi do śmiechu.
Ale masowania brzuszka i pupy nie znosił. A – podobno – takim maluchom KONIECZNIE trzeba w ten sposób pomagać, bo inaczej ani nie strawią pokarmu, ani się nie wypróżnią.

Wsparcie ze strony „najbliższych” wyglądało tak:
Mówiłaś, że brzydziłabyś się zmieniać pieluchę własnemu dziecku, a teraz podcierasz tyłek kotu… Cha, cha, cha!

Co użyłam, to moje!
Nie mogłam maluszka zabrać ze sobą do domu, co ułatwiłoby mi sprawę, bo wciąż miałam cień nadziei, że matka po niego przyjdzie, albo chociaż, że przyjdzie się najeść, a przy okazji zrobi mu porządny masaż i toaletę językiem – przy mnie tylko siusiał… więc tak latałam w tę i we w tę, a w międzyczasie martwiłam się czy mu tam dobrze, czy ciepło, czy nie płacze, czy nie został porzucony ostatecznie…
Jeszcze nigdy w zwykłą domową niedzielę nie zobaczyłam na wyświetlaczu krokomierza liczby kroków większej niż 10tys. A w tę niedzielę – owszem, więc… WIĘC!

Kiedy wstałam na nocne karmienie o godzinie 2.00, kiedy poczłapałam do tej szklarni na ostatnich nogach i kiedy zobaczyłam, że malucha nie ma, a są natomiast ślady bytności kotki, to… podziękowałam Świętowitowi za interwencję! ;-)

A teraz… Tęsknię za tym maluszkiem!
I za Lilith też – jej śliczną buźką i przepięknymi oczami…
Miałam nadzieję, że zostanie u nas „na zawsze”.
Szkoda, że nie odwzajemniła mojego uczucia…
Aczkolwiek do szklarniowej stołówki nadal przychodzi, więc może jeszcze się spotkamy.

Pytanie krytyczne made by maamaa [uwierzcie, moja maamaa potrafi NAWET pytać krytycznie]:
Jak długo zamierzasz karmić tego kota?
Odpowiedź chyba jest oczywista? – Tak długo, jak długo Lilith będzie przychodziła.

Podsumowanie made by taataa:
No, to zamiast pensjonatu prowadzisz teraz stołówkę.
Ano, tak wyszło.


PS
Chyba mi się skończyła gwarancja na organizm.
Dzisiaj niepodległości domaga się lewa nerka…
No chyba, że to jakiś protest w sprawie krzyża ;-)

czwartek, 12 sierpnia 2010

od kart do kociej synchroniczności przejście raczej niespodziewane ;-)

Moje zainteresowanie słowiańszczyzną sięgnęło tak daleko, że kupiłam sobie „Wyrocznię Słowiańską”, opracowaną przez Lecha Emfazego Stefańskiego i uczę się posługiwania kolejną, po Tarocie, „talią” kart.
Co ciekawe, zaprzyjaźniłam się z tymi kartami z zadziwiającą wprost łatwością, której nie da się uzasadnić tylko tym, że jest ich mniej niż kart Tarota, a co jeszcze ciekawsze – kiedy szukałam opisu jednej z nich w instrukcji, próbując zrozumieć odpowiedź Wyroczni na zadane pytanie – dotarło do mnie, że rozumiem tę odpowiedź bez sprawdzania opisu karty. Zupełnie tak, jakby mi się odezwały w głowie archetypy z mojej słowiańskiej nieświadomości ;-)
I jak tu nie wierzyć Jungowi, że coś takiego istnieje?

A skoro już jestem przy Jungu, to dodam, iż pan Stefański wspomina w swojej książeczce o badaniach Junga i Pauliego nad synchronicznością, które streścił następująco:
„(…) ich teoria głosi, że wydarzeniom pewnego typu z reguły towarzyszą wydarzenia innego typu, całkowicie od tamtych niezależne.”
[zainteresowanych odsyłam np. do textów: 1, 2, 3]

A teraz czajcie akcję, jak mówi nieco młodsze pokolenie ;-)

Postanowiłam adoptować kota. Wirtualnie, bo do długich związków wciąż nie dorosłam i na wieloletnie zobowiązania POZAfinansowe nadal nie jestem gotowa, co sprawia, że odpadam już przy pierwszym punkcie TEJ WYLICZANKI.
Tak więc stanęło na adopcji finansowej, co – jak się okazuje – stanowi miesięcznie wydatek MNIEJSZY niż np. kupno jednej butelki Martini… I pozostawmy to bez komentarza.

Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w Misiu [gdybym była lepsza, to już wkrótce by ze mną mieszkał!]



Misio ma już opiekunkę wirtualną, więc postanowiłam poszukać bardziej samotnego zwierzątka.

Notabene, przy okazji tych poszukiwań, choć wcale nie poświęciłam im wiele czasu, o moich planach dowiedzieli się INNI [skojarzenia z UFO uzasadnione!] i nie obyło się bez dyskusji o potrzebujących powodzianach i głodujących dzieciach z Afryki.
Jak powszechnie wiadomo, kocham ludzi podejmujących takie dyskusje, kiedy chodzi o cudze, a nie ich pieniądze…
Wróćmy zatem do tematu.
Kandydaci do adopcji zostali wybrani i sprawa miała zostać sfinalizowana wieczorem.

A tymczasem…
…pierwszą rzeczą jaką usłyszałam po powrocie do domu było to, że w naszej miniszklarni zamieszkała kotka z pięciorgiem kociaków.
Kociaki są małe i jeszcze ślepe, ale ewidentnie urodziły się gdzieś indziej i zostały przez kocicę przyniesione do nas. A uwierzcie, nie było to łatwe, bo kotka wniosła je do pojemnika z ziemią znajdującego się na wysokości ok. 80 cm i nie zaopatrzonego w żadne schodki, drabinki itepe. Mój ojciec, konstruktor i „budowniczy” tej szklarni, stwierdził mianowicie, że on się nie będzie schylał podczas prac szklarniowych i dlatego poziom szklarniowego gruntu jest na takiej wysokości. A jeśli chodzi o ojca, to faktycznie się nie schyla, bo nowa zabawka znudziła mu się razdwatrzy i np. obecnie rosną tam tylko nieco rachityczne pomidory.
No i – teraz – kociaki ;-)


Warunki na pewno nie są zbyt higieniczne i doprawdy nie wiem, czym się kierowała kotka, wybierając akurat to miejsce, ale na wszelki wypadek wolałam jej stamtąd nie przenosić. Przynajmniej na razie.
Trochę na mnie prycha kiedy ją odwiedzam, ale szybko się uspokaja, widząc, że nie mam niecnych zamiarów. Aczkolwiek moja maamaa liczy na to, że moimi odwiedzinami wkurzę kocicę tak, że się wyprowadzi w spokojniejsze miejsce…
Zobaczymy.
Nie wiem tylko, dlaczego domownicy, którzy o pomyśle z wirtualną adopcją nic nie wiedzieli, automatycznie przyjęli za fakt oczywisty, że te koty oddały się pod moją opiekę i są teraz „moje”, a nie np. moich rodziców.


Co ja zrobię z piątką kociaków?
Czy powinnam zadbać o kastrację tej kotki [podejrzewam, że urodziła małe po raz pierwszy]?
O rany!

sobota, 7 sierpnia 2010

deklaracje nie tylko w sprawie… muffinek ;-)

Czy wysłałam już deklarację przystąpienia do Rodzimego Kościoła Polskiego?
Nie, ale za to upiekłam ciastka ;-)
Dwa rodzaje.
A jak do jutra starczy mi dzisiejszego zapału, to deklaruję, że jutro upiekę muffinki. Nabyłam właśnie odpowiednie formy silikonowe i – na wszelki wypadek – papilotki, więc jestem przygotowana na mój pierwszy raz ;-) Muffinkowy.

No dobra, przyznam się dlaczego nie wysłałam tej deklaracji. Nie będę wam żałować ubawu ;-)
Otóż, numerologia dzieli ludzkie życie na dziewięcioletnie cykle, a ja do września będę w cyklu dziewiątym, w którym można różne rzeczy kończyć, ale nie należy niczego ważnego zaczynać.

Nie powinno się też np. kupować samochodu.

Ja kupiłam i skutki są takie, że jeszcze przed rejestracją padł alternator, potem zatankowałam na jakiejś przydrożnej stacyjce, po czym ujrzałam różne fajne światełka na desce rozdzielczej, dzięki czemu poznałam forum elektroda.pl, a następnie problematykę wybłyskiwania kodów błędów, ze szczególnym uwzględnieniem błędu 0170, kilka dni temu natomiast zapoznałam się z miłym panem wulkanizatorem, którego byłam zmuszona odwiedzić z gwoździem wbitym w koło Bordokrówki
Żabą jeździłam dziewięć lat i nic się nie działo, czego ubezpieczyciel pana, który spowodował wypadek jakoś nie może skumać [jak, do qrwy nędzy, można się ubezpieczać w firmie, która już swoją nazwą mówi, że UNIQA wszelkiej odpowiedzialności?] i rozśmiesza mnie do łez kwotą odszkodowania…
Ale o ubezpieczaniu się, to ja jeszcze napiszę.

A na razie dodam do tematu tego postu informację, że choć jeszcze w/w deklaracji nie wysłałam, to coraz bardziej podoba mi się pomysł przynależności do Rodzimego Kościoła Polskiego, więc na serio zainteresowałam się „pogańskimi” wierzeniami Słowian.

Jeśli wydaje się wam, że najważniejszym bogiem naszych przodków był Światowid, to koniecznie powinniście przeczytać TEN TEXT.

A jeśli chcecie przetestować swoją wiedzę na temat chrześcijaństwa to polecam TEN TEST.

piątek, 6 sierpnia 2010

nowa stara wiara

W encyklice Centesimus annus papieża Jana Pawła II znajduje się rozdział zatytułowany Własność prywatna i powszechne przeznaczenie dóbr, w którym papież prezentuje stanowisko kościoła katolickiego w sprawie tychże kwestii. Prezentuje je rozwlekle i, sorry jeśli obrażam czyjeś uczucia religijne [notabene, pomysł, że można obrazić uczucia nieodmiennie mnie zdumiewa], nieinteresująco, więc całości nie czytałam, ale już z początkowych zdań dowiedziałam się, że: „(…) prawo do własności prywatnej ma charakter naturalny. Tego prawa, podstawowego dla autonomii i rozwoju osoby, Kościół nieustannie bronił aż po dzień dzisiejszy.

A zatem nic dziwnego, że mimo upływu kilku dni nie mogę się pozbyć niedowierzania, które mnie dopadło podczas obserwowania wyznawców w/w Kościoła w następującej akcji:
Podmiot 1 zostawił swoją własność na terenie należącym do podmiotu 2. Podmioty 1 i 2 umówiły się w sprawie zabrania tej rzeczy, ale przyszedł podmiot 3 i zabronił im tę rzecz przemieścić, a służby powołane m.in. do ochrony prawa do własności zachowały bierność.
I wcale nie chodziło o niewybuch, który mógłby podczas przenosin eksplodować, ani o zwłoki ofiary zabójstwa, które należałoby odpowiednio zabezpieczyć, ani o narkotyki, które podmioty 1 i 2 mogłyby ukryć albo nielegalnie rozprowadzić, ani o…
Mogłabym tak jeszcze długo, ale… jest już ciemno, wszystko jedno ;-)
Chodziło o drewniany krzyż.

Absurdalność zdarzenia nie mieści mi się nigdzie, a najmniej w głowie, stało się jednak natchnieniem dla wielu twórców – oto dowody: 1, 2, 3, 4 [inne znajdźcie sobie sami].
Mnie osobiście najbardziej do całej tej akcji pasuje ten oto rysunek [powstały w całkiem innych okolicznościach] autorstwa Dona Addisa:


Przysłuchując się wypowiedziom chuliganów, którzy odnieśli na Krakowskim Przedmieściu spektakularne zwycięstwo, doznałam megawqurwu, kiedy wygłaszali brednie o tym, że bez krzyża nie ma Polski, że cała historia Polski zaczęła się dopiero po chrzcie itede itepe.

Niesiona tym wqrwem postanowiłam… przystąpić do jakiegoś rodzimowierczego związku wyznaniowego [mówiąc niezbyt poprawnie, ale bardziej zrozumiale dla większości wyjaśniam, że chodziło mi o tzw. neopogan] i natychmiast zaczęłam takowego szukać.
I już za drugim razem trafiłam na COŚ, dzięki czemu jak ręką odjął minął mi cały wqrw i wróciła wiara, że ten kraj nie zginie, skoro mamy takich ludzi, jak ci, którzy tworzą Rodzimy Kościół Polski.

Normalnie zakochałam się w nich od pierwszego przeczytania zalinkowanej charakterystyki, ze szczególnym uwzględnieniem następującego fragmentu:
Rodzimy Kościół Polski jest kościołem otwartym, nie uzurpującym sobie prawa wyłączności – zarówno w sprawach osobistej wiary jak i przynależności kościelno-organizacyjnej. Członkowie RKP uważają bowiem, że ich słowiańscy przodkowie byli wyznawcami tego samego Boga, któremu na swój sposób cześć oddają także chrześcijanie, muzułmanie i pozostali. Do Rodzimego Kościoła Polskiego może więc należeć również osoba, która jednocześnie należy do jeszcze innego związku religijnego (niekoniecznie rodzimowierczego). Tym samym przystąpienie do Rodzimego Kościoła Polskiego nie wymaga np. formalnego aktu zerwania z wcześniejszym – dotychczas wyznawanym przez kandydata – systemem wyznaniowym. (…)
Jako, że rodzimowierstwo słowiańskie z definicji wręcz (m.in. przez wyraźnie zaznaczoną etniczność) określa swój zasięg, Rodzimy Kościół Polski nie uznaje za konieczne również weryfikowania pochodzenia swoich potencjalnych kandydatów. Przyjmuje on iż Polakiem jest ten kto za Polaka się uważa (i mając na myśli tak pojmowaną polskość zastosowana została nazwa Rodzimego Kościoła Polskiego). W założeniach programowych deklaruje wręcz, iż jego członkiem zostać może każdy bez względu na to, jakiej narodowości przodków ma w swoim drzewie genealogicznym, jako że naród to przede wszystkim wspólny język i kultura.

Jak ktoś chce, to może też o nich zaczerpnąć informacji również z zatrutego źródła ;-)

CDN

wtorek, 3 sierpnia 2010

przygody mojego organizmu

Nie po raz pierwszy, oj nie, zaskoczył mnie lekarz POZ. A przecież sama go sobie wybrałam…
Tym razem mój wybranek ;- ) zlekceważył fakt, że jestem słodka, stwierdzeniem, że pewnie jem teraz dużo owoców, a wyglądający bardzo nieciekawe lipidogram niemal olał, mówiąc, że zapewne nie potrzebuję nawet wskazówek żywieniowych, bo [tu mnie zmierzył wzrokiem] jak wszystkie kobiety przestrzegam diety, a niewłaściwe proporcje HDL i LDL musiały być skutkiem chwilowego wahnięcia...
Po chwili zastanowienia uznałam, że zaufam opinii doświadczonego lekarza ;-)

Piątek był tym dniem, który przeżyłam zgodnie z wyobrażeniem mojego POZa na temat mojego stylu życia: zdrowa żywność, zero używek i tylko odrobina stresu.
I co? I mój organizm odmówił współpracy. Połowę nocy spędziłam na… powiedzmy… słuchaniu szumu białej muszli. A naprawdę nie zdarza mi się to często – góra raz na parę lat – i zawsze dotąd musiałam sobie na takie atrakcje ciężko zapracować nieumiarkowaniem w spożyciu. A teraz nie. Taki bonus, qrwa.

Twarda ze mnie bitch, więc sobotę spędziłam tak, jak planowałam. Na ciężkiej pracy fizycznej przy wyrębie lasu, a dokładniej: przecince. Serio.
Drzew nie wycinałam, ale pomagałam przy transporcie i porządkowaniu terenu.
A wszystko to przy zdecydowanym sprzeciwie mojego własnego, że tak powiem rodzonego, organizmu [pieprzony sabotażysta!].
Moje wnętrzności przestały żyć własnym rozedrganym życiem dopiero wtedy, kiedy wieczorkiem walnęłam sobie kielicha z innymi drwalami-amatorami.
A potem kilka kolejnych.
Wniosek nasuwa się tylko jeden: mój organizm jest alkoholikiem.