piątek, 26 września 2008

kuracja romantyczna ;-)


W przerwach między rozmowami telefonicznymi z szefem oraz wysyłaniem do niego e-maili – obejrzałam sobie kilka (bo trzy to już kilka) ekranizacji powieści Jane Austen oraz filmową adaptację „Dziennika Bridget Jones”, a także przeczytałam obie części tegoż dziennika... Ktoś ma jakieś zastrzeżenia do takiej formy spędzania czasu? Niech je zachowa dla siebie ;-)
Lektura „Dziennika...” była naturalną konsekwencją obejrzenia mojej ulubionej ekranizacji „Dumy i uprzedzenia” – miniserialu z Colinem Firthem i Jennifer Ehle. Wszystkie 5 odcinków obejrzałam „jednym ciągiem” i – w przeciwieństwie do Bridget – wcale nie zachwycałam się Colinem w mokrej koszuli. Pewnie dlatego, że on mi się tak naprawdę i w 100% podoba (jako mężczyzna) tylko w jednej scenie, jedynej w której się uśmiecha (na przyjęciu w Pemberley).
Pod wpływem lektury „Dziennika...” sprawdziłam czy Jennifer Ehle faktycznie jest blondynką i czy była związana z Colinem Firthem. Okazało się, że tak.
A jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości czy nasz świat jest seksistowski, czy nie jest, to niech się zastanowi nad takim pozornie małoistotnym faktem jak ten, że w prawie każdej notce biograficznej o Jennifer Ehle znajduje się informacja o jej związku z Firthem, a w biografiach Colina Firtha nikt o tym nie wspomina.
Pewnie ona to zdzira, a on musiał się wyszumieć...
Jak się tak dobrze zastanowić, to od czasów Jane Austen nie zmieniło się tak wiele, jak można by oczekiwać po dwóch stuleciach. A jak spojrzeć na ludzką konstrukcję psychologiczną, to nie zmieniło się chyba nic.
I pewnie dlatego z podobną przyjemnością obejrzałam też „Emmę” – w mojej ulubionej wersji, z Gwyneth Paltrow w roli tytułowej – chociaż trudno znaleźć inny dobry film, który byłby tak totalnie o niczym, jak właśnie ten.
Trzecią ze wspomnianych na wstępie ekranizacji powieści Austen lubię najkrócej, bo oglądałam ją po raz pierwszy, ale pewnie nie ostatni ;-) Film „Opactwo Northanger” z JJ Feildem i Felicity Jones w rolach głównych jest całkiem niezły, ale lektury książki w 100% nie zastąpi – głownie dlatego, że nie zawiera (bo byłoby to głupie) uwag pisarki m.in. o powieściach i pisarzach, a te są... bezcenne :-)

Tylko się nie pochorujcie, żeby też to wszystko obejrzeć ;-)

czwartek, 25 września 2008

n i e d o w i a r y


Kiedy pisarz lub twórca filmu prezentował mi bohatera, który w jakiejś trudnej dla siebie chwili walił głową w ścianę, drzewo, stół czy co tam akurat miał w zasięgu czoła – taka reakcja wydawała mi się zazwyczaj nieprawdopodobnym udziwnieniem.
Ale w przyszłości będzie inaczej.
Albowiem (chyba już nie potrafię napisać notki bez tego słowa)... aż głupio się do tego przyznać... ale ten blog jest jedynym miejscem, gdzie mogę to zrobić... no to się przyznam:
Oryginalna forma troskliwości, okazywana mi przez moją rodzicielkę, wprawiła mnie w taki super nastrój, że aż pierdolnęłam głową w ścianę.
Zdaję sobie sprawę z tego, jak to absurdalnie brzmi, ale jest faktem. Niezaprzeczalnym.
Ilekroć to sobie przypomnę – wybucham śmiechem. A że raczej nie jest to normalna reakcja na traumatyczne przeżycie – powoli zaczynam się zastanawiać czy nie uszkodziłam sobie jakiegoś ważnego ośrodka w mózgu.
Jedno jest raczej pewne: NIGDY WIĘCEJ TEGO NIE ZROBIĘ.
I jedno pozostanie na zawsze tajemnicą – jaki wpływ na mój niemieszczący się w głowie objaw desperacji miał fakt, że czytałam właśnie książkę zawierającą text:
„Pomyślałam, że to trochę śmieszne, nosić nazwisko Darcy i stać samotnie na przyjęciu, z dumną i nieprzystępną miną. To tak jakby nazywać się Heathcliff i spędzić cały wieczór w ogrodzie, krzycząc: „Cathy” i waląc głową w drzewo.”

poniedziałek, 22 września 2008

urwało się ucho od dzbana


Przegięłam. W ostatni weekend byłam w pracy i w sobotę, i w niedzielę.
Mój własny organizm się zbuntował i powiedział: BASTA!
A żeby zostać wysłuchanym - przygruchał sobie jakąś infekcję.
W przeszłości poszłabym normalnie do pracy, ale tym razem postanowiłam być rozsądna. Chciałam zatroszczyć się o siebie. Postawić swoje dobro ponad pracowymi zobowiązaniami.
I natychmiast zostałam za to ukarana.
Niemal w tym samym momencie, w którym oznajmiłam, że nie idę do pracy, tylko do lekarza, zaczęły się wyrzuty, że wcale o siebie nie dbam. I nie zostały mi zaoszczędzone żadne przejawy owego rzekomego niedbania – począwszy od niewłaściwego ubioru, a skończywszy na kąpielach tuż przed wyjściem do pracy.
Fajnie mieszkać z tak troskliwą matką, nie?
Taki przejaw uczuć niewątpliwie powinien mieć cudowny wprost wpływ na chorego człowieka. Powinien stymulować jego leukocyty do skuteczniejszego działania. Powinien nie tylko przyspieszać proces zdrowienia, ale też wprawiać w euforyczny nastrój...
Niestety, na mnie tak to nie zadziałało.
Powiedziałabym nawet, że zadziałało wprost przeciwnie.
Niemal czułam jak moje leukocyty zdychają zadławione wqrwem.
A skoro nie mogę liczyć na własne leukocyty, to chyba spożyję przepisany mi przez lekarza antybiotyk. Aczkolwiek zrobię to nad wyraz niechętnie, bo kończy się to zawsze totalnym opadem sił żywotnych i stanem przedagonalnym. A następnie zmniejszeniem przepisanej dawki o połowę.
Po przeczytaniu ulotki pocieszam się tylko, że warto, bo jeśli przypadkiem mam rzeżączkę, to też się przy okazji wyleczę ;-)
Nie wiem czy po antybiotyku będę w stanie kiwnąć choćby palcem wskazującym, więc na wszelki wypadek powiem:
ż e g n a j c i e.
Do zobaczenia po 10 wielkich drażowanych tabletkach.
Drażowanych!
A na gardło psikam sobie przez nebulizator...
Firmy farmaceutyczne rządzą!

Bądźcie grzeczni i nie chorujcie.

czwartek, 18 września 2008

ciężkie lato, ...wa mać!


Albo strasznie wqrwiającą jesień mamy tego lata, albo tylko ja jestem strasznie wqrwiona.

Nie należy oczekiwać przejawów radości – choćby nieszczerej – kiedy przychodzi się z wizytą przed czasem i zastaje gospodarzy w dezabilu. Ale nie ukrywam, że nie przywitałabym jesieni z otwartymi ramionami nawet wówczas, gdyby zapowiedziała się telefonicznie tydzień wcześniej i przyniosła mi w prezencie koszyk Martini.
Mogłaby mnie trochę obłaskawić ciepełkiem i feerią jesiennych kolorów, ale widocznie nie zależy jej na poprawie naszej wzajemnej relacji.
W związku z czym rozważam rozstanie.
Definitywne.
Z tą jesienią i każdą następną.

Z częstotliwością równą tej, z jaką przeciętny nastolatek płci męskiej myśli o seksie, przyłapuję się na myśli, że:
Nie wiem, co mnie tutaj trzyma.

Chyba tylko grawitacja.

A ja ułatwiam jej zadanie albowiem zbliżam się do gabarytów Marilyn Monroe.
Podobno nosiła rozmiar 40 - w porywach do 42 – a przecież wciąż zwycięża w rankingach na seksbombę wszechczasów.
U mnie w pracy natomiast plotki, że chyba jestem w ciąży.
najssssssssssss

piątek, 12 września 2008

romantycznie i lingwistycznie ;-)


Nie przepadam za tzw. komediami romantycznymi („Mężczyzna idealny” i parę innych to wyjątki potwierdzające regułę ;-)). Ale odkryłam przepis na taką, którą ogląda się z zainteresowaniem. Oto jego (przepisu) początek:
Akt1. Kłótnia
Akt 2. Seks
Akt 3. Stypa po zmarłym partnerze
...

Nie rzucajcie się do pisania scenariuszy!
Taki film już jest. Zatytułowali go P.S. Kocham Cię (dosł. tłumaczenie z ang.), a główną rolę – romantycznej bohaterki – zagrała Hilary Swank. I właśnie dlatego (tylko i wyłącznie dlatego), że ona gra – obejrzałam ten film.
A potem poczytałam komentarze w necie (jak mi się coś spodoba, to POTEM szukam dodatkowych informacji – chyba po to, żeby emocje wolniej opadały ;-)) i – niemal na wejściu – znalazłam opinie, że Hilary nie nadaje się do takich ról, bo ma końską szczękę.
Ojapierdolękurwa! Kiedy trafiam na coś takiego, to moją pierwszą myślą jest zdanie, które wyczytałam bodaj „u” Sapkowskiego (cytuję raczej niedokładnie):
„To jest takie ludzkie, że aż krasnoludzkie”.
Temat jadu w komentarzach na temat urody celebrities zostawię sobie jednak na inny wpis.
Oprócz jadu znalazłam opinie, że „książka lepsza”. A że dość często po obejrzeniu filmu dochodzę do podobnego wniosku (np. marzę o dobrej ekranizacji Hrabiego Monte Christo) – postanowiłam to sprawdzić. Ale nie dałam rady. Nie wiem czy fabuła i bohaterowie książki są lepsi od filmowych, bo odrzucił mnie jej język. Taki... harlequinowaty:
„Holly przytuliła do twarzy niebieską bluzę. Owionął ją dobrze znany, jakże drogi zapach. Przeraźliwy żal targnął jej sercem, poczuła dławienie w gardle, które omal jej nie udusiło.”
- Odruch wymiotny po pierwszych trzech zdaniach (utrwalony kolejnymi) jakoś nieszczególnie zachęca mnie do dalszej lektury. A historie stricte romantyczne są zazwyczaj... romantyczne i niewiele ponad to. Dlatego też nie zamierzam nieprzyjemnie drażnić tego ośrodka w mózgu, który odpowiada za wrażenia lingwistyczne, tylko w tym celu, żeby poznać szczegóły którejś z nich. Howgh!

Mimo wszystko byłam jednak nastawiona proromantycznie, więc sięgnęłam po książkę, którą dwa miesiące temu (jak ten czas leci!) poleciła i pożyczyła mi kumpela: „Dom nad rozlewiskiem” Małgorzaty Kalicińskiej.
Doczytałam do końca i nawet sięgnęłam po drugą część - prequel - pt. „Powroty nad rozlewiskiem”, ale nie powiem, żeby mój lingwistyczny ośrodek w mózgu został jakoś szczególnie dopieszczony tą lekturą. I nawet nie chodzi o to, że język książki bywa dosadny i wulgarny, bo mnie wulgaryzmy nie rażą – sama klnę jak skacowany szewc w poniedziałek rano – ale raczej o to, że nie ma w nim (tym języku) poezji. A ja lubię znaleźć w czytanej książce choć jedno zdanie, które mogłoby być... bo ja wiem? Hasłem na T-shircie? Napisem na murze? Fragmentem wiersza?
Innymi słowy: potrzebuję choć odrobiny poezji w prozie, zdań - perełek, przy których się zatrzymam i zadumam, żeby w 100% cieszyć się z lektury. W „Domu nad rozlewiskiem” takich nie znalazłam. A do tego zachowanie bohaterów powieści bywa czasem mało wiarygodne psychologicznie, co czasem też nieprzyjemnie drażniło moje receptory wrażeń. Ale najbardziej drażnił mnie fakt nad wyraz życiowy i występujący w świecie rzeczywistym aż nazbyt często. A mianowicie to, że narratorka często krytykuje cudze skłonności do plotkowania i narzekania, a potem sama plotkuje i narzeka.
Przez chwilę zastanawiałam się, co uznać za największą zaletę tej książki i doszłam do wniosku, że ma ona bogate walory nadziejotwórcze ;-) Czytając o niemłodych już kobietach, i z tzw. przeszłością, które zaczynają całkiem nowe życie, w którym odnajdują nie tylko spokój ducha, poczucie sensu ale też prawdziwą miłość, trudno nie pomyśleć: Ech! Tyle mam jeszcze na to wszystko czasu! ;-)

poniedziałek, 8 września 2008

wspomnienie poranka


Obudziłam się. Wstałam. Podeszłam do okna. Odsunęłam firankę i zobaczyłam na parapecie zielonego pasikonika. Pomyślałam, że skoro wstałam tak wcześnie, to zrobię mu sesję fotograficzną. Wzięłam aparat. Wizgnęło, plumknęło i... change the batteries. Zmieniłam. Wizgnęło, pizgnęło i znów zobaczyłam: change the batteries.
Filip - imię oczywiste dla pasikonika (aczkolwiek synek kumpeli też ma tak na imię) - siedział grzecznie na parapecie i robił poranną toaletę, więc zapakowałam akumulatorki do ładowarki i zajęłam się prasowaniem.
Zajrzała do mnie mama. Spojrzała na mnie, na Filipa i znowu na mnie, i zapytała:
- Czy on tu z tobą zamieszka na stałe?
- Nie. On tylko myje nogi przed sesją fotograficzną.
- Aha – powiedziała. I poszła.
W sumie do tej pory nie wiem, po co przyszła... :-)

Podczas sesji zdjęciowej zauważyłam, że Filip ma uszkodzoną jedną nogę.
Zaczęło padać.
Mama przyszła do mnie ponownie, więc ją poinformowałam:
- Filip nie ma jednaj nogi... Jak go wyrzucić na ten deszcz?
- Zawsze możesz go tutaj zostawić - odpowiedziała.
Zastanowiłam się nad tym (SERIO!) i wyobraziłam sobie powrót z pracy oraz kilka wariantów dalszego rozwoju wypadków:
a) na wejściu rozdeptuję Filipa
b) przypadkowo siadam na nim
c) rozgniatam go piłką stabilizacyjną, na której siedzę przy kompie
W związku z powyższym wyniosłam go za drzwi i zostawiłam na stojących tam kwiatach.
Zobaczył mnie tata i potępiająco zapytał:
- Wyrzucasz zwierzątko na deszcz?
Mama dodała:
- I do tego kalekę?!

Poczułam się jak potwór.

Wpędzanie mnie w poczucie winy to łatwizna.

A oto Filip:

piątek, 5 września 2008

moc ciała


Moja kumpela (patrz poprzedni post) rodziła w sposób konwencjonalny i – oczywiście (heh) – opowiedziała mi o tym. A kilka dni po porodzie opowiedziała mi również o tym, co zobaczyła w lusterku, kiedy już była gotowa obejrzeć najbardziej zmaltretowaną część swojego ciała.
Ona starała się opowiadać oględnie – nawet zaczęła tak: „Wiem, że nie lubisz takich opowieści, ale...” – a ja starałam się nie słuchać. Intensywnie niesłuchając, myślałam o tym, że w czasie porodu ewidentnie dzieje się z kobietą coś dziwnego. Jeszcze nie wiem co, ale objaw jest taki, że jeśli mnie zna, to na pewno opowie mi o swoich przeżyciach.
Ze szczegółami.
Choćby mnie znała od 5 minut.
Widocznie mam taki dar.
A – uwierzcie – wolałabym nie mieć.
Kiedy już doszłam do ludzi po tej przerażającej rozmowie, to zrobiło mi się trochę dziwnie i jakby wstyd.
Bo np. faceci uwielbiają rozmowy o swoich organach. A konkretnie: o jednym z nich.
A ja co?
Gdzie podział się entuzjazm z czasu pierwszej lektury „Monologów waginy” Eve Ensler?
Dlaczego wciąż nie kupiłam pierścionka, który dawno, dawno temu w odległej galaktyce spodobał mi się od pierwszego wejrzenia:

[tutaj powinna być fotografia pierścionka w kształcie intrygującym]

Kiedy już wymyśliłam kilka zajebiście wymyślnych i zakręconych teorii i kiedy już wpadłam w depresję z obawy (wstydu?), że mój feminizm jest jakiś wybrakowany - przypomniałam sobie, że mnie osłabiają wszystkie fizjologiczne tematy. Ganc pomada, czy ktoś mi opowiada o porodzie czy o rozwolnieniu, czy pokazuje nową plombę w zębie czy bliznę po cesarskim cięciu (innych blizn poporodowych nikt mi jeszcze nie próbował pokazywać) - mam natychmiast ochotę teleportować się gdziekolwiek indziej.

Teraz się zastanawiam, skąd u mnie ten brak szacunku dla ludzkiego ciała.
Jak coś wymyślę, to nie omieszkam opublikować.

Podpowiedzi mile widziane.

wtorek, 2 września 2008

baby blues bez dziecka


Kolejna z moich bliskich kumpelek (napisałabym, że przyjaciółka, ale naprawdę boję się używać tego słowa) urodziła dziecko i – w przerwach między napadami baby bluesa – zachwyca się tym, jakie maleństwo jest śliczne, cudowne i och! ach!
Niestety, ja przy takich opowieściach nieodmiennie utwierdzam się w przekonaniu, że jestem nienormalna. Bo kiedy ktoś mi opowiada o swoim kocie (czworonoga mam na myśli), to mu zazdroszczę. A kiedy ktoś mi opowiada o tym, jakie ma fajne dziecko, to myślę sobie: „Też coś! Pijawka przyssana do człowieka na całe życie!” albo: „Cha, cha., cha! Poczekaj, aż będzie nastolatkiem!” lub coś równie „miłego” i równie nie_do_wypowiedzenia_na_głos.
Czasem zastanawiam się, co będzie, jeśli moje kumpelki mają rację i kiedyś mi się „odmieni” – będę chciała mieć dziecko, ale będzie na to za późno... I zawsze się wtedy szybko pocieszam, że to i tak nie najgorsza opcja. Gorzej by było, gdybym się teraz zdecydowała na dziecko, a potem nie potrafiła go kochać.
Wydaje mi się, że jedna ewentualnie nieszczęśliwa_kiedyś_w_przyszłości osoba to lepsza opcja niż dwie nieszczęśliwe_od_zaraz.
A jeśli rachunek nie jest taki prosty, to niech mnie ktoś poprawi.

ps
Moja kumpela też podchodziła do macierzyństwa z rezerwą, ale zmieniła zdanie pod wpływem...
Nie zgadniecie.
No, ja bym w każdym razie nie zgadła.
Prawie padłam, kiedy mi powiedziała, że przekonały ją... wizyty w serwisie Nasza klasa.
Kiedy zobaczyła, że większość jej koleżanek ze szkolnych czasów ma już dzieci - stwierdziła, że z dwojga złego woli TO zrobić i żałować niż żałować, że TEGO nie zrobiła.

Nie bywam na Naszej klasie, więc na starość zamieszkam z kotem ;-)
- Oczywiście, jeśli dobrze pójdzie, bo na razie boję się odpowiedzialności nawet za kota.