niedziela, 7 listopada 2010

jesień i wszystko już napisane… kto da więcej?

Jesień przyszła. Rzygać się chce, słowo daję. Jesień, zima, wiosna, lato, jesień… i tak w kółko, aż do znudzenia. Wiem, co będzie po jesieni. Zima.
[Feliks W. Kres Galeria złamanych piór]

I boję się bardzo, boję się ludzi
Gdy wychodzę na ulice, a oni tacy dziwni
Grubo ubrani i bez uśmiechu

[Myslowitz Złe mi się śni]


Proszę, potargujmy się z Bogiem kalendarza, niech po jesieni będzie wiosna.
Co za to oddacie?

sobota, 6 listopada 2010

nic nowego

Oznajmiono mi niedawno, że jestem nienormalna.
Fakt, nie jest to informacja ani zaskakująca, ani odkrywcza.
Wiedziałam-ci-ja to wcześniej. A jużci.
Diagnoza takowa to dla mnie nie pierwszyzna, ale już przyczyna jej wystawienia – i owszem.
Oto bowiem, co napisał Feliks W. Kres [czyli Witold Chmielecki, notabene numerologiczna 11]:
"Czytelnik (…) zupełnie olewa pojedyncze zdania; nie docenia ich, pojedyncze zdania wręcz wiszą mu kalafiorem – bo też i trzeba być wariatem, by w prozie fabularnej rozkoszować się brzmieniem pojedynczych zdań; nikt normalny tego nie czyni."

Taaa…

Cytat pochodzi z „Galerii złamanych piór”, czyli książkowego wydania felietonów Kresa na temat "Jak nie należy pisać książki" [można je też przeczytać TUTAJ], a ja nawet w tych felietonach znalazłam kilka pojedynczych zdań, których brzmieniem się rozkoszowałam…

Łomatko!

środa, 22 września 2010

post mortem

Iiii tam.
Słyszałam [w sensie raczej: czytałam] mnóstwo narzekań, że to trwa, że ludziska szukają błędów z obłędem w oczach, że zgłaszają do weryfikacji i oczekują na nią tygodniami idącymi w miesiące
itede
itepe



A tu szast-prast i pozamiatane.


No to ja się już nie gniewam ;-)




ps

Ale czy ja mam CZAS...? i/lub POTRZEBĘ...?

poniedziałek, 20 września 2010

aalaaskaa atakuje?

Zadawałam sobie ostatnio pytanie, czy ja naprawdę mam czas, a przede wszystkim: czy mam POTRZEBĘ pisania bloga...?

Zadawanie pytań nie jest - oczywiście - jednoznaczne z udzielaniem odpowiedzi ;-)

Jednak zawsze wtedy, kiedy nie umiem sobie sama odpowiedzieć na zadawane własnym przemysłem pytania - odpowiada mi Wszechświat.
I tym razem też się tak stało.

Odpowiedział bez owijania wełny w bawełnę. O tak:


po zestawieniu tej informacji z komunikatem:



OBRAZIŁAM SIĘ ;-) na Google za ten numer. (*)

I mam problem z głowy.

Pozdrawiam wszystkich, który kliknęli na "Zignoruj to ostrzeżenie"
i...

Żegnam Państwa.





(*) Zanim się obraziłam, zgłosiłam tę stronę do ponownej weryfikacji, więc może ją jeszcze odblokują...

niedziela, 12 września 2010

czasolinia

Cholera, nie chcecie tutaj ze mną gadać, chociaż statystyki z każdym dniem wyglądają lepiej…
A ja już od dawna chcę o coś zapytać…
No to zapytam.
Mimo wszystko.

Otóż, NLP posługuje się koncepcją nazywaną linią czasu, wg. której [koncepcji] wszystkie wydarzenia w naszym życiu można ustawić na linii – prostej lub krzywej – którą można sobie zwizualizować.
Najprostszy sposób odkrycia lokalizacji linii czasu polega na wyobrażeniu sobie jakiejś codziennej czynności w rodzaju mycia zębów czy jedzenia obiadu – najpierw przypominamy sobie wykonywanie tej czynności wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu, miesiąc temu, pięć lat temu itp. a następnie wyobrażamy sobie wykonywanie jej jutro, pojutrze, za tydzień, za miesiąc, za pięć lat itp. Jeśli połączymy te obrazy linią, to zobaczymy właśnie przebieg własnej linii czasu.
Podobno w naszej kulturze linia czasu najczęściej przebiega od lewej (przeszłość) do prawej (przyszłość) i wygląda albo jak linia prosta, albo jak parabola. Natomiast w krajach arabskich ludzie mają najczęściej linie czasu przebiegające od tyłu do przodu, lub odwrotnie, przez co mogą widzieć tylko jedną jej część – ponoć najczęściej widzą przyszłość. To właśnie dlatego mamy tak różne wyobrażenia nt. czasu i punktualności ;-)

Ile razy bym tego nie sprawdzała, tyle razy okazuje się, że moja linia czasu jest prostą biegnącą od prawej (przeszłość) do lewej (przyszłość); czyli jestem nieco na bakier z „głównym nurtem” ;-)
Ma to ciekawe implikacje podczas korzystania z Internetu – otóż w wielu miejscach sieci, np. w przypadku blogów, można przeczytać starsze wpisy, albo przeglądać archiwum z notatkami podzielonymi na „starsze” i „nowsze”, a ja zawsze w takiej sytuacji szukam, odruchowo, tych nowszych po lewej, a starszych po prawej.
I przez jakiś czas „nie trafiałam”, ale ostatnio znajduję coraz więcej miejsc, których zawartość jest uporządkowana zgodnie z moją linią czasu – tak, jak np. wpisy na moim blogu.

Ciekawi mnie czy ktoś, kto o linii czasu nigdy nie słyszał, zwraca uwagę na takie szczegóły.

I jeszcze, czy – zakładając, że większość z was ma „normalne” linie czasu – nie mieliście nigdy wrażenia – zakładając, że kiedyś mieliście ochotę poczytać starsze posty – że coś jest z moim blogiem nie tak, skoro napis „Starsze posty” jest po prawej, a „Nowsze posty” po lewej stronie napisu „Strona główna”?

Ciekawi mnie też to, czy taki układ znaczy, że twórca serwisu Blogger ma równie awangardowo przebiegająca linię czasu jak moja…?

I jeszcze, dlaczego kiedyś było w necie mniej stron WWW z takim układem zawartości, a teraz jest ich znacznie więcej? - „Ściągali” jedni od drugich czy też wśród programistów większość stanowią ludzie z „odwróconą” linią czasu?

Jak sądzicie?

piątek, 10 września 2010

jeśli teraz trafi mnie szlag, to przynajmniej nie będę musiała oglądać kolejnej zimy…

Moje wejście w nowy cykl życiowy BordoKrówka uczciła odmową dowiezienia mnie do ZAKŁADU. Tym razem padł akumulator (chyba co nieco już nadwerężony uprzednią śmiercią alternatora).
I jak tu nie wierzyć numerologii, która ostrzega przed zakupem samochodu w dziewiątym roku cyklu?
Najbardziej rozwalające jest to, że awarii BordoKrówki nie można podsumować stwierdzeniem: „bo to zły samochód jest”; nie mogę nawet [tzn. nie mogę z czystym sumieniem, bo tak w ogóle, to kto mi zabroni? ;-)] złorzeczyć na jej poprzedniego właściciela… Ech!

Na pełnym wqurwie, bo nie lubię jeździć samochodem ojca, odbierałam wyniki badań krwi – dodajmy tutaj, że kolejne, bo lekarze różnych specjalizacji sprawdzali różne parametry mojego organizmu, na skutek czego mam żyły na obu rekach skłute jak początkująca narkomanka – z zaciekawieniem rzuciłam na nie okiem, a wtedy zamiast wyniku zobaczyłam text „zła probówka” i… doprawdy, dziwię się, że nikogo tam nie pogryzłam. Ale to chyba tylko dlatego, że akurat nie było w zasięgu wzroku pielęgniarki, która pobierała mi krew ;-)
Za to natychmiast i bez namysłu żadnego zażądałam zwrotu pieniędzy, które za to badanie zapłaciłam, a na propozycję, żebym przyszła jeszcze raz zareagowałam takim: „Chyba pani nie sądzi, że jeszcze kiedyś zrobię u was jakieś badania?” że natychmiast zwrócono mi 33zł, a przypominam, że 33 to moja ulubiona liczba… Nawet to LOS chce mi obrzydzić?

Podobno na cesarskim dworze w Chinach lekarz otrzymywał zapłatę tylko wtedy, kiedy jego pacjent był zdrowy, a nie wtedy, kiedy zachorował. Dlaczego my robimy odwrotnie?
Gdzie tu sens, gdzie logika?

ps
Słucham w kółko jak Binni Gula'za brząkają „Ni'bixi Dxi Zina” i ni chuja nie rozumiem, ale i tak mi się podoba.



ps 2
Ma ktoś FinePix HS10? Jak się sprawuje?

wtorek, 7 września 2010

martwa natura z półżywą aalaaskąą w tle

Ostatnio tematem przewodnim tutejszych wpisów bywała przyroda ożywiona, więc dzisiaj, dla odmiany, skupię się na przyr… tj. cywilizacji nieożywionej.

Aczkolwiek, na przekór temu zamysłowi, uparcie i bez związku z czymkolwiek oraz ze wszystkim przypomina mi się zwierzątko z „Restauracji na końcu Wszechświata” Douglasa Adamsa, które samo oferowało się do zjedzenia…
Chyba nic mną bardziej prowegetariańsko nie wstrząsnęło, nawet najbardziej szokujące fotorelacje z rzeźni czy kurzych ferm, niż ta wizja. A fakt, że po takiej traumie nadal mięsko wpierdalam, najdobitniej świadczy o tym, że jestem niereformowalna ;-)

Tzw. kultura materialna jest ostatnio niemal równie oporna we współpracy jak mój umysł i moja silna wola.

Prawie dostałam zawału, kiedy pendrive zawierający efekty wielu godzin mojej ciężkiej pracy odmówił współpracy i osiągnął oświecenie oraz urzeczywistnił pustkę.
Na szczęście wystarczyło użycie programu EasyRecovery, żeby temu zaradzić, za co BIG THANKS dla jego twórczyń i twórców – życie mi uratowali, bo ten zawał już był w ogródku, już witał się z gąską.

Później Tidżej ni z tego ni z owego poinformował, że zasilacz podłączony, ale nie ładuje, co bynajmniej nie podziałało kojąco na moje nerwy.
Na szczęście wystarczyło odrobinę połaskotać go po stykach baterii, żeby zmienił zdanie.

Następnie Bordokrówka oświadczyła, i to publicznie, że ma pełny zbiornik gazu, a pan na stacji jakoś doprawdy dziwnie na mnie patrzył, kiedy mówiłam, że to niemożliwe.
Jakoś nie wierzę, że te 600km od ostatniego tankowania przejechałam perpetuum mobilem, więc chyba zepsuł się zawór, co jest sugestią pana ze stacji, bo ja przemyśleń na temat zaworów nie miewam.
Na sposób pozbycia się tej awarii nie mam żadnego pomysłu, poza tym jednym, żeby dać ogłoszenie treści następującej: oddam samochód w dobre ręce, bo za siebie nie ręczę ;-)

Na koniec dodam akcent pozytywny i wyjawię, że istnieje jeden [słownie: jeden] element kultury materialnej, który ostatnio działa lepiej niż kiedyś, a już na pewno CISZEJ. A jest to stepper, który dotychczas „smarowałam” różnymi „profesjonalnymi” olejami do sprzętów sportowych, co na krótko go uciszało, aż poszłam wreszcie po rozum na forum internetowe i dowiedziałam się, że najlepiej do takich celów nadaje się WD-40 i niniejszym potwierdzam: nadaje się. Stepper nie skrzypi już trzeci tydzień. Ufff!


ps
Właśnie uświadomiłam sobie, że mój stepper jako jedyny, spośród używanych na co dzień urządzeń, nie posiada imienia. Może to właśnie tego tak długo i głośno się dopominał? O ja taka i owaka niedomyślna!
Ciekawe czy spodoba mu się stare słowiańskie imię: Myślidar…? ;-)


ps 2
Jutro nów księżyca, więc wg. „wyznawanej” przeze mnie szkoły numerologicznej zacznie się nowy rok numerologiczny, a to znaczy, że skończy się wreszcie ten mój masakrytyczny dziewiąty rok masakrytycznego cyklu życiowego.
Już nie mogę się doczekać!
[Czymś się trzeba łudzić, nie?]




wtorek, 31 sierpnia 2010

księżniczka na… płatku śniegu

Ten śnieg, który spadł na Kasprowym Wierchu, UWIERA mnie w moim rodzinnym domu…
Jak to…? To już…?
Zzziimmma?

Ojapierdolęqrwa!

No to jeszcze wbiję sobie do głowy piosenkę, jak gwóźdź do trumny.
O tę:

środa, 25 sierpnia 2010

przypływy i odpływy - ciąg dalszy

Stan kociaków na dziś: 2

Ale rano chyba będzie 0, bo odkryłam je zanosząc kolację dla kocicy, wróciłam do domu po aparat, poszłam do szklarni jeszcze raz i... śmiertelnie wystraszyłam Lilith - kiedy zapaliłam światło, chciała wyskoczyć przez szybę... :-(

Noż cholera, nie mogła kartki wywiesić...?!


PS
Wiem, strasznie monotematyczna jestem ostatnio, ale tylko kociaki odrywają mnie od ROBOTY, więc...

Ale się poprawię, obiecuję.
Palce skrzyżowałam przypadkiem ;-)

PS 2

Zamiast bajki na dobranoc - weekendowe zdjęcie Mimi.
Kiedy karmiłam jej siostrę, odpoczywała w takiej oto pozycji:

I układała się tak sama, dobrowolnie.

wtorek, 24 sierpnia 2010

sobotni baby blues



W sobotę turlałam się do szklarni z bolącą już nieco mniej nerką, a po głowie latał mi fragment „Zaproszenia” Oriah.
Z drobną zmianą:
Chcę wiedzieć, czy potrafisz wstać
po nocy pełnej grozy i rozpaczy,
słaba i poraniona aż do kości
i zrobić to, co należy zrobić,
by nakarmić…
KOCIĘTA
;-)

A potem:
karmiłam kotki
masowałam kotki
zachęcałam kotki do siusiania
tuliłam kotki do snu…

DWA/DWIE kotki.

Swoją drogą, strasznie jestem ciekawa, co Lilith robiła w tym czasie z pozostałymi?
Zaniosła je do jakiegoś innego kociego żłobka, a sama poszła zasuwać na kasie w Biedronce?
…Czy co?!?

Mała Mi już wcześniej zdobyła moje serce, więc sądziłam, że jej większa siostra nie ma na to żadnych szans, a tymczasem ta spryciula zaczęła… mruczeć podczas masowania brzuszka po karmieniu.
I wymiękłam.
I już wiem. Mruczenie to taka specjalna technika, opracowana i wciąż udoskonalana w tajnych kocich instytutach naukowych, dzięki której koty panują nad ludźmi. A już nade mną w szczególności.


Jakie ja miałam przemyślenia, latając ZNOWU w tę i we w tę!
Ile wątpliwości!
Ile pytań!

A kulminacja nastąpiła, kiedy mój fotoaparat zaczął świrować i znowu rejestrował „ściekającą” rzeczywistość…
Kontemplując to zdjęcie (i inne, jeszcze bardziej ociekające):


pomyślało mi się [tak, kto używa imiesłowów, ten od nich ginie - u stóp innych czasowników] znienacka:
A co, jeśli mój aparat wcale nie jest zepsuty, tylko wprost przeciwnie: działa ZA DOBRZE?

CO, JEŚLI TO MATRIX SIĘ ROZPADA?

;-D


PS
Od niedzieli poziom kotów w szklarni wynosi: 0 (słownie: ZERO).
Mam nadzieję, że są bezpieczne w… Zionie ;-)


PS 2
Czy Lilith specjalnie podrzuca mi swoje dzieci akurat w weekendy?

piątek, 20 sierpnia 2010

powrót Kocilli

W moim organizmie jak w Polsce – trwają zamieszki wokół krzyża.
Chyba idzie jesień, bo tabletki dostałam w tonacji żółto-pomarańczowo-rudej…
Najlepiej mi w pozycji leżącej i na poduszce elektrycznej, więc razdwatrzy wróciłam do domu.
Oczywiście, w pierwszej kolejności zajrzałam do szklarni, a tam…
TRZY KOCIAKI.

Lilith jest szalona, ale nie sposób jej odmówić sprytu, bo wśród tych trzech jest ten najmniejszy, którego karmiłam z zakraplacza :-)
Nadal jest o połowę mniejszy/mniejsza od rodzeństwa, ale już otwiera oczka.
Włala:


To chyba będzie kot-miniaturka.

Jeszcze nie wiem czy tę cholerę, Lilith, zamknę w niewoli [ewidentnie nie umiem odebrać wolności nawet dzikiemu kotu, chyba jestem jakaś popieprzona], ale podejrzewam, że będzie to niepotrzebne, bo niedługo już swoich dzieci po prostu nie uniesie.

Tak więc propozycje imion dla 4 kociaków czarnych i 1 szarego mile widziane.

MYŚLCIE.
A ja idę czytać o szczepieniach i odrobaczaniu…



DOPISEK:
Pozaglądałam trzem kociakom pozostawionym dzisiaj pod moją opieką tam gdzie trzeba i podejrzewam, że szary jest kotem, a dwie czarnulki - kocicami.
Szary jest największy i zawsze taki był, więc będzie miał na imię Max, choć pasowałoby do niego również imię Budda, bo zachowuje spokój w każdej sytuacji i..."na maxa" ;-)
Najmniejszego malucha od początku nazywałam Małą Mi, więc ostatecznie będzie nosić imię Mimi.
Trzecia z moich dzisiejszych podopiecznych jest straszną gadułą, więc gdyby była kotem, to otrzymałaby imię Miaurycy, ale do kotki to nijak nie pasuje...

Czekam zatem na podpowiedzi.
Preferowane będą imiona zaczynające się literą M.


DOPISEK 2 [sobota]:
Wielki comeback kociej rodziny nie nastąpił.
Lilith, zamiast przynieść pozostałe dzieci, zabrała w nocy Maxa, a Mimi i jej bezimienną [Miauczusia i Miaukusia jakoś mi nie brzmią, chociaż pasują...] siostrę zostawiła.
I nawet nigdzie pazurem nie maznęła, że wróci... :-(((

O! Teraz to bym ją zamknęła bez wahania!
Mądra aalaaskaa po fakcie...

środa, 18 sierpnia 2010

kociakowa, a tudzież i sprzętowa, story

Pod poprzednim postem groover niesłusznie przypuściła, że kotka, ochrzczona [przeze mnie] mianem Lilith, wyczuła moją miłość do kotów i dlatego wyraziła zgodę na sesję fotograficzną, więc śpieszę z wyjaśnieniem, że BYNAJMNIEJ.

Zdjęcia zostały wykonane tylko raz, w okolicznościach następujących:
- Powiedziałam do mojego aparatu: jak nie zrobisz kilku fotek, to lądujesz w koszu na śmieci, NIE ŻARTUJĘ!
A to dlatego, że ostatnio robił fotki wyglądające tak:
- Poszłam zmajstrować kotkom legowisko.
A to dlatego, że leżały na uprawnej wprawdzie, ale jednak GOŁEJ szklarniowej ziemi.
- Podczas, uwierzcie, OSTROŻNEGO konstruowania legowiska, cyknęłam fotki. SZYBKO.
A to dlatego, że kotka patrzyła na mnie wzrokiem bazyliszka.
- Aparat, chyba ze strachu przed zgruzowaniem, postarał się, żeby zdjęcia BYŁY [przymiotnik naprawdę zbędny] i żeby nikt [w sensie: kot] nie wyszedł z głupią miną, zwłaszcza w postaci obnażonych, wyglądających na ostre, ząbków.
I to by było na tyle w kwestii fotografowania kociej rodziny.

Potem, do weekendu, pojawiałam się w szklarni tylko w roli pokojówki idealnej – przynoszącej napoje i żywność, sprzątającej, kłaniającej się uniżenie i dającej święty spokój.

Z jednym wszakże wyjątkiem, po którym zostały mi zadrapania od dłoni do ramienia…
Myślicie, że podrapała mnie Lilith?
Mylicie się.
Kocham koty, ale to nie znaczy, że łapę dzikusy i zmuszam do kontaktów fizycznych.
Toż to by był gwałt!
A ja naprawdę nie gwałcę kotów. Ani nikogo innego [przynajmniej dopóki nie poprosi ;-)]
Doznałam urazu, wyciągając kociaka z urządzeń grzewczych zamontowanych pod półkami z ziemią. Do tej pory nie wiem jak tam się znalazł, ale sam nie miał szansy ani dopełznąć, ani wpaść, więc podejrzewam, że Lilith podjęła próbę pozbycia się jednego malucha. A że bez większych protestów przyjęła go z powrotem, to moje podejrzenia można uznać za kulawe. Albo nawet niesłuszne.
No chyba, że najpierw to zrobiła, a potem poczuła wyrzuty sumienia…

Urządzenia, spomiędzy których wyciągałam malucha, były [już nie są!] zasnute pajęczynami, więc czołganie się po posadzce i wsadzenie pomiędzy nie ręki, w celu wymacania [nie było go widać!] płaczącego niezwykle żałośnie maleństwa, wymagało użycia całej mojej miłości do kotów.
Komentarz made by maamaa – wygłoszony po ujrzeniu moich obrażeń i usłyszeniu opowiadania o heroicznym kontakcie z pajęczynami – bezcenny. Powiedziała do taatyy:
Założę się, że jakby jej tam wpadło 100zł to by po nie nie sięgnęła.
Recht.

Wolność kocham i rozumiem…
Toteż, chociaż kusiło, oj, kusiło, nie zamknęłam nigdzie Lilith, pozostawiając jej pełnię swobody ruchów.
BŁĄD!!!
Jeżeli będziecie kiedyś udzielali pomocy dzikiej kotce z małymi, to ją zamknijcie!

Kiedy w późny poimprezowy sobotni wieczór [noc?] zajrzałam do szklarni, żeby sprawdzić czy pokojówka/szklarniówka nie jest państwu Kotowskim do czegoś potrzebna, zobaczyłam, że Lilith nie ma, a w legowisku są tylko trzy kociaki… SZOK!
Na wszelki wypadek przyniosłam im termofor zmajstrowany z, jak przystało na alkoholiczkę, butelki po 0,7l Krupniku [jest płaska, więc nie musiałam się obawiać, że kociaki przetoczą ją po sobie nawzajem] i poszewki na jaśka zdobnej w kotki i myszki – tak na pociechę w chwilach samotności… Przytuliły się do niej natychmiast, więc to był chyba dobry pomysł.

Po długich rozmyślaniach pt. CO ROBIĆ? Doszłam do wniosku, że nie mogę Lilith przeszkadzać w przenosinach – lepiej, żeby wszystkie maluchy były pod jej opieką, nawet jeśli jest matką, powiedzmy, niekonwencjonalną. Więc… co kilka godzin zmieniałam wodę na cieplejszą oraz rozglądałam się za kotką w nadziei, że zobaczę dokąd się wyprowadza.
G…o zobaczyłam.

Rano został tylko jeden kociak.
Najmniejszy.
I kocica po niego nie wracała, chociaż staraliśmy się tam nie pokazywać, żeby się nie bała.
Przeszukałam okolicę. Wypytałam sąsiadów.
I NIC!

Zapytałam o radę wujka google, a następnie – gdyż była to sytuacja wyższej konieczności [mieszkam na zadupiu, przypominam, i miałam w organizmie promile] – nakarmiłam maleństwo rozcieńczonym mlekiem skondensowanym, posługując się zakraplaczem [nieużywanym]. A nie było to łatwe, o nie! Większość wyssał/zlizał z moich palców, które polewałam mlekiem…
Na koniec wymasowałam maluchowi brzuszek i pupę, doprowadzając go do wysiusiania się.
I tak co 2-3 godziny, kiedy maluch zaczynał się wiercić i „płakać”.
Przy drugim karmieniu nastąpiła drobna zmiana na lepsze gdyż taataa podpowiedział mi, żebym w tym zakraplaczu zrobiła jeszcze jedną dziurkę – odpowietrzacz. I to był strzał w 10. Maluch ssał jak odkurzacz. A na koniec cichutko odbekiwał, co nawet mnie śmieszyło, choć generalnie wcale nie było mi do śmiechu.
Ale masowania brzuszka i pupy nie znosił. A – podobno – takim maluchom KONIECZNIE trzeba w ten sposób pomagać, bo inaczej ani nie strawią pokarmu, ani się nie wypróżnią.

Wsparcie ze strony „najbliższych” wyglądało tak:
Mówiłaś, że brzydziłabyś się zmieniać pieluchę własnemu dziecku, a teraz podcierasz tyłek kotu… Cha, cha, cha!

Co użyłam, to moje!
Nie mogłam maluszka zabrać ze sobą do domu, co ułatwiłoby mi sprawę, bo wciąż miałam cień nadziei, że matka po niego przyjdzie, albo chociaż, że przyjdzie się najeść, a przy okazji zrobi mu porządny masaż i toaletę językiem – przy mnie tylko siusiał… więc tak latałam w tę i we w tę, a w międzyczasie martwiłam się czy mu tam dobrze, czy ciepło, czy nie płacze, czy nie został porzucony ostatecznie…
Jeszcze nigdy w zwykłą domową niedzielę nie zobaczyłam na wyświetlaczu krokomierza liczby kroków większej niż 10tys. A w tę niedzielę – owszem, więc… WIĘC!

Kiedy wstałam na nocne karmienie o godzinie 2.00, kiedy poczłapałam do tej szklarni na ostatnich nogach i kiedy zobaczyłam, że malucha nie ma, a są natomiast ślady bytności kotki, to… podziękowałam Świętowitowi za interwencję! ;-)

A teraz… Tęsknię za tym maluszkiem!
I za Lilith też – jej śliczną buźką i przepięknymi oczami…
Miałam nadzieję, że zostanie u nas „na zawsze”.
Szkoda, że nie odwzajemniła mojego uczucia…
Aczkolwiek do szklarniowej stołówki nadal przychodzi, więc może jeszcze się spotkamy.

Pytanie krytyczne made by maamaa [uwierzcie, moja maamaa potrafi NAWET pytać krytycznie]:
Jak długo zamierzasz karmić tego kota?
Odpowiedź chyba jest oczywista? – Tak długo, jak długo Lilith będzie przychodziła.

Podsumowanie made by taataa:
No, to zamiast pensjonatu prowadzisz teraz stołówkę.
Ano, tak wyszło.


PS
Chyba mi się skończyła gwarancja na organizm.
Dzisiaj niepodległości domaga się lewa nerka…
No chyba, że to jakiś protest w sprawie krzyża ;-)

czwartek, 12 sierpnia 2010

od kart do kociej synchroniczności przejście raczej niespodziewane ;-)

Moje zainteresowanie słowiańszczyzną sięgnęło tak daleko, że kupiłam sobie „Wyrocznię Słowiańską”, opracowaną przez Lecha Emfazego Stefańskiego i uczę się posługiwania kolejną, po Tarocie, „talią” kart.
Co ciekawe, zaprzyjaźniłam się z tymi kartami z zadziwiającą wprost łatwością, której nie da się uzasadnić tylko tym, że jest ich mniej niż kart Tarota, a co jeszcze ciekawsze – kiedy szukałam opisu jednej z nich w instrukcji, próbując zrozumieć odpowiedź Wyroczni na zadane pytanie – dotarło do mnie, że rozumiem tę odpowiedź bez sprawdzania opisu karty. Zupełnie tak, jakby mi się odezwały w głowie archetypy z mojej słowiańskiej nieświadomości ;-)
I jak tu nie wierzyć Jungowi, że coś takiego istnieje?

A skoro już jestem przy Jungu, to dodam, iż pan Stefański wspomina w swojej książeczce o badaniach Junga i Pauliego nad synchronicznością, które streścił następująco:
„(…) ich teoria głosi, że wydarzeniom pewnego typu z reguły towarzyszą wydarzenia innego typu, całkowicie od tamtych niezależne.”
[zainteresowanych odsyłam np. do textów: 1, 2, 3]

A teraz czajcie akcję, jak mówi nieco młodsze pokolenie ;-)

Postanowiłam adoptować kota. Wirtualnie, bo do długich związków wciąż nie dorosłam i na wieloletnie zobowiązania POZAfinansowe nadal nie jestem gotowa, co sprawia, że odpadam już przy pierwszym punkcie TEJ WYLICZANKI.
Tak więc stanęło na adopcji finansowej, co – jak się okazuje – stanowi miesięcznie wydatek MNIEJSZY niż np. kupno jednej butelki Martini… I pozostawmy to bez komentarza.

Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w Misiu [gdybym była lepsza, to już wkrótce by ze mną mieszkał!]



Misio ma już opiekunkę wirtualną, więc postanowiłam poszukać bardziej samotnego zwierzątka.

Notabene, przy okazji tych poszukiwań, choć wcale nie poświęciłam im wiele czasu, o moich planach dowiedzieli się INNI [skojarzenia z UFO uzasadnione!] i nie obyło się bez dyskusji o potrzebujących powodzianach i głodujących dzieciach z Afryki.
Jak powszechnie wiadomo, kocham ludzi podejmujących takie dyskusje, kiedy chodzi o cudze, a nie ich pieniądze…
Wróćmy zatem do tematu.
Kandydaci do adopcji zostali wybrani i sprawa miała zostać sfinalizowana wieczorem.

A tymczasem…
…pierwszą rzeczą jaką usłyszałam po powrocie do domu było to, że w naszej miniszklarni zamieszkała kotka z pięciorgiem kociaków.
Kociaki są małe i jeszcze ślepe, ale ewidentnie urodziły się gdzieś indziej i zostały przez kocicę przyniesione do nas. A uwierzcie, nie było to łatwe, bo kotka wniosła je do pojemnika z ziemią znajdującego się na wysokości ok. 80 cm i nie zaopatrzonego w żadne schodki, drabinki itepe. Mój ojciec, konstruktor i „budowniczy” tej szklarni, stwierdził mianowicie, że on się nie będzie schylał podczas prac szklarniowych i dlatego poziom szklarniowego gruntu jest na takiej wysokości. A jeśli chodzi o ojca, to faktycznie się nie schyla, bo nowa zabawka znudziła mu się razdwatrzy i np. obecnie rosną tam tylko nieco rachityczne pomidory.
No i – teraz – kociaki ;-)


Warunki na pewno nie są zbyt higieniczne i doprawdy nie wiem, czym się kierowała kotka, wybierając akurat to miejsce, ale na wszelki wypadek wolałam jej stamtąd nie przenosić. Przynajmniej na razie.
Trochę na mnie prycha kiedy ją odwiedzam, ale szybko się uspokaja, widząc, że nie mam niecnych zamiarów. Aczkolwiek moja maamaa liczy na to, że moimi odwiedzinami wkurzę kocicę tak, że się wyprowadzi w spokojniejsze miejsce…
Zobaczymy.
Nie wiem tylko, dlaczego domownicy, którzy o pomyśle z wirtualną adopcją nic nie wiedzieli, automatycznie przyjęli za fakt oczywisty, że te koty oddały się pod moją opiekę i są teraz „moje”, a nie np. moich rodziców.


Co ja zrobię z piątką kociaków?
Czy powinnam zadbać o kastrację tej kotki [podejrzewam, że urodziła małe po raz pierwszy]?
O rany!

sobota, 7 sierpnia 2010

deklaracje nie tylko w sprawie… muffinek ;-)

Czy wysłałam już deklarację przystąpienia do Rodzimego Kościoła Polskiego?
Nie, ale za to upiekłam ciastka ;-)
Dwa rodzaje.
A jak do jutra starczy mi dzisiejszego zapału, to deklaruję, że jutro upiekę muffinki. Nabyłam właśnie odpowiednie formy silikonowe i – na wszelki wypadek – papilotki, więc jestem przygotowana na mój pierwszy raz ;-) Muffinkowy.

No dobra, przyznam się dlaczego nie wysłałam tej deklaracji. Nie będę wam żałować ubawu ;-)
Otóż, numerologia dzieli ludzkie życie na dziewięcioletnie cykle, a ja do września będę w cyklu dziewiątym, w którym można różne rzeczy kończyć, ale nie należy niczego ważnego zaczynać.

Nie powinno się też np. kupować samochodu.

Ja kupiłam i skutki są takie, że jeszcze przed rejestracją padł alternator, potem zatankowałam na jakiejś przydrożnej stacyjce, po czym ujrzałam różne fajne światełka na desce rozdzielczej, dzięki czemu poznałam forum elektroda.pl, a następnie problematykę wybłyskiwania kodów błędów, ze szczególnym uwzględnieniem błędu 0170, kilka dni temu natomiast zapoznałam się z miłym panem wulkanizatorem, którego byłam zmuszona odwiedzić z gwoździem wbitym w koło Bordokrówki
Żabą jeździłam dziewięć lat i nic się nie działo, czego ubezpieczyciel pana, który spowodował wypadek jakoś nie może skumać [jak, do qrwy nędzy, można się ubezpieczać w firmie, która już swoją nazwą mówi, że UNIQA wszelkiej odpowiedzialności?] i rozśmiesza mnie do łez kwotą odszkodowania…
Ale o ubezpieczaniu się, to ja jeszcze napiszę.

A na razie dodam do tematu tego postu informację, że choć jeszcze w/w deklaracji nie wysłałam, to coraz bardziej podoba mi się pomysł przynależności do Rodzimego Kościoła Polskiego, więc na serio zainteresowałam się „pogańskimi” wierzeniami Słowian.

Jeśli wydaje się wam, że najważniejszym bogiem naszych przodków był Światowid, to koniecznie powinniście przeczytać TEN TEXT.

A jeśli chcecie przetestować swoją wiedzę na temat chrześcijaństwa to polecam TEN TEST.

piątek, 6 sierpnia 2010

nowa stara wiara

W encyklice Centesimus annus papieża Jana Pawła II znajduje się rozdział zatytułowany Własność prywatna i powszechne przeznaczenie dóbr, w którym papież prezentuje stanowisko kościoła katolickiego w sprawie tychże kwestii. Prezentuje je rozwlekle i, sorry jeśli obrażam czyjeś uczucia religijne [notabene, pomysł, że można obrazić uczucia nieodmiennie mnie zdumiewa], nieinteresująco, więc całości nie czytałam, ale już z początkowych zdań dowiedziałam się, że: „(…) prawo do własności prywatnej ma charakter naturalny. Tego prawa, podstawowego dla autonomii i rozwoju osoby, Kościół nieustannie bronił aż po dzień dzisiejszy.

A zatem nic dziwnego, że mimo upływu kilku dni nie mogę się pozbyć niedowierzania, które mnie dopadło podczas obserwowania wyznawców w/w Kościoła w następującej akcji:
Podmiot 1 zostawił swoją własność na terenie należącym do podmiotu 2. Podmioty 1 i 2 umówiły się w sprawie zabrania tej rzeczy, ale przyszedł podmiot 3 i zabronił im tę rzecz przemieścić, a służby powołane m.in. do ochrony prawa do własności zachowały bierność.
I wcale nie chodziło o niewybuch, który mógłby podczas przenosin eksplodować, ani o zwłoki ofiary zabójstwa, które należałoby odpowiednio zabezpieczyć, ani o narkotyki, które podmioty 1 i 2 mogłyby ukryć albo nielegalnie rozprowadzić, ani o…
Mogłabym tak jeszcze długo, ale… jest już ciemno, wszystko jedno ;-)
Chodziło o drewniany krzyż.

Absurdalność zdarzenia nie mieści mi się nigdzie, a najmniej w głowie, stało się jednak natchnieniem dla wielu twórców – oto dowody: 1, 2, 3, 4 [inne znajdźcie sobie sami].
Mnie osobiście najbardziej do całej tej akcji pasuje ten oto rysunek [powstały w całkiem innych okolicznościach] autorstwa Dona Addisa:


Przysłuchując się wypowiedziom chuliganów, którzy odnieśli na Krakowskim Przedmieściu spektakularne zwycięstwo, doznałam megawqurwu, kiedy wygłaszali brednie o tym, że bez krzyża nie ma Polski, że cała historia Polski zaczęła się dopiero po chrzcie itede itepe.

Niesiona tym wqrwem postanowiłam… przystąpić do jakiegoś rodzimowierczego związku wyznaniowego [mówiąc niezbyt poprawnie, ale bardziej zrozumiale dla większości wyjaśniam, że chodziło mi o tzw. neopogan] i natychmiast zaczęłam takowego szukać.
I już za drugim razem trafiłam na COŚ, dzięki czemu jak ręką odjął minął mi cały wqrw i wróciła wiara, że ten kraj nie zginie, skoro mamy takich ludzi, jak ci, którzy tworzą Rodzimy Kościół Polski.

Normalnie zakochałam się w nich od pierwszego przeczytania zalinkowanej charakterystyki, ze szczególnym uwzględnieniem następującego fragmentu:
Rodzimy Kościół Polski jest kościołem otwartym, nie uzurpującym sobie prawa wyłączności – zarówno w sprawach osobistej wiary jak i przynależności kościelno-organizacyjnej. Członkowie RKP uważają bowiem, że ich słowiańscy przodkowie byli wyznawcami tego samego Boga, któremu na swój sposób cześć oddają także chrześcijanie, muzułmanie i pozostali. Do Rodzimego Kościoła Polskiego może więc należeć również osoba, która jednocześnie należy do jeszcze innego związku religijnego (niekoniecznie rodzimowierczego). Tym samym przystąpienie do Rodzimego Kościoła Polskiego nie wymaga np. formalnego aktu zerwania z wcześniejszym – dotychczas wyznawanym przez kandydata – systemem wyznaniowym. (…)
Jako, że rodzimowierstwo słowiańskie z definicji wręcz (m.in. przez wyraźnie zaznaczoną etniczność) określa swój zasięg, Rodzimy Kościół Polski nie uznaje za konieczne również weryfikowania pochodzenia swoich potencjalnych kandydatów. Przyjmuje on iż Polakiem jest ten kto za Polaka się uważa (i mając na myśli tak pojmowaną polskość zastosowana została nazwa Rodzimego Kościoła Polskiego). W założeniach programowych deklaruje wręcz, iż jego członkiem zostać może każdy bez względu na to, jakiej narodowości przodków ma w swoim drzewie genealogicznym, jako że naród to przede wszystkim wspólny język i kultura.

Jak ktoś chce, to może też o nich zaczerpnąć informacji również z zatrutego źródła ;-)

CDN

wtorek, 3 sierpnia 2010

przygody mojego organizmu

Nie po raz pierwszy, oj nie, zaskoczył mnie lekarz POZ. A przecież sama go sobie wybrałam…
Tym razem mój wybranek ;- ) zlekceważył fakt, że jestem słodka, stwierdzeniem, że pewnie jem teraz dużo owoców, a wyglądający bardzo nieciekawe lipidogram niemal olał, mówiąc, że zapewne nie potrzebuję nawet wskazówek żywieniowych, bo [tu mnie zmierzył wzrokiem] jak wszystkie kobiety przestrzegam diety, a niewłaściwe proporcje HDL i LDL musiały być skutkiem chwilowego wahnięcia...
Po chwili zastanowienia uznałam, że zaufam opinii doświadczonego lekarza ;-)

Piątek był tym dniem, który przeżyłam zgodnie z wyobrażeniem mojego POZa na temat mojego stylu życia: zdrowa żywność, zero używek i tylko odrobina stresu.
I co? I mój organizm odmówił współpracy. Połowę nocy spędziłam na… powiedzmy… słuchaniu szumu białej muszli. A naprawdę nie zdarza mi się to często – góra raz na parę lat – i zawsze dotąd musiałam sobie na takie atrakcje ciężko zapracować nieumiarkowaniem w spożyciu. A teraz nie. Taki bonus, qrwa.

Twarda ze mnie bitch, więc sobotę spędziłam tak, jak planowałam. Na ciężkiej pracy fizycznej przy wyrębie lasu, a dokładniej: przecince. Serio.
Drzew nie wycinałam, ale pomagałam przy transporcie i porządkowaniu terenu.
A wszystko to przy zdecydowanym sprzeciwie mojego własnego, że tak powiem rodzonego, organizmu [pieprzony sabotażysta!].
Moje wnętrzności przestały żyć własnym rozedrganym życiem dopiero wtedy, kiedy wieczorkiem walnęłam sobie kielicha z innymi drwalami-amatorami.
A potem kilka kolejnych.
Wniosek nasuwa się tylko jeden: mój organizm jest alkoholikiem.

czwartek, 29 lipca 2010

pocztówka ze stanu dobrostanu

Czasem tak niewiele potrzeba, żeby poczuć coś niebezpiecznie zbliżonego do poczucia szczęścia…
Aczkolwiek uderzyła mnie przed chwilą konstatacja [ale nie mam siniaków, nie], że w moim przypadku musi dane zjawisko zawierać element zaskoczenia. Co chyba znaczy, że tak się przed szczęściem bronię, że musi mnie, biedactwo, brać z nienacka [pis. celowa] ;-)

Na moje dzisiejsze poczucie dobrostanu wpłynęło co następuje:

1
Nabyłam ja sobie w całkiem zwyczajnym samie ekspresową green tea with natural jasmine petals od Dilmah, skosztowałam i całkiem nieoczekiwanie stwierdziłam, że smakuje wypisz wymaluj jak moja ulubiona mieszanka, nabywana dotąd w specjalistycznym sklepie i w, hmmm, specjalnej cenie.
Normalnie piję i czuję się jak w niebie.
A jak pomyślę o tym, jak się dzięki temu odkryciu wzbogacę, to… O! Ach! Och!
I jeszcze zmywania mniej…
Extaza.

2
Zaczęłam czytać wielokrotnie już zaczynaną i tyleż samo wielokrotnie odkładaną ze zniechęceniem powieść Jacka Dukaja pt. „Inne pieśni”. I wpadłam.
I smakuję ją jak ową herbatkę jaśminową.
A odkładałam ją dotychczas z powodu zbyt dużego podobieństwa do „Czarnych oceanów”, któreż to kocham miłością zgoła bałwochwalczą i nie mogłam znieść, że coś jest do nich tak podobne, jak podobne mogą być tylko dwie identyczne w zarysach kolorowanki pokolorowane barwami leżącymi po przeciwnych stronach koła barw.
Ale o tej książce to ja napiszę oddzielny text, nie ma obawy.
Poczekajcie tylko, aż doczytam ją do końca, przeżywając orgazm co 7 stron ;-)
A potem zrobię to jeszcze raz…

3
Wyrosła nabyta przypadkiem bazylia cytrynowa [nabyte miały być nasiona bazylii… bazyliowej] i okazała się być naprawdę, rzeczywiście i niewątpliwie cytrynowa.
Wybaczam jej, że nie smakuje mi z pomidorami i że w związku z tym na pełnię frajdy ze spożywania tychże będę musiała poczekać na wzejście jej przyrodniej siostry, bo jest naprawdę odjazdowa.
Że też nigdy wcześniej jej nie siałam!

4
Odkryłam witrynę zawierającą tak cudownie absurdalne texty, że długo, naprawdę długo, uwierzcie, dłuuugo, szukałam informacji, że to podpucha i prowokacja.
A oni tak całkiem serio… Niedowiary! [pis. celowa, na prawdę ;-)]
Popłakałam się ze śmiechu.
Bierzcie linka i też… płaczcie ;-)

Pozdrawiam!

PS
Na porządnej pocztówce musi być obrazek, więc niech będzie taki:

niedziela, 25 lipca 2010

dawno nie było wiersza...

...więc zapodaję kawałek
(...)
Wtedy, gdy mam już dość namysłów i decyzji,
A życie jest zanadto jak puszcza bez ścieżek:
Twarz swędzi i łaskocze od wszystkich pajęczyn,
Przez które się przedarła, jedno oko łzawi,
Smagnięte witką, zanim zdążyłeś je przymknąć.
Chciałbym móc się odrywać na chwilę od ziemi,
A potem wracać na nią, by zacząć od nowa.
I oby los nie udał, że mnie źle zrozumiał:
Oby nie zaspokoił życzenia jedynie
W połowie, porywając mnie stąd bezpowrotnie.
Ziemia jest odpowiednim miejscem do kochania:
Nie wiem, gdzie by to mogło udawać się lepiej.
Co do mnie, chciałbym właśnie wspinać się na brzozę,
Wdrapywać się po białym pniu, czarnych konarach
Ku niebu – póki drzewo, nie mogąc wytrzymać,
Nie schyli się i znów mnie nie zsadzi na ziemię.
Dobrze byłoby dążyć tak i dobrze wracać.
To nie najgorsza dola: rozhuśtywacz brzóz.

Jest to fragment wiersza Roberta Frosta pt. "Brzozy".
Całość jest np. TAM

sobota, 24 lipca 2010

lanie wody

Już nie raz i nie trzy wspominałam, że szczególnie szczególnym uczuciem obdarzam osoby, które nie robią absolutnie nic w jakiejś SPRAWIE, ale wszystkie działania tych, którzy COŚ robią oceniają jako niewystarczające i zgoła szkodliwe, a nic nie sprawia im takiej satysfakcji, jak doszukanie się w życiu lub chociażby chwilowym zachowaniu osoby COŚROBIĄCEJ jakiejś, choćby pozornej, niekonsekwencji.
Jeśli powiesz takiej osobie, że przejmujesz się losem zwierząt, to będzie ci wypominać każdy mięsny posiłek, skórzane buty i chujwieco jeszcze – na pewno nie wystarczy, że zostaniesz wegetarianinem, ani nawet weganinem. A jeśli przyjdzie ci do głowy twierdzić, że leży ci na sercu dobro całego środowiska naturalnego, to nawet jako breatharianin [ktoś, kto nic nie je, a energię życiową czerpie ze światła] w tekstyliach na pewno zrobisz coś, co będzie można skrytykować.
Jeśli jesteś feministką, to zostaniesz odsądzona od czci i wiary – bynajmniej nie przez feministki, a przez szowinistów – jeśli tylko pozwolisz mężczyźnie otworzyć przed sobą drzwi albo, nie daj Boże, zapłacić za twoją zieloną herbatę.
Jeśli stwierdzisz, że w coś wierzysz, to będziesz musiał zostać fanatykiem [i to, bynajmniej, nie wg twoich wyobrażeń na ten temat], żeby nie usłyszeć zjadliwych komentarzy, na temat słabości twojej wiary i grzesznego życia.
itede
itepe


Ale, na szczęście, można takich ludzi OLAĆ. Totalnie. Z góry na dół. Z prawej do lewej.
I po skosie.
;-)

Jednak ludzie opisanego wyżej typu posiadają cechę, która nieustająco mnie zadziwia – zajebistą spostrzegawczość. Aczkolwiek im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku [choć chętnie doszłabym do czegoś innego ;-)], że… nie ma się czemu dziwić.
Ludzie cośrobiący są taką solą w oczach tych, którzy nie robią nic, że celem tych drugich, wręcz stanowiącym o ich poczuciu własnej wartości, staje się znalezienie pretekstu do stwierdzenia, że oni sami wcale nie są od tych cośrobiących GORSI.
Co – chyba – znaczy, że tak naprawdę WIEDZĄ, że SĄ gorsi ;-)
Troszkę ciekawi mnie dlaczego – skoro celem jest poprawa własnego samopoczucia – wolą szukać niekonsekwencji w działaniach, powiedzmy, DZIAŁACZY zamiast samemu COŚ zrobić, ale jestem w stanie pogodzić się z myślą, że są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się aalaascee i których aalaaskaa nie jest w stanie pojąć ;-)
Uparcie trwam w przekonaniu, że lepiej wpływać na własne samopoczucie własnymi działaniami niż cudzymi. Taka jestem dziwna. Przepraszam.

A do czego tym długim wstępem zmierzam?
A do opowiedzenia historii mojego prania. A nawet – wielu prań.
:-)
Pralka stoi w łazience, więc zdarza się, że moi niespodziewani goście widują ją włączoną [spodziewani znacznie rzadziej, bo jakoś nie mam zwyczaju robienia prania w czasie przyjmowania gości]. I jeśli już taka sytuacja ma miejsce, to niemal każdy, kto odwiedzi wówczas moją łazienkę, wychodzi stamtąd podekscytowany i mówi:
Jak to możliwe, że TY [właśnie TY!] używasz funkcji „podwyższony poziom wody”?
Niektórzy mówią to żartobliwie i nie wykreślam ich z grona znajomych, a niektórzy prezentują postawę „Przyłapałem cię! Nie jesteś wcale taka pro-ekologiczna! Nie jesteś ode mnie lepsza!” i już później nie umiem patrzeć na nich jak na ludzi nieupośledzonych moralnie.

PS
Piorę z użyciem tej funkcji, oczywiście, dlatego, żeby zminimalizować ryzyko reakcji alergicznej na środki piorące. Jednak podczas ostatniej dyskusji z kumplem – nie skreśliłam go, chociaż ośmielił się wypominać mi jeszcze inne grzechy przeciwko środowisku naturalnemu [tak, lubię go wyjątkowo, miał fory] – wymyśliłam dlaczego MAM PRAWO zużywać więcej wody niż on.
O WIELE WIĘCEJ.

Po moim wyjaśnieniu lekko osłabł, więc jeśli ktoś się tego boi, to niech dalej nie czyta ;-)

Ów kumpel dochował się progenitury w ilości sztuk jeden i marzy o kolejnych, więc oświadczyłam mu, że on musi oszczędzać wodę dla wszystkich swoich zstępnych i dla wszystkich pokoleń, które zapoczątkuje, a ja mogę robić co chcę, bo choćbym nie wiem co wymyśliła i tak nie będę w stanie zużyć wody, którą zużyliby moi potomni, których NIE BĘDZIE.
Innymi słowy – decyzja dotycząca nieposiadania dzieci daje mi prawo zużywania nieograniczonej ilości wody i innych zasobów naturalnych tej planety.
Jest to tak oczywiste i logiczne, że nie podlega dyskusji ;-)

Aha! Nie wiem czy wiecie, ale Polska ma najmniejsze zasoby wodne spośród wszystkich państw europejskich. Wiecie? Macie dzieci? To zakręcajcie szybciutko te wszystkie krany!

środa, 21 lipca 2010

słit lajf

Słodka ze mnie kobieta.
Ale nie jest to, bynajmniej, powód do radości.
No chyba, że ktoś mi źle życzy.
Gdyż to nie jest żadna przenośnia, ale cecha którą mam we krwi.
Tadam!
A nagły wzrost objętości mojej nogi to był obrzęk limfatyczny.
Zszedł bez śladu, ale to nie znaczy, że porzucił mnie na zawsze, o nie, w każdej chwili może wrócić i nigdy już nie opuścić, bo nikt nie wymyślił skutecznej metody leczenia tego cholerstwa.
Wychodzi więc na to, że ledwie pogodziłam się z faktem, że mam nogi ;-) a już za chwilę może się okazać, że ZWŁASZCZA mam jedną.
Tadam!

Chciałabym, żeby moje związki z ludźmi - przynajmniej z niektórymi - były tak stałe, jak z chorobami…

A że na wyniki niektórych badań jeszcze czekam, podobnie jak na doroczną kontrolę łagodności mojego – niemal już oswojonego – skorupiaka, to być może nie jest koniec fascynujących i ekscytujących wrażeń z lego lata.

O dziwo, przepłakałam tylko jedną noc.

Nastrój poprawia mi ponowna lektura powieści Jane Austen oraz powtarzanie „Pierdolę to!”.

Pierdolę to!

czwartek, 15 lipca 2010

słoniowa noga

Chyba nikt nie zaprzeczy, że nasze PRAWDZIWE przekonania czy wyznawaną hierarchię wartości wyraźniej widać w naszych czynach niż w słowach.

Od kilku dni trwam w głębokim zadumaniu nad moimi czynami.

Przedwczoraj w nocy, na przykład, kończyłam pracę i popijałam do Tidżeja [to synonim do lustra], w nosie mając ostrzeżenia lekarzy, że w upalne dni nie należy pić alkoholu – gdyby mi się chciało, to pewnie zracjonalizowałabym sobie ową beztroskę wyjaśnieniem, że mam w szklance więcej lodu niż Martini, albo chociaż stwierdzeniem, że celebruję zakończenie zadania, które trochę czasu mi zajęło. Ale mi się nie chciało. Energii nie brakowało mi tylko do tego, aby odganiać od siebie owady – aczkolwiek najbardziej w obawie, że mi się potopią w ulubionym alkoholu… ;-) Ukatrupiłam nawet dwie malutkie muszki i jednego komara.

Pod prysznicem zauważyłam, że jedna z moich nóg jest znacznie grubsza od drugiej i jeszcze puchnie. Obejrzałam ją centymetr po centymetrze, ale nie znalazłam żadnych widocznych ugryzień – przekonałam się tylko, że mogę się wyginać w zaskakujących kierunkach – więc nie wiedziałam czy to zemsta owadów, czy objaw jakieś ciekawej choroby.

Pokontemplowałam te 150% lewej nogi od stopy do kolana czas jakiś, zastanawiając się nad tym, czy budzić ludzi, żeby jechać na pogotowie, czy nie budzić i nie jechać [nie jestem - być może - święta, ale po alkoholu nie prowadzę żadnych pojazdów mechanicznych]. Machnęłam ręką, wypiłam podwójną porcję wapna, łyknęłam podwójną dawkę przeciwhistaminowej Claritine i poszłam spać. A! Wcześniej zrobiłam coś jeszcze – poszukałam w necie opisu objawów wstrząsu anafilaktycznego.
Zniechęciłam się do czytania po informacji, że alergikom grożą takie atrakcje jak zawał serca i udar mózgu, więc… przykleiłam do Tidżeja karteczkę z hasłem do mojego konta bankowego. I poszłam spać.
Zasnęłam od razu.

Obudziłam się z nogą delikatnie tylko „puszystą” w rejonie stopy i tak sobie chodzę drugi dzień. I nie mogę w sobie obudzić motywacji wystarczającej do odwiedzenia lekarza.

Ale zapewniam was, że moje zdrowie jest dla mnie najważniejsze!
;-)

poniedziałek, 12 lipca 2010

w podgrzewanej czaszce – zupa myśli

Co jakiś czas wracam ospałą myślą do oglądniętego przypadkiem programu, w którym filozofowie dysputowali o determinizmie i wolnej woli, które jakoby się wykluczają.
A ile razy bym nie wróciła, tyle razy nie dostrzegam żadnej sprzeczności.
IMO, zdarzenia toczą się zgodnie z różniastymi prawami przyczyn i skutków, dopóki czyjaś wolna wola nie zechce zakłócić ich bezwładu. Co nieznośnie kojarzy mi się ze zrzucaniem przedmiotów z dachu – spadają na ziemię po linii prostej, dopóki ktoś nie zdecyduje się zmienić trajektorii [lub przerwać] ich lotu, co przecież wcale nie jest takie trudne.
Notabene, Tarot pozwala nam poznać tę „zdeterminowaną” przyszłość, ale – znając ją – możemy zmienić bieg wydarzeń, wykraczając poza schematy swoich typowych czy charakterystycznych reakcji i/lub zachowań, co sprawia, że przepowiednia się „nie spełni”.

Od wyspy wolnej woli i determinizmu moje myśli płyną zazwyczaj [pchane siłami bezwładu, jak sądzę, bo raczej nie mają siły na wiosłowanie w tym upale] do wyspy zamieszkanej przez jeden z najczęściej kwestionowanych atrybutów Boga – wszechwiedzę. Ale zawijają do tego portu tylko na chwilę, ponieważ znowu nie widzę żadnej sprzeczności między wszechwiedzą Boga i wolną wolą.
IMO, wszechwiedza Boga polega na widzeniu wszystkich dostępnych możliwości, a dar wolnej woli pozwala człowiekowi wybrać jedną z nich. Proste i oczywiste ;-)

Potem rozmyślam o tej zdeterminowanej przyszłości i nie wiedzieć czemu [ach! no tak – inercja ;-)] „widzę” na zmianę wyobrażenia Huxleya, opisane w „Nowym wspaniałym świecie” i Dukaja, przedstawione w „Czarnych oceanach”. Ale skupiam się tylko na jednym wątku, na – powiedzmy – konwenansach towarzyskich. I tak, w przyszłości wg Huxleya dyrektor może bezkarnie klepać pracownice po tyłkach i „każdy należy do każdego”, a w przyszłości wg Dukaja obowiązuje nowa etykieta i nawet uśmiechanie się do osoby przeciwnej płci może zakończyć się pozwem sądowym.
Z dwojga złego wolę ową nową etykietę od klepania po tyłku. Zdecydowanie wolę.

Te wyobrażenia nieuchronnie kierują moje myśli na problem równouprawnienia kobiet. Ale znowu interesuje mnie tylko mały wycinek rzeczywistości. Po raz niewiadomoktóry, ale za to z wiadomym z góry wynikiem [czyli bez wyniku], zastanawiam się, dlaczego tak niewielu mężczyzn dostrzega nierówności, niesprawiedliwości i opresje dotykające kobiety w każdej dziedzinie życia społecznego. Nie znam bodaj żadnego faceta, który sam dostrzegł problem, a nieliczni znani mi feminiści stali się feministami na skutek udanych związków z feministkami, które chyba przemocą otworzyły im oczy.

W tym miejscu moje myśli biegną do Stiega Larssona i „przypominam sobie”, że źródłem jego feminizmu były… wyrzuty sumienia. Larsson był w młodości świadkiem gwałtu – nie pomógł gwałconej dziewczynie i nie mógł sobie tego później wybaczyć.

To wyobrażenie skutecznie kieruje moje myśli na mielizny i przez długie chwile czuję się jak żaglowiec w czasie flauty...

A potem wszystko zaczyna się od nowa.
I tak w kółko.

Jakby moje myśli były nieapetyczną zupą, w której ktoś apatycznie miesza łyżką…

poniedziałek, 5 lipca 2010

Armageddon was yesterday – today we have a serious problem

Miałam parę kilo czasu, więc zabrałam się za książki Stiega Larssona.
Leżały dotąd odłogiem nie tylko dlatego, że nie miałam czasu na czytanie – chciałam raczej, żeby wyblakły mi w pamięci filmy nakręcone na ich podstawie.
Po przeczytaniu całego cyklu „Millenium” wspomnienia filmowe ożyły o tyle, że zaczęłam się zastanawiać, czy po ich obejrzeniu Larssona trafiłby szlag, czy by nie trafił. I nie chodzi o to, że te filmy są złe, bo nie są, ale o to, że wypaczono w nich zamysły autora. Moim zdaniem w zasadniczych kwestiach i w sposób niczym nieuzasadniony.

Jeśli jeszcze nie przeczytałaś/przeczytałeś trylogii „Millenium” – ZRÓB TO.

Czyta się szybko, mimo budzącej szacunek ;-) objętości każdego tomu. A tematyka powinna chyba zainteresować każdego, skoro mamy do czynienia jednocześnie z kryminałem, dramatem psychologicznym, thrillerem, powieścią sensacyjną, detektywistyczną… itede
Co ciekawe, są tacy, którzy twierdzą, że wszystkie opisane przez Larssona afery wydarzyły się naprawdę.


A teraz cienka szara linia, której nie należy przekraczać, jeśli nie przeczytało się trylogii „Millenium” Stiega Larssona lub nie obejrzało się wszystkich filmów nakręconych na ich podstawie.


Które zmiany, wprowadzone przez scenarzystów, najbardziej nie przypadły mi do gustu?

Primo
Nie rozumiem, dlaczego nie pokazano stylu życia Mikaela Blomkvista, a pośrednio również Eriki Berger?
Romans mężatki i rozwodnika nie wydał się filmowcom zbyt niegrzeczny [aczkolwiek z Mikaela, o ile dobrze pamiętam, zrobili kawalera], ale już pokazanie, że mąż Eriki nie ma nic przeciwko temu, a poza Eriką Mikael sypia z innymi kobietami [nie tylko z Lisbeth, nie tylko!] i jej to nie przeszkadza, to już było za wiele?

Secundo
Nie rozumiem, dlaczego zasugerowano, że Lisbeth zaczyna unikać Mikaela, gdyż obawia się miłości po tym, jak jej matka została wyjątkowo źle potraktowana przez ukochanego mężczyznę?
Ta zmiana – kiedy ją przemyślałam – zirytowała mnie szczególnie, bo wydaje mi się, że Larsson, nie pisząc tego wprost, pokazał, jak powinna się zachować osoba, która ma wobec innego człowieka oczekiwania, których on nie może spełnić.
Kiedy Lisbeth uświadamia sobie, że zakochała się w Mikaelu i czuje zazdrość, widząc go z Eriką, nie żąda od niego, żeby z Eriką zerwał, bo zna jego przeszłość i wie, że właśnie z powodu Eriki rozpadło się jego małżeństwo. Zamiast tego – rezygnuje ze związku z nim. Nie dlatego, że to było łatwe, ale dlatego, że chciała więcej niż on mógł jej dać.

Tertio
Nie pojmuję, dlaczego w „Zamku z piasku, który runął” zrobiono z Eriki Berger taką tchórzofretkę?
Tego Larsson filmowcom by nie wybaczył!

Bo Stieg Larsson był zdeklarowanym feministom i widać to wyraźnie w jego powieściach, za co polubiłam go jeszcze bardziej niż za to, że był numerologiczną 33 ;-)

Bardzo, bardzo spodobał mi się motyw z Tą z TV4. To ona, Ta z TV4, jako pierwsza spośród wszystkich dziennikarzy spoza „Millenium” zainteresowała się aferą Wennerströma, ale kiedy o aferze mówili już wszyscy – temat został przekazany jej kolegom, MĘŻCZYZNOM. Gdy Mikael Blomkvist to zauważył, oświadczył, że będzie rozmawiał tylko z nią. Stacja chciała kręcić z nim wywiady, więc musiała ulec.
A do ciekawostek należy dodać, że Mikael zachował się WZORCOWO pomimo tego, że Ta z TV4 jako jedna z nielicznych nie chciała iść z nim do łóżka ;-)



Kiedy tak sobie rozmyślam o feminizmie Larssona, to szlag mnie trafia na myśl o tym, co się wyrabia w moim kraju. W kraju, w którym kandydat na prezydenta – i wybrany na tegoż – emituje spot wyborczy, w którym żona podaje mu zupę, bo był grzeczny, a kiedy feministki zwracają na to uwagę, to przekracza granice żenuły w tłumaczeniach i oburzeniu. A przede wszystkim – w braku zrozumienia sedna sprawy.

Powiedzcie, bo mnie to męczy, czy naprawdę tak trudno było zrozumieć meritum?

Po protestach feministek Bronisław Komorowski, wespół z żoną, wmawiał społeczeństwu, że on też wykonuje prace domowe. Ale skoro tak, to powstaje pytanie: dlaczego to nie taką scenę pokazano w spocie wyborczym?
Czyż dokonany wybór nie świadczy najdobitniej o obowiązującej w naszym kraju „normie”? I czy utrwalanie owej chorej „normy” przez polityka pretendującego do stanowiska prezydenta nie świadczy źle o tym polityku?

Jeszcze fatalniej postąpiła Anna Komorowska, kiedy z oburzeniem stwierdziła, że – nie cytuję tylko streszczam własnymi słowami – feministki walczą przecież o to, żeby każda kobieta mogła żyć tak, jak chce, więc i ona może być „kurą domową”, skoro tego chce.
Nie wiem czy ktoś tej pani [teraz już First Lady, cholera] wyjaśnił, że faktycznie może sobie robić co chce i być kim chce, ale jeśli jest żoną polityka w kraju, w którym naprawdę wielkim problemem jest walka z wyzyskiem kobiet i brakiem równouprawnienia, to afiszowanie się właśnie w TAKIEJ sytuacji i promowanie właśnie TAKIEGO stylu życia nie świadczy dobrze ani o kompetencjach polityka ani o inteligencji jego żony.

Już Arystoteles rozumiał politykę jako rodzaj sztuki rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne. A wg Wikipedii współczesna definicja polityki zakłada, że jest to:
działalność polegająca na przezwyciężaniu sprzeczności interesów i uzgadnianiu zachowań współzależnych grup społecznych i wewnątrz nich za pomocą perswazji, manipulacji, przymusu i przemocy, kontestacji, negocjacji i kompromisów, służąca kształtowaniu i ochronie ładu społecznego korzystnego dla tych grup stosownie do siły ich ekonomicznej pozycji i politycznych wpływów.

Obserwując zachowanie nowo wybranej pary prezydenckiej można dojść do wniosku, że albo feministki mają marną pozycję i zero politycznych wpływów, albo Bronisław Komorowski jest zwolennikiem polityki średniowiecznej, której zasadniczym celem było uzasadnianie uprzywilejowania jednych i braku praw innych.


ps
Uroczyście oświadczam, że tytuł tego „odcinka” nie jest aluzją do wydarzeń dnia wczorajszego [w sensie wyborów prezydenckich] – jest to text z jednej spośród koszulek Lisbeth Salander, którą to Lisbeth niniejszym zaliczam do grona moich ulubionych bohaterek literackich.
Jej twórcę, Stiega Larssona, zaliczam do grona moich ulubionych pisarzy i ulubionych ludzi. Ostatecznie: Nie śmierć rozdziela ludzi, lecz brak miłości...

czwartek, 1 lipca 2010

historia jednego koszmaru

Wszystko zaczęło się od tego, że w niedzielę byłam w pracy. Prawie cały dzień.
Skutek objawił się niemal natychmiast, bo już w nocy.
Miałam tak koszmarny sen, że aż trudno uwierzyć, że mózg może coś takiego wyprodukować.
Czasem się go boję…

Śniło mi się, że moja rodzina miała farmę, na której hodowano kangury. Na mięso. Przyjechałam na tę farmę i zobaczyłam zwierzątka, którym poobcinano łapy i ogony – rzekomo po to, żeby łatwiej je było tuczyć. Ale najgorsze było to, że mojemu ulubionemu kangurowi obcięto również głowę - tak okaleczony żył nadal i nadal miał być mięsnym tucznikiem, aczkolwiek nijak nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać karmienie go…

Wzięłam tego bezgłowego, bezłapego i pozbawionego ogona kangura na ręce i niosłam przez cały mój sen, Bóg raczy wiedzieć dokąd, totalnie bez sensu i celu, spłakana do imentu i z rozpaczą w sercu.

H o r r o r.

Wszystko w tym śnie było całkiem realne i w najlepszej jakości jeśli chodzi o grafikę – co najmniej High Definition – tylko kangury wyglądały jak kalekie postacie z kreskówek. Za to widziałam je tak wyraźnie, że ten widok wypalił mi się na siatkówkach i nijak nie mogę się go pozbyć, co przyjemne nie jest.
Oj, nie jest.
Wczoraj, na ten przykład, byłam zmuszona udać się do kościoła, na mszę, w czasie której – ku mojemu lekkiemu zdumieniu – usłyszałam piękne i mądre kazanie. Tyle tylko, że kiedy ksiądz pytał: „Czy żyjesz pięknie?” to mnie wyświetlał się obrazek przedstawiający okrutnie okaleczone kangury.
M A S A K R A.

Strach zasnąć.

środa, 23 czerwca 2010

w Dzień Ojca o urlopie dla ojca

Dziś Dzień Ojca, a to mi przypomina, że kiedyś miałam zamiar napisać text o urlopie tacierzyńskim, tatowym czy – jak kto woli – ojcowskim.
Notabene, gdyby mnie ktoś zapytał, którą nazwę wolę, to powiedziałabym, że wolę nazwę urlop rodzicielski ;-)

Podejrzewam, że wśród moich Czytelników znajduje się co najmniej jedna osoba, która w tej chwili pomyślała: „A cóż tę kobietę, która twierdzi, że nie chce mieć dzieci, obchodzą urlopy rodzicielskie?”

Ano, obchodzą mnie.

Albowiem, zaprawdę powiadam wam, gdybym teraz szukała pracy, to mój potencjalny pracodawca patrzyłby na mnie z założeniem, że pragnę powić progeniturę, w związku z czym pójdę na urlop macierzyński, a on zostanie z problemem znalezienia kogoś, kto wykona robotę, do wykonania której ewentualnie by mnie zatrudnił.
Jeżeli ów pracodawca miałby do wyboru kandydata płci męskiej, który na taki urlop raczej nie pójdzie, nawet po spłodzeniu stada dzieci, to kogo by wybrał?
No, kogo?

A przecież istnieje prosty sposób na to, by w podobnym przypadku czynnik płci nie miał znaczenia – urlopy rodzicielskie zamiast macierzyńskich. Najlepiej obowiązkowe i „pół na pół” [w sensie: połowę wymiaru urlopu wykorzystuje matka, a połowę ojciec].
O zaistnieniu takiego cudu w naszym zaścianku nie śmiem nawet marzyć, więc ograniczam się do marzeń o rozwiązaniu, które przetestowano w Szwecji – oprócz części urlopu, który teoretycznie jest do podziału między oboje rodziców (ale jedno może się zrzec swojej części na rzecz drugiego), ojciec i matka dostają po dwa dodatkowe miesiące urlopu i jeśli np. ojciec swoich dwóch miesięcy nie wykorzysta, to one przepadają, a z nimi odpowiedni zasiłek.
Rozwiązanie dalekie od ideału, ale na początek może być.
Oczywiście wątpię by rządzące u nas oszołomy, nazywające pracujące kobiety kaszalotami, wprowadziły podobne przepisy, ale liczę, że UE nam je narzuci.
Optowałabym jednak za zapisem, że urlop tacierzyński jest OBOWIĄZKOWY gdyż w przeciwnym wypadku nawet ci ojcowie, którzy na taki urlop chętnie by poszli, będą przez swoich pracodawców zmuszani do rezygnacji z tego prawa.

A gdyby mi jakaś kobieta płakała w mankiet, żeby nie skracać jej urlopu macierzyńskiego na rzecz małżonka i jego urlopu tacierzyńskiego, bo on się dzieckiem nie zajmie, tylko wykorzysta ten czas na swoje rozrywki, to powiedziałabym:
„Sorry, Winnetou, WIDZIAŁY GAŁY CO BRAŁY!”

Z tego samego powodu wszystkie publikacje, których autorzy – ewidentni przeciwnicy urlopów tacierzyńskich lub/i zwolennicy konfabulacji o nazwie „tradycyjny podział ról” – twierdzą, że Szwedzi swoich urlopów nie spędzają z dziećmi tylko wykorzystują je np. na polowania, kwituję wzruszeniem ramion.
Mnie naprawdę nie obchodzi to, jak ludzie układają sobie życie rodzinne. Zakładam, że jeśli kobieta żyje jak męczennica i zapierdala na czterech etatach [praca zawodowa, zaopatrzenie, zajęcia domowe, usługi seksualne], to taki jest jej wybór i nic mi do tego.

A jeśli jedynym sposobem na to, bym w procesie rekrutacji do pracy miała równe [no, trochę RÓWNIEJSZE] szanse z facetami, jest opłacenie z moich podatków wczasów dla bezużytecznych dzieciorobów, to trudno, płacę.
Zysk przewyższa koszty.

piątek, 18 czerwca 2010

sposób na problemy i smutki


nierówność płciowa w… przedszkolu?

Przeżyłam jeden z największych szoków w kontakcie z polskim szkolnictwem
[a myślałam, że w tym temacie nic mnie już nie zaskoczy!]
podczas… odwiedzin u znajomej, która z zawodu jest przedszkolanką.

Zamiast powitania usłyszałam: „Dobrze, że jesteś. Powiedz mi, jak mam to policzyć?” i pod nos podetknięto mi tabelkę, wypełnioną liczbami dodatnimi i ujemnymi, a zasadniczy problem można ująć w słowach: ile to jest 23-(-13)? Najpierw odruchowo odpowiedziałam, a potem zaciekawiłam się kwestią, czy w przedszkolu zaczęto nauczać działań na liczbach ujemnych.
Okazało się, że nie zaczęto, tylko koleżanka była zajęta dokonywaniem oceny gotowości szkolnej swoich podopiecznych, a ponieważ metoda oceniania wydała mi się dziwna i głupio przekombinowana, to poprosiłam o wyjaśnienia.
I nawet zrozumiałam o co biega.

Jednak prawdziwy szok był wciąż przede mną. Nastąpił w chwili, w której spojrzałam na tabelki zawierające przyporządkowanie uzyskanym przez dzieci punktom stopni gotowości
[używa się trzech ocen wyrażonych słowami: wysoki, średni i niski albo dwóch: zgodny z oczekiwaniami i niższy od oczekiwanego]
i zobaczyłam, że od chłopców wymaga się mniej niż od dziewczynek.

Spojrzałam drugi raz i nadal widziałam to samo: chłopcy otrzymują wyższe oceny od dziewczynek, mając mniej punktów. Różnica może i nie jest duża, ale JEST.

Od razu przypomniał mi się dowcip-zagadka treści następującej:
- Jak nazywa się kobietę, która pracuje tak samo ciężko jak mężczyzna?
Odpowiedź brzmi: leniwa suka.

Przyjrzałam się zatem dokładniej ocenianym umiejętnościom i powiedzmy, że nawet mogę się zgodzić na różnice w punktacji przy ocenianiu sprawności motorycznej – nie jestem biologiem, ale tak długo wmawiano mi biologiczne różnice między płciami, że w nie uwierzyłam ;-)
Nie rozumiem jednak, dlaczego mniej się wymaga od chłopców jeśli chodzi np. o samodzielność czy niekonfliktowość?
Czy ministerstwo oświaty chce „produkować” wojowniczych maminsynków…?

Niech mi to ktoś wytłumaczy, BŁAGAM.

czwartek, 17 czerwca 2010

a na tego pana NIE GŁOSUJEMY! nie, nie, nie!

Tytułowy pan nazywa się Komorowski i gada bzdury jak mało który!
[oczywiście, z wyłączeniem polityków - w odniesieniu do nich bredzi co najmniej jak co drugi, przy założeniu, że połowa to niemowy ;-)]

Dlaczego NIE GŁOSUJEMY na Komorowskiego wyjaśnia Kinga Dunin.
[Kocham Kingę Dunin! Jeśli kiedyś będę umiała z taką precyzją, jak ona, zamieniać myśli na słowo pisane, to... aż nie wiem jak to uczczę! ;-) ale na pewno JAKOŚ]


Dlaczego NIE GŁOSUJEMY na Kaczyńskiego nikomu nie muszę wyjaśniać, mam nadzieję.


Dlaczego bierzemy udział w wyborach, nawet jeśli nie mamy na kogo zagłosować, też chyba wszyscy wiedzą?
[Np. po to, żeby politycy wzięli się wreszcie do roboty, zamiast pie...ć, że społeczeństwo nie interesuje się polityką, o czym ma niby świadczyć niska frekwencja]


Co robimy z kartą do głosowania, jeżeli nie mamy na kogo zagłosować?
Oddajemy głos "nieważny" [np. skreślamy wszystkich] i piszemy wielkimi literami:
"aalaaskaa na królową!"
;-)


ps

A co robimy z kartą do głosowania, jeżeli mamy na kogo zagłosować?
Stawiamy krzyżyk obok wybranego kandydata w taki sposób, żeby miejsce przecięcia znajdowało się wewnątrz odpowiedniej kratki, bo inaczej nasz głos będzie nieważny.
Serio.
Żadnych innych znaczków niż "X" czy "+" [odpowiednio "wycelowanych"] się nie uznaje.
NAPRAWDĘ.

co by było gdyby w lesie rosły ryby

Gdyby mi się tak chciało, jak mi się nie chce, to sama zbudowałabym piramidę Cheopsa.
Tymi kciukami, z których jeden boli...!


Najbardziej absurdalna rozmowa na temat (nie)chcenia:

maamaa: Umyj sobie szybę w tym samochodzie.
aalaaskaa: Mogłabym ją umyć, ale mi się nie chce.
maamaa: No patrz, myślałam, że bardzo chcesz, a nie umyjesz!


Wymyśliłam text o dwóch książkach i jednym serialu, które łączy pewien wątek, ale strasznie mi się nie chce go pisać.
Może ktoś mnie zastąpi?

Książki:
"Błękitny anioł" Francine Prose
"Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof" Marisha Pessl

Serial:
"Californication"

Do dzieła!

poniedziałek, 14 czerwca 2010

stupid woman

Zajrzałam na basha, przeczytałam to:
You: hi
Stranger: hey
You: asl
Stranger: 22 female LA
Stranger: u
You: 19 male Poland
Stranger: poland? isn't that in Russia?
You: now, it is near Russia, exactly beetwen Russia and Germany
You: no*
Stranger: oh ok, ever been to america?
You: no:(
Stranger: you should, best country ever
Stranger: ;)
You: and have you ever been in europe?
Stranger: europe? I dunno, I've been to france
You: France is in Europe
You: Europe is a continent
Stranger: oh really? than I guess I have been there :)
Stranger: so what is the capital of europe?
You: europe hasn't got capital, i told europe is a continent like america
Stranger: but America is a country
You: i don't talking about USA
You: i'm talking about america- USA+ Canada
You: big island :D
Stranger: lol
You: do you know how many continets are at the world?
Stranger: post structural theories since michel foucault's "the archeaology of knowledge" clearly state that the nation state is a mere social construct
You: you are too stupid for me, be

...i zaczęłam się zastanawiać... ile jest tych cholernych kontynentów.
Serio.

Słyszałam już w głowie głos mówiący:
- You stupid woman!
...kiedyWikipedia potwierdziła moje wątpliwości.

Oto alternatywne listy kontynentów:
osiem kontynentów: Afryka, Antarktyda, Azja, Australia, Ameryka Północna, Ameryka Południowa, Europa i Oceania
siedem kontynentów: Afryka, Antarktyda, Azja, Australia, Ameryka Północna, Ameryka Południowa i Europa,
sześć kontynentów: Afryka, Antarktyda, Australia, Ameryka Północna, Ameryka Południowa i Eurazja,
sześć kontynentów: Afryka, Ameryka, Antarktyda, Azja, Australia i Europa
pięć kontynentów: (flaga olimpijska) Afryka, Ameryka, Azja, Europa i Australia
pięć kontynentów: Afryka, Ameryka, Antarktyda, Australia i Eurazja
cztery kontynenty: Ameryka, Australia, Afryka i Eurazja
trzy kontynenty: Australia, Ameryka, Eurafrasia

Ufff! Wiedziałam, że to nie jest takie oczywiste!

ps
Nic dziwnego, że się planet nie możemy doliczyć...

sobota, 12 czerwca 2010

czarna krowa w kropki bordo żarła trawę kręcąc mordą

No i stało się. Moje autko – taka jego mać niedobra – zapracowało sobie na imię.
Będzie się zwało KROWA.

Zaczęło się od kumpla, który zapytał jaki kolor ma mój nowy nabytek [było dużo gadania o tym, że najbardziej ucieszyłoby mnie auto w kolorze zielonym], a kiedy usłyszał, że bordowy, to wymruczał: „Czarna krowa w kropki bordo…
Najpierw myślałam o niej pieszczotliwie Bordokrówka, ale jak mi przedwczoraj zastrajkowała - akurat kiedy jechałam ją zarejestrować, to… @#$%!
Musicie jednak przyznać, że ma, KROWA jedna, wyczucie chwili ;-)
Dwie przecznice przed urzędem właściwym do sprawy rejestracji, tuż przed skrzyżowaniem, znienacka zgasła. Na amen. Znam ten objaw, bo mi go już kiedyś ŻABA [poprzednie autko] zaprezentowała, więc wzywając siły ratunkowe w postaci taty i brata powiedziałam, żeby z rozbitej ŻABY zabrali akumulator i wmontowali go KROWIE.
Bardzo mnie później za ten pomysł pochwalili.

Popijając - ZNACZNIE PÓŹNIEJ, gdyż w urzędzie właściwym do sprawy wyczekałam się niemal jak Polska na niepodległość – piwko, pękaliśmy ze śmiechu, wyobrażając sobie, co też pomyśleli ludzie będący świadkami takiej oto sceny: autko gaśnie przed skrzyżowaniem, przypadkowo przechodzący panowie spychają je na bok, po czym kierująca pojazdem kobieta wyjmuje z ramek tablice rejestracyjne i dzierżąc je w dłoni odchodzi w siną dal, porzucając w cholerę troszkę byle jak zaparkowany pojazd… ;-)

Miedzy miejscem, które Bordokrówka wybrała sobie na niezaplanowany popas, a urzędem właściwym znajduje się komisariat policji, ale to nie powstrzymało moich prywatnych służb ratunkowych przed przejechaniem tej trasy samochodem ze zmienionym co prawda akumulatorem, ale bez tablic i dokumentów, więc bawiło mnie też wyobrażenie sobie rozmowy z policjantem na temat takiego przebiegu akcji ;-) ONI twierdzili, że nie byłby żadnego problemu, a ja nadal mam w tej kwestii wątpliwości.

Wczoraj wyruszyłam do pracy w przekonaniu, że wszystko jest OK, ale po przejechaniu kilku kilometrów, kiedy wyprzedzałam ciężarówkę – co musiałam odpowiednio zasygnalizować – uderzył mnie w oczęta blask dwóch zapalających się znienacka kontrolek. Jednej z czerwonym ideogramem akumulatora i drugiej – z żółtym ideogramem samochodu z kluczem. Troszkę od czasu do czasu prychało, troszkę szarpało, kontrolki świeciły światłem ciągłym, ale ja twardo jechałam dalej.
I dojechałam do ZAKŁADU.

Na parkingu odbyłam szybką konferencję telefoniczną z teamem mechanicznym i usłyszałam, że mam spróbować wrócić do domu autem w takim stanie, w jakim jest, ewentualnie jadąc bez świateł, a szukanie przyczyn odłożymy na sobotę.
No to wyruszyłam do domu, zgodnie z zaleceniem teamu. Na początku trochę szarpało i prychało, więc jechałam bez świateł i starałam się nie włączać kierunkowskazów.
Notabene, tym sposobem, doświadczalnie, przekonałam się o solidarności braci kierującej pojazdami, gdyż niemal każdy mijający mnie samochód „mrugał” światłami…
Bardzo wam wszystkim dziękuję, kochani jesteście! :-)
Starałam się unikać włączania kierunkowskazów, więc przez jakiś czas jechałam za powolną ciężarówką, wyprzedzając ją dopiero wtedy, kiedy droga za nami i przed nami była całkiem pusta. Oczywiście wciąż jechałam bez świateł i nie włączałam kierunkowskazów.
Pozdrawiam kierowcę ciężarówki ;-)
I w tym właśnie momencie kontrolki zgasły.
Pojechałam trochę dalej i postanowiłam zaszaleć, więc włączyłam światła.
I nic.

Dojechałam do domu jak gdyby nigdy nic, ale team twierdzi, że będziemy wymieniać regulator w alternatorze.
No, ładnych słów użyli, nie powiem ;-) ale ja i tak sądzę, że Bordokrówka wyczuwa po prostu moje emocje – im bliżej ZAKŁADU tym jej gorzej, a im dalej – tym lepiej ;-)

Na szczęście najgorsze szychty odpracowałam w minionym tygodniu, więc już w poniedziałek będę jechała do ZAKŁADU na mniejszym wqrwie, a Krówka – mam nadzieję – na nowym regulatorze, więc powinno być lepiej.

A najlepszym antidotum na wszelkie smutki są obecnie truskawki.

Bordowe ;-)

wtorek, 8 czerwca 2010

ogłoszenie parafialne

Niniejszym ogłaszam, że przestaję marzyć o Australii.

Chcę zamieszkać TAM.
hmmmm...

A jeszcze bardziej - żeby tak było w Polsce...


ps
Gdyby akurat nie zaczynały dojrzewać truskawki, to znów marzyłabym o śmierci...

wtorek, 1 czerwca 2010

wszystkiego najlepszego!

Z okazji Dnia Dziecka życzę Wam tego, czego życzę również sobie:
abyście/abyśmy nie zatracili jednej z pierwszych nabytych w dzieciństwie umiejętności
-
umiejętności podnoszenia się po każdym upadku.


ps
Sprawdziłam dzisiaj, że własnoręczna zmiana biegów wywołuje w mojej kontuzjowanej dłoni tylko taki ból, który jestem w stanie znieść, więc jutro sama jadę do pracy. Jeśli zatem zobaczycie na pewnej drodze w województwie łódzkim coś bordowego, to mogę być ja w moim nowym krążowniku szos, który chwilowo jest bezimienny, bo absolutnie nie mam pomysłu na to, jak go/ją ochrzcić.
Nie bójcie się, nie zjeżdżajcie na pobocze, nie kryjcie się w rowach - jeśli już uczestniczę w jakimś "zdarzeniu drogowym", to ja jestem jego najbardziej poszkodowaną uczestniczką...

monodialogi z bardzo głęboko ukrytym sęsem [pis. cel.]

1.
Znajomy, oglądając mój rozbity samochód, ze szczególnym uwzględnieniem przedniej - rozbitej - szyby, spojrzał na mnie, cmoknął i powiedział:
- Głowa nie od parady…!
2.
A kiedy oglądał mój nowy środek lokomocji, maamaa powiedziała:
- Wiesz, aalaaskaa wcześniej kupowała buty i dłużej się zastanawiała nad kupnem tych butów niż nad kupnem tego samochodu…
I była to szczera prawda.
3.
Podróżowałam dziś z bratem po kraju i w pewnym miasteczku troszkę się zamotaliśmy. Brat stwierdził:
- Powinniśmy jechać na południe.
- I co, qrwa – zapytałam grzecznie - mam tu teraz wysiąść, poszukać mchu na drzewach i pojedziemy w przeciwnym kierunku?
4.
Zatelefonowałam do kuzyna, żeby mu złożyć życzenia z okazji Dnia Dziecka, a przy okazji opowiedziałam mu o swoim wypadku, na co on:
- Wiesz, siostra(*), u nas to mówią, że złego diabli nie wezmą.
A kiedy powiedziałam, że dostałam od maamyy kubek z napisem Kubek SUPERCÓRKI, to zapytał:
- A jesteś pewna, że tam nie ma cudzysłowu? A może jest jakiś dopisek widoczny w ultrafiolecie…?

A ja myślałam, że on mnie lubi…
buuuu!
:-(


(*) Kuzyn dysponuje jedynie starszym bratem, więc już dawno ustaliliśmy, że będzie się do mnie zwracał per siostra, żeby mógł poczuć smak tego słowa. W rewanżu ja nazywam go bratem i tym sposobem mam dwóch starszych braci zamiast tego jednego, którego zafundowali mi rodzice „na wejściu”. Fajnie, nie?

Aczkolwiek moja maamaa przeżyła chwilę głębokiego zdumienia, kiedy raz odebrała mój telefon i usłyszała „Cześć, siostra!” wypowiadane głosem nie należącym do jej syna... ;-)

sobota, 29 maja 2010

pieniądze szczęścia nie dają, dopiero zakupy [M. Monroe]

Kupiłam sobie dwie pary butów i jeden samochód.

Nie czuję się szczęśliwsza.

piątek, 28 maja 2010

krótkie sukienki to zuo!

Przykro mi bardzo, Wszechświat nie chce, żebym nosiła krótkie sukienki.

Na jakiej podstawie tak twierdzę?
A na takiej, że nabyłam taką sukienusię i zamierzałam w niej wystąpić na najbliższej imprezie, ale obecnie widzę ów występ w fioletowych barwach, gdyż taki właśnie kolor mają siniaki na moich kolanach.
[Z niecierpliwością czekam na pozostałe kolory tęczy… Wprost drżę z pragnienia ich ujrzenia!]

Skąd mam siniaki na kolanach?
A z kolizji, w której moje autko doznało szkody całkowitej, a ja niecałkowitej, a wręcz zgoła powierzchownej. Co nie znaczy, że nie upierdliwej [To nie do wiary, jak człowiek potrzebuje sprawności obu rąk!]

Dla pełnej jasności dodam, że nie ja za ową kolizję odpowiadam, choć doznałam większych szkód – koleś wrąbał mi się przed maskę i - jak to uroczo opisał właściciel lawety, zbierający resztki mojego autka z pobocza - „Było BUM.” Po owym BUM sprawca pojechał sobie do domu, na własnych czterech kółkach, a moje autko wróciło do garażu w postaci akordeonu.

I gdzie tu sprawiedliwość?

Tego nie wiem, ale za to wiem…

…Jak rozbawić policjanta? A tak:
Policjant pyta: "Dlaczego ta szyba jest rozbita?" [chodziło o przednią szybę, zawierającą piękne "słoneczko" dokładnie naprzeciw miejsca kierowcy]
aalaaskaa odpowiada: "Bo ja wiem? Chyba od naprężeń…?"
Policjant już się cieszy, ale pyta radośnie: "Miała pani zapięte pasy?"
aalaaskaa odpowiada: "Mhm."
Policjant w ekstazie, ale… nic więcej nie mówi.
Chyba znowu zacznę [trochę przestałam po zapłaceniu trzech stówek mandatu] kochać policję, która PRZYNAJMNIEJ nie kopie leżącego.

Zły Los
natomiast owszem - nie mam innego wyjaśnienia na powstanie olbrzymiego siniaka po lewej stronie moich pleców, nieco poniżej talii…

Na pogotowiu trafiłam na tego lekarza, o którym już kiedyś pisałam…

A teraz idę sobie cichutko popłakać w poduszkę.

[Eckhart Tolle twierdzi, że jeśli człowiek pozwoli sobie na ból, to zauważy przestrzeń pomiędzy sobą i swoją udręką, a kiedy cierpi się świadomie, to fizyczny ból może szybko wypalić ego…
Czy ja to naprawdę kiedyś rozumiałam
?!?]

ps
Specjalne pozdrowienia dla groover [ona już wie, dlaczego].

wtorek, 25 maja 2010

mowie ojczystej przysporzyłam klawisz… a wyobraźnia to zuo!

W ZAKŁADZIE ktoś ZNÓW narozrabiał na odcinku, na którym to ja macham kilofem. Akurat w tej samej chwili, kiedy to zauważyłam i adrenalina buchnęła mi uszami, napatoczył się kumpel. Coś ode mnie chciał, ale wcale go nie słuchałam, tylko wrzeszczałam:
No zobacz, znowu jakiś chuj mi tu dołki kopie! Już któryś raz z kolei!!! I żeby się chociaż przyznał, że wlazł w szkodę, to nie!
Kumpel z pewną taką nieśmiałością zauważył, że to niekoniecznie musiał być mężczyzna.
Na takie dictum ponownie wydarłam twarz:
A czy ja mówię, że to był chuj z chujem? Może to był chuj z cipą! Ale jak złapię to zabiję - niezależnie od zawartości majtek!
W ten sposób doprowadziłam dorosłego (i rosłego) mężczyznę do płaczu.
A jak już mógł mówić, to powiedział, że nauczyłam go nowych słów.
Czyli to jednak prawda, że mężczyźni później uczą się mówić…


Trochę później do pieca dołożyła kumpela, która siedziała jakaś taka przygaszona, więc ktoś ją zapytał, co się stało, a ona na to, że nic, że ma okres. A po chwili się zaciekawiła:
A co, to widać? Ubrudziłam się na twarzy?
Po tym pytaniu wszyscy pospadaliśmy z krzeseł.

A moja wyobraźnia mnie zabiła.


Moje zwłoki pozdrawiają wasze.

niedziela, 23 maja 2010

czas na abstynencję...

Cholera, wzrusza mnie ta piosenka:

Od jutra [;-)] nie piję!

na fali

Kiedy oglądam w tivi zalane wsie i miasta, to dominującym odczuciem, rejestrowanym w pierwszej kolejności, jest wqrw. Mam ochotę pourywać łby wszystkim decydentom, odpowiadającym za to, że tak mało robi się w sprawie regulacji naszych rzek i budowy zbiorników retencyjnych.
Co roku ten sam kontredans (z deptaniem po palcach): zwalanie odpowiedzialności na innych i drenowanie budżetu poprzez wypłaty odszkodowań, w obawie, że jak odszkodowań nie będzie, to partia nie będzie miała szans w kolejnych wyborach.

Nie mam nic przeciwko pomocy dla osób, które spotyka tragedia, ale – IMO – powinno to wyglądać zupełnie inaczej. Przede wszystkim, nikt z poszkodowanych nie powinien oczekiwać pieniędzy od tzw. państwa, ale od firm ubezpieczeniowych i – ewentualnie – fundacji. Rolą państwa w podobnych przypadkach powinno być zapewnienie sprawnej, wręcz doskonałej, działalności/organizacji służb porządkowych oraz wprowadzenie takich przepisów, które wymuszałyby na ubezpieczycielach natychmiastową wypłatę odszkodowań, a fundacjom zapewniły odpowiednią przestrzeń do samarytańskiej działalności. IMHO państwo mogłoby co najwyżej udzielać poszkodowanym krótkoterminowych pożyczek – niechby nawet bez oprocentowania – do czasu uzyskania przez nich odszkodowań lub/i dotacji/datków.

Nie wiem na ile „łatwo mi tak mówić, bo nie zalało mi domu”, ale sądzę, że niewiele osób protestowałoby przeciwko takim rozwiązaniom, gdyby państwo NAPRAWDĘ zatroszczyło się o zminimalizowanie zagrożenia powodziowego.



W temacie tegoroczna powódź poruszyła mnie też kwestia studentów, który wyciągnęli kajaki, materace i cholera wie co jeszcze i żeglowali po zalanych ulicach pod banderą w postaci Jolly Rogera.
Ściśle rzecz biorąc zadumałam się nie tyle nad postępowaniem studentów, co nad stanem ducha i umysłu osób komentujących ich zachowanie.

To niedowiary ile osób w każdym zjawisku szuka tylko jednego: pretekstu by POTĘPIAĆ oraz ilu jest takich, którzy chcieliby zmusić innych do takiego samego postrzegania świata, jakie mają oni sami.

To prawda, że w powodzi nie ma nic zabawnego, ale dlaczego fakt, że studenci pływali po zalanych ulicach i mieli z tego ubaw, miałby świadczyć o tym, że brak im empatii i współczucia dla osób, które straciły w tych dniach swój dobytek?
Prawdopodobnie wszyscy uznajemy śmierć za coś znacznie tragiczniejszego od utraty majątku, a przecież zawsze kiedy się śmiejemy albo/i rewelacyjnie bawimy – gdzieś indziej ktoś umiera albo trwa jakiś pogrzeb. Gdyby „potępiacze” chcieli być konsekwentni, to powinni 24 godziny na dobę rozpaczać. Jakoś nie sądzę, że to robią.

Ubawił mnie też fakt, że kiedy już owi komentatorzy nie mieli innego pomysłu na dokopanie studentom, to nazywali ich debilami, bo narażali swoje zdrowie na szwank w kontakcie z brudną powodziową wodą.
Nie wiem jak teraz wyglądają warunki oferowane przez akademiki, ale nie sądzę, żeby od „moich czasów” poprawiły się na tyle, żeby przebywanie w nich nie było narażaniem zdrowia, więc osobom „martwiącym się” o stan zdrowia studentów mogę powiedzieć tylko jedno: martwcie się przez cały rok akademicki, a nie przez te kilka dni.
A jeszcze lepiej puknijcie się w czoło. Choćby wiosłem [aczkolwiek polecam wam młotek].

środa, 19 maja 2010

sztuka... negocjacji

Sprzeczałam się z kumplem o parytety i przyznaję, że udało mu się doprowadzić mnie do wrzenia, ale nie o tym dziś napiszę ;-)
[Choć może warto nadmienić, że za przyczyną trwającej pory deszczowej porastam mchem i grzybem, więc działania kumpla, wyrywające mnie ze stuporu i oplatającej grzybni, należy zaliczyć raczej do przysług niż do przykrości.]

Diabeł tkwi w tym szczególe, że kiedy zbierałam podpisy pod projektem ustawy o wprowadzeniu parytetów płci na listach wyborczych, przygotowanym przez Kongres Kobiet Polskich, to ów kumpel się podpisał.
Co prawda powiedział: „Robię to tylko dla ciebie”, ale podpisał.
Innemu, też nie tryskającemu entuzjazmem, obiecałam, że jeśli podpisze, to nigdy więcej nie nazwę go ch...em. Podpisał natychmiast. A ja dotrzymuję słowa.

Tylko tak się teraz, nie wiedzieć czemu, zaczęłam zastanawiać, czy to było etyczne.

Przy okazji przypomniała mi się jedna akcja z „Kryminalnych zagadek Las Vegas”:
Catherine Willows potrzebowała informacji od mężczyzny odsiadującego wyrok, więc obiecała mu, że za odpowiedź na każde pytanie odepnie jeden guzik koszuli…

To było tak niebanalne przesłuchanie, że aż odszukałam odpowiedni fragment filmu, żeby to jeszcze raz zobaczyć. Włala:



Kiedy oglądałam to po raz pierwszy, strasznie rozbawiło mnie wyobrażenie sobie Sary Sidle w sytuacji, w której przestępca prosi ją o pokazanie piersi…
[Nie martwcie się, nie jest ze mną tak źle, jak się wydaje – ja naprawdę wiem, że Willows i Sidle to postaci fikcyjne ;-)]

No więc, proszę szanownego państwa, jak należałoby się w podobnej sytuacji zachować? Wystąpić z propozycją jak Catherine czy oburzyć się na samą myśl o czymś takim, jak – prawdopodobnie – zrobiłaby Sara?

Po dłuuugim [i niemrawym] namyśle, doszłam do wniosku, że w podobnej sytuacji każda kobieta powinna mieć prawo do suwerennych decyzji i jeśli sama doszłaby do wniosku, że rola mięska na wystawie u rzeźnika jej nie przeszkadza, to mnie nic do tego.

Niestety, natychmiast – jak to u mnie zwykle bywa – nie zgodziłam się sama ze sobą.
A wszystko dlatego, że wyobraziłam sobie firmę, w której kobiety są gotowe/chętne do udzielania usług seksualnych szefowi w zamian za awanse, podwyżki czy poprawę warunków pracy.
Można by powiedzieć, że skoro nikt ich nie zmusza i im samym to nie przeszkadza, to nie ma sprawy.
Niby racja.
Ale tylko do chwili, w której nie znajdzie się w tej firmie pracownica, której takie zachowanie wyda się niedopuszczalne. I nie będzie miała szans ani na awans, ani na podwyżkę, ani nawet na jako-takie warunki pracy.
A tak być nie może. Po prostu.

Jednak, mimo wszystko, nie mogę w sobie znaleźć pokładów potępienia dla Catherine Willows…
I wciąż plącze mi się po czaszce myśl, że jeśli ktoś jest prymitywny, to w kontaktach z nim można - jeśli się tylko chce - używać prymitywnych „argumentów”.

piątek, 14 maja 2010

szukając Alaski

Nie pamiętam już, jak dowiedziałam się o istnieniu tej książki, ale kiedy tylko usłyszałam (zobaczyłam?) tytuł: „Szukając Alaski”, to MUSIAŁAM ją przeczytać.
I nic nie mogło mnie powstrzymać, choć przez jakiś czas nie wydawało się to wcale takie oczywiste, bo nie było jej w księgarniach, od których zaczęłam poszukiwania.
Kiedy już się zmartwiłam, że cały nakład został wyczerpany – znalazłam ją wśród książek oferowanych w wyprzedaży i kosztowała mnie… 5PLN.
Czyż nie jest to piękna ilustracja do słów: Pukaj, a drzwi się otworzą. Proś, a otrzymasz?
;-)

Miejscem akcji powieści jest szkoła z internatem w Alabamie, do której wyjeżdża chłopak z Florydy. A choć filmy i książki przyzwyczaiły nas do dzieciaków, które do takich szkół wysyła się niemal przemocą – tutaj takich nie znajdziemy. Także Miles wyjeżdża na własne życzenie i z ochotą, a wyjaśniając swoją decyzję rodzicom, cytuje ostatnie słowa Rabelaisa: „Udaję się na poszukiwanie Wielkiego Być Może” i dodaje, że on sam nie chce z takimi poszukiwaniami czekać do śmierci.
Co Miles znajduje w nowej szkole? Coś, czego nie miał w poprzedniej – przyjaciół.

Czas akcji liczony jest od 136 dni PRZED do 136 dni PO wydarzeniu, którego jakoś tak dziwnie się spodziewałam, ale do ostatniej chwili wmawiałam sobie, że… autor mi [czytelniczce] tego nie zrobi.
A zrobił.

A propos, autorem książki jest John Green, który debiutował nią w roli pisarza i zebrał za nią naręcze nagród, co wszakże o niczym nie świadczy gdyż ci szaleni Amerykanie obficie obsypali nagrodami nawet „Zmierzch”.

Skoro nie można ufać nagrodom, to czy można zaufać mojej opinii o tej książce?
Ależ skąd!

Jej najbardziej interesująca bohaterka ma na imię Alaska i zachwyca się słowami Wystana Hugh Audena, które mnie wprost zwaliły z nóg:
Miłuj bliźniego – oszusta
Sercem, w którym także jest fałsz

[Tak, to o tę książkę WTEDY chodziło.]

Inny genialny cytat z tej powieści, to słowa wypowiadane przez Alaskę:
Nie możemy kochać naszych bliźnich, dopóki nie dowiemy się, jak bardzo są ułomni.

No więc pokochałam tę książkę i choć widzę jej wady, to wam o nich nie powiem – sami je poznajcie ;-)
I wady tytułowej bohaterki również – powiem wam tylko, że jest piękna, szalona i bynajmniej nie jest aniołem.

A jeśli chodzi o imię Alaska to: w prezencie na siódme urodziny rodzice pozwolili jej wybrać sobie imię, a ona szukała go… na globusie. Wybrała Czad, ale ojciec powiedział jej, że to imię męskie, więc stanęło na Alasce, bo… była wielka i była daleko od domu.
Później imię Alaska zaczęło się Alasce podobać jeszcze bardziej, bo dowiedziała się, że pochodzi od aleuckiego słowa Alyeska, które znaczy „ta, o którą rozbijają się fale”.

[Gdyby mój nick mógł mi się podobać jeszcze bardziej, to pewnie tak by się stało po tej informacji ;-)]


ps

W tle Izrael śpiewa mi:
Jestem duszą w podróży i marzycielem
Próbuję zasiewać nasiona miłości i zrozumienia


Czad! ;-)

I troszkę się ubzdryngoliłam Martini


Miłego weekendu.