czwartek, 21 maja 2009

Ciocia Dobra Rada radzi


1. Jak dbać o zdrowie?
2. Jak spędzać wolny czas?
3. Jak zarobić dobrą kasę?


Ad 1.


W trosce o własne zdrowie, w tym również psychiczne, starajcie się nie wbijać sobie potłuczonego szkła w kostki na rękach. Jeśli już musicie coś w siebie wbić, to – uwierzcie – lepiej celować w inną część ciała. Aczkolwiek tętnic również nie polecam.

Ad 2.

Nie przepadam za serialami. Serio. Ale niektóre mnie wciągają i oglądam niemal maniacko (przynajmniej do tego momentu, w którym te za-długo-kręcone zamieniają się w swoje własne karykatury). Jednym z takich wciągających seriali jest „Breaking Bad”. Niegrzeczny totalnie. Niemoralny bardziej od „Dextera” (czy „Dexter” w ogóle jest niemoralny?). Fascynujący ;-)
Polecam.

Ad 3.

Aby zarobić, należy wziąć książkę „Ósmy krąg piekieł” Krzysztofa Borunia i przerobić ją na scenariusz filmowy, a potem sprzedać go gdzieś w Hollywood. Jestem pewna, że kupią - i to szybciej niż „Autostopem przez Galaktykę” Adamsa.
Historia jest filmowa jak rzadko która i myślę o filmie na jej podstawie już od pierwszego przeczytania (lata temu! - to chyba była moja pierwsza książka s-f): inkwizytor z XVI wieku zostaje (prawdopodobnie dzięki UFO) przeniesiony w przyszłość (książka pochodzi z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, więc odległa przyszłość wypadła autorowi w roku 2024) i nie bardzo się w tym zmienionym świecie odnajduje - deprecjonowanie ludzkiego rozumu i wiara w to, że rzeczy mogą pochodzić albo od Boga, albo być dziełem szatana, skutecznie przeszkadzają Ojcu Modestusowi w obiektywnej ocenie rzeczywistości...
Ale co ja będę pisać o fabule powieści! – przeczytajcie, to pogadamy ;-)

Oczywiście liczę na ustawowe 10% „znaleźnego” z zysków ze sprzedaży scenariusza.

środa, 13 maja 2009

post głównie o wyobraźni i legislacji (czyli o tym, co w real life rzadko idzie w parze)...


...oraz o wampirach (które w real life występują zgoła częściej niż dobre prawo)


9 miejsce na liście najczęściej występujących fraz w wejściach z wyszukiwarek zajmuje w statystykach tegoż bloga: „ćwiczenie wyobraźni”.
No to poćwiczmy wyobraźnię jeszcze raz – posiłkując się serialem „True Blood”.

Załóżmy, że wampiry naprawdę istnieją. Załóżmy, że mogą się odżywiać syntetyczną krwią, aczkolwiek niekoniecznie ją lubią. Załóżmy, że zakładają swoją partię i walczą o prawa dla wampirów – a konkretnie o równouprawnienie.
Pytanie brzmi: czy przyznajesz wampirom takie same prawa, jakie mają ludzie?

Dodatkowe założenia:
Wampiry mogą się napić z człowieka, nie zabijając go i nie zmieniając w wampira.
Wampiry są ładne.
Krew wampirów działa na ludzi leczniczo i pobudzająco.
Wampiry potrafią rzucać na ludzi urok (zahipnotyzować).
Wampiry czasem zabijają ludzi, a ludzie - wampiry.
Wampiry są silne, szybkie i niebezpieczne (jak niektórzy ludzie).


Czy Ty przyznał(a)byś wampirom takie same prawa, jakie mają ludzie?






Przeczytałam książkę „Martwy aż do zmierzchu” Charlaine Harris, na podstawie której powstał scenariusz pierwszego sezonu serialu „True Blood”. I nie będę nikogo trzymała w niepewności, tylko od razu napiszę: SERIAL LEPSZY.
Aczkolwiek w jednym aspekcie gorszy.
Otóż w książce NAPISANEJ PRZEZ KOBIETĘ główna bohaterka, Sookie Stackhouse, w finale SAMA radzi sobie z polującym na nią wielokrotnym mordercą i nie są jej do tego potrzebni przedstawiciele odmiennej płci i odmiennych ras. Natomiast w serialu, do którego scenariusz zasadniczo NAPISAŁ MĘŻCZYZNA, mężczyźni zewsząd (no, trochę przesadziłam, bo było ich tylko/aż dwóch) przybywają na ratunek i sprawiają wrażenie, że bez nich Sookie nie dałaby sobie rady.
Dobrze, że chociaż pozwolili jej wbić szpadel w szyję zabójcy... ;-)

poniedziałek, 11 maja 2009

ranologia doświadczalna


Uszkodzona ręka, nawet jeśli jest to ręka lewa u osobniczki praworęcznej, jest doskonałym przypominaczem o życiu tu i teraz. Strażnikiem zen zgoła (gdyby tacy istnieli).
Wydziabałam sobie dziurę w skórze na kostce podstawy palca wskazującego i – oczywiście – zdawałam sobie sprawę z tego, że będzie to miało wpływ na moją aktywność. Nie sądziłam jednak, że zwykłe przecięcie tapicerki aż tak ograniczy moją mobilność oraz... udźwig.
Zadumałam się w momencie, w którym okazało się, że w lewej ręce nie mogę utrzymać swojej torebki. Bo gdyby mi kiedykolwiek przyszło do głowy zastanawiać się nad tym, to pewnie doszłabym do wniosku, że do podnoszenia przedmiotów (niekoniecznie ciężarów) potrzebne są mięśnie i kości, ale szczerze wątpię, żeby przyszło mi do głowy zastanawianie się nad rolą skóry w tym procesie. A już zwłaszcza nad rolą tej części skóry, która nie styka się z podnoszonym przedmiotem.
Od rozmyślań o skórze przeszłam do rozmyślań o ludzkości i doszłam do wniosku, że jedna czarna owca/słabe ogniwo/zakała w niewiarygodny wprost sposób może spierdolić jakość życia swojego otoczenia.
Było to tak odkrywcze, że aż strach.

niedziela, 10 maja 2009

I wanna do bad things


Czy warto oglądać coś, co sam twórca nazywa „popcornem”?
A właśnie tak swoje dzieło, serial „True Blood” (u nas „Czysta krew”), nazwał Alan Ball, scenarzysta. Powiedział co prawda, że jest to „popcorn dla inteligentnych ludzi”, ale przecież popcorn zawsze pozostaje tylko popcornem, niezależnie od tego, kto go spożywa.
Nie ukrywam, że za popcornem nie przepadam.
Ale pierwszy sezon „True Blood” pochłonęłam z apetytem ;-)
I chcę jeszcze.
Zarys akcji znajdziecie tam.
Dodam do niego tylko ostrzeżenie, że więcej w tym serialu soft porno niż krwawych akcji, z wampirami atakującymi ludzi w rolach głównych.
Ale najciekawsze jest zmiksowanie różnorodnych i – zdawałoby się – absolutnie niepasujących do siebie wątków. Poważnych i niepoważnych. Ważnych i błahych. Strasznych i melodramatycznych.
Jest to horror, love-story i dramat obyczajowy w jednym.
Jednym słowem, a raczej trzema: ciasteczko z nadzieniem ;-)

Wszystko w tym serialu wydaje się przemyślane i nieprzypadkowe. Nawet skonstruowano go w taki sposób – denerwujący, trzeba przyznać – żeby zachęcać widzów do obejrzenia kolejnych części. Zabieg nie jest odkrywczy, ale tutaj wykorzystano go do maksimum – każdy odcinek zawiera zakończenie albo chociaż rozwinięcie akcji rozpoczętej w poprzednim odcinku i jakiś nowy wątek, który zostanie rozwinięty dopiero w kolejnym.

Znalazłam w necie opinie ludzi, którym nie podoba się gra Anny Paquin, ale mnie ona nie drażni - nawet kiedy jej ruchy wydają się sztuczne, a mimika przesadna. Dla mnie to kolejny przejaw przyjętej konwencji. Aczkolwiek prawdą jest też to, że akurat nie Anna Paquin zwraca moją uwagę, ale Stephen Moyer, na którego widok nucę:
I wanna do bad things with you” ;-)
i nie ja jedna – prawda, drogie Czytelniczki?


ps
Dzięki temu serialowi poznałam kolejną piosenkę, której mogę słuchać w kółko i wcale mi się nie nudzi: „Bad Things” J. Everetta.

piątek, 1 maja 2009

Angielka


Moja etatowa dostarczycielka lektur tym razem pożyczyła mi „Angielkę” Jerzego Seippa. Niespecjalnie ją reklamowała, ale powiedziała, że czyta się z zainteresowaniem. Zajrzałam do niej tego samego dnia i to był poważny błąd, bo już nie mogłam się od tej lektury oderwać, a miałam jeszcze pracową pracę domową do zrobienia. Na moje szczęście te 395 stron minęło jak z bicza strzelił i zdążyłam ze wszystkim.
O czym jest ta książka możecie przeczytać TAM, a ja skupię się na tym, czy warto ją czytać. Aczkolwiek musicie wiedzieć, że nie jest mi łatwo odpowiedzieć na to pytanie, bo czytałam ją nie tylko z zainteresowaniem, ale również z mieszanymi uczuciami.
Z jednej strony ma ciekawą akcję i pełnokrwistych (a nawet pełnobłękitnokrwistych) bohaterów, a fabuła została smakowicie okraszona wtrętami historycznymi (nie przepadam, ale tutaj nie męczą) i odrobiną rozważań filozoficzno-egzystencjalnych (zdecydowanie lubię). Jednak z drugiej strony jest w niej wiele ohydy i – co gorsza - nieprawdopodobnych uproszczeń. Najbardziej klasyczne i rozpowszechnione w literaturze uproszczenie, którego nie uniknął również autor tej książki polega na tym, że bohaterowie bez wysiłku zdobywają informacje, których wcześniej nie mógł zdobyć ktoś, kto na ich zdobycie poświęcił całe swoje życie. Równie irytujące jest to, że - jak w kiepskim romansie – bohaterka książki wzbudza w mężczyznach burze uczuć i uwielbienia samym swoim pojawieniem się na scenie. Ale traktowanie tego szczegółu jako wady powieści wynika zapewne z małostkowej zazdrości - kiedy ja wzbudzam w facetach burze uczuć, to oni nigdy nie są potomkami polskich królów :-P
I jeszcze parę słów o ohydzie – wbijanie noża w czyjąś odbytnicę oraz eksplodujący brzuch ciężarnej kobiety to zdecydowanie nie są moje ulubione wyobrażenia, a moja wyobraźnia (niestety!) nie odróżnia rzeczy, których wizja sprawi mi przyjemność od innych i – jak zwykle - wszystko wyświetliła mi z jednakową jaskrawością.
Jednak z jednym wyobrażeniem moja wyobraźnia miała kłopot i nadal ma – żadnym sposobem nie umiem sobie wyobrazić arabskiego przystojniaka, który uwodzi kobietę opowieściami o tym, że odkąd skończył dziewięć lat był gwałcony w dupę. W dodatku obawiam się, że każdy Arab, który przeczyta „Angielkę” poczuje się urażony insynuacją, że wszyscy przedstawiciele ich kultury mają podobne wspomnienia z dzieciństwa. No ale ostatecznie to nie jest mój problem ;-)
Jest natomiast jeden szczegół, który sprawia, że prawdopodobnie zapamiętam „Angielkę” na zawsze i na wieczność. Albowiem (ha! pewnie już Wam brakowało tego słowa ;-)) nigdy wcześniej nie pomyślałam o czymś, co Jerzy Seipp napisał w swojej powieści. Jakkolwiek może się to wydawać dziwne i nieprawdopodobne, nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że w okresie formowania się chrześcijaństwa kobiety były zainteresowane umacnianiem przekonania, że seks jest grzechem. A to dlatego, że nie mogły wybierać sobie mężów, były powszechnie gwałcone i nikt się ich doznaniami nie przejmował, więc byłoby im łatwiej żyć, gdyby mężczyźni naprawdę uwierzyli, że seks jest grzechem. Intrygująca teoria, prawda?
Książka też intrygująca, więc możecie w wolnej chwili przeczytać.
Ostrzegam tylko, że tytułowa bohaterka powieści nie jest główną bohaterką zdarzeń – tak naprawdę głównymi postaciami są mężczyźni i to oni dokonują CZYNÓW. A szkoda.