czwartek, 31 stycznia 2008




Megan szuka natchnienia, więc śpieszę donieść, że kiedy błądziłam ostatnio we mgle po bezdrożach, to trafiłam na zagrodę i sfociłam konia.
Konik ewidentnie był/a przekonan/a/y, że fotografia odbiera duszę, bo uciekł/a po pierwszym pstryku, więc cudów nie ma.
Ale są dobre chęci ;-)
I pozdrowienia dla Megan vel Rybki :*


poniedziałek, 28 stycznia 2008

tępi uczniowie tkwią wciąż w tej samej klasie... albo w kotle


Czasem człowiekowi wydaje się, że niektórych decyzji nie musi podejmować sam, że może skorzystać z cudzej pomocy. Czasem myśli, że brakuje mu kompetencji, a czasem sprawa wydaje się zbyt mało istotna, żeby zaprzątać sobie nią głowę. A potem człowiek dostaje po tej głowie - którą tak bardzo chciał oszczędzać – i dopiero wtedy widzi, że to nie była sprawa bez znaczenia, że jednak trzeba było trochę się zastanowić, zaufać instynktowi albo poszukać niezbędnych informacji.
Straciłam mnóstwo kasy, słuchając cudzych rad. I dotychczas nie dało mi to do myślenia. Zabija mnie kac, kiedy pozwalam komuś wybierać trunki. I dotychczas nie dało mi to do myślenia. Miałam fryzurę, którą ktoś dla mnie wybrał. I to był koszmar.
O, sancta simplicitas! Ileż ten biedny Wszechświat musiał się nakombinować, iluż lekcji mi udzielić, żebym w końcu zrozumiała, że za włączanie automatycznego pilota odpowiada się tak samo, jak za trzymanie steru. I jeszcze, że jedyna dupa, która ucierpi w wyniku decyzji, które jej dotyczą, znajduje się poniżej moich pleców, a nie poniżej pleców tych, którym oddaję prawo do podejmowania tychże decyzji.
A paradoks sytuacji polega na tym, że dotarło to do mnie w pełnej jasności z powodu czegoś tak błahego, jak wybór płynu do płukania tkanin:
Skończył się, mojego ulubionego nie było, a ja nie miałam ani czasu, ani ochoty na poszukiwania. Powąchałam kilka, wybrałam trzy najlepsze i zapytałam o radę kumpelę. Wybrała ten, który – spośród wybranych trzech – podobał mi się najmniej. Ale to ten właśnie kupiłam. Niestety, wypłukałam w nim tylko jedno pranie, bo okazało się, że... śmierdzi.
Nie ma czegoś takiego jak nieistotne szczegóły.
Diabeł tkwi w szczegółach i tylko czeka aż się zagapię, żeby wykopać mnie do siódmego kręgu piekieł, ze śladem kopyta na pośladku.
Ile jeszcze dam mu okazji?

niedziela, 27 stycznia 2008

przemyślenia Kopciuszka


Zauważyliście, że kiedy posprząta się w szufladach i szafkach, wyrzucając przy tym całe mnóstwo rzeczy, to tego zwolnionego miejsca jakoś później nie widać? Tak, jakby rzeczy uporządkowane bardziej się „rozpychały” i zajmowały więcej miejsca.
Kiedy zaczyna się porządkować wspomnienia jest podobnie i np. nagle okazuje się, że znacznie więcej rzeczy nam się udało niż na co dzień pamiętamy. Oczywiście, jeśli skupimy się na błędach, to również może się okazać, że popełniliśmy ich znacznie więcej niż mamy ochotę pamiętać, ale... po co porządkować szufladę z błędami?
Błędy do wora, wór do jeziora ;-)

czwartek, 24 stycznia 2008

szansa na wyrzuty sumienia


W ramach programu nieustannego wspierania mojego brata, co jakiś czas mieszka u nas któraś z moich bratanic (są 3 sztuki + 1 bratanek). W tej chwili jest u nas ta, która stwarza największe problemy: nie radzi sobie z nauką i - generalnie rzecz ujmując - prezentuje malownicze zaburzenia zachowania. Moja mama godzinami siedzi z nią nad lekcjami, czyta z nią lektury, wymyśla zabawy itede itepe.
Czy muszę mówić, że dla mnie nigdy nie miała tyle czasu?
Sama przyznaje, że nigdy nie sprawdzała czy mam odrobione lekcje, czy czytam lektury ani nawet w co/czym się bawię. Kiedyś powiedziała, że nigdy nie kupiła mi lalki (dostałam od ciotek).
O dziwo, nie czuję się zazdrosna ani nie mam do niej żalu. Z zaciekawieniem patrzę na to co się dzieje i chichoczę wewnętrznie za każdym razem, kiedy mówi do swojej wnuczki i odruchowo używa mojego imienia.
Może wydaje jej się, że w taki sposób odpokutuje za dawne grzechy?
Niech próbuje.
Kłopot w tym, że powtarza również, że chciałaby zobaczyć moje dzieci i że chętnie zajęłaby się nimi. Kiedyś nie wytrzymam i zacznę się wtedy szaleńczo śmiać albo powiem, że nie zostawiłabym pod jej opieką wściekłego bulteriera...
Niedawno przyłapałam się na myśli, że powinnam zapalić Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek, dziękczyniąc za to, że – mimo wszystko - wyrosłam na normalną osobę. Ale czy normalna dorosła osoba mieszkałaby wciąż z rodzicami?
Nic i nikt nie dostaje drugiej już szansy, chyba żeby poczuć wyrzuty sumienia” – takie słowa przypisał Carlos Zafon Nurii, bohaterce powieści „Cień wiatru”. A jednak każdy kiedyś o czymś takim marzył. Każdy kiedyś próbował zacząć od początku i może nawet niektórym się to udało – ale sądzę, że prędzej wtedy, gdy chodziło o podjęcie ponownej próby zbudowania karmnika dla ptaków niż wtedy, gdy chciało się zbudować jakąś relację międzyludzką.

wtorek, 22 stycznia 2008

przepraszamy za usterki


Skończyłam wszyściuteńkie fuchy i zostały mi tylko obowiązkowe (pracowe) obowiązki, więc w najbliższym czasie nie należy oczekiwać ode mnie prezentowania tutaj dowodów aktywności umysłowej. Bynajmniej nie dlatego, że ta aktywność jest niższa i bynajmniej nie dlatego, że nie mam czasu. Po prostu nie muszę sobie tej aktywności udowadniać, bo ją czuję (nie przygniata jej ciężar opłaconych przez pracodawcę myśli), a czas... cudownie muska palce, przepływając obok ;-)

A propos: oddałam dzisiaj swój czas „Julicie i huśtawkom” Hanny Kowalewskiej i zachwyciłam się jeszcze bardziej niż za pierwszym razem.
A i poryczałam się obficiej ;-)
Przeczytajcie, albo z Wami nie gadam!
No dobra, żartowałam. Jak mnie napadnie jakaś motywacja, to napiszę coś o gustach literackich i przyjaźni (a co tam! mogę ten tekst od ręki streścić: nie chodzą tymi samymi drogami ;-))




Praca domowa (umysłowa?)

Odpowiedz (sobie) na pytanie: czy Judasz był wolny, czy był narzędziem Boskiej Opatrzności, predestynowanym do zdrady?


Pomoc dydaktyczna (właśnie odkryłam):


Normalsi „Juda”

...Zwą mnie Juda
Zdradę gram w Golgoty scenie
W światłach zła
W masce grzechu jeden raz
Przez wieki wieków niosę winy znak
Puste ziarno sieję, bo wiem
Że ktoś zerwie czarny kwiat
Boga do sprzedania mam
W każdym człowieku
W każdym spośród Was...


poniedziałek, 21 stycznia 2008

wierszu, trwaj, jakże jesteś piękny!



Komunikat

Proszę zachować niepokój.

Nie przedstawiać żadnych dowodów,
nie zeznawać pod przysięgą.

Oszczędzić sobie wyrzutów
poza wyrzutami sumienia.

Tylko niepewność
daje jakąś gwarancję.

Tylko niepokój
może nas uratować.


napisał:
Maciej Woźniak

niedziela, 20 stycznia 2008

miłość to nie pluszowy miś


Po dłuższym okresie testowym (kwarantannie?) definitywnie stwierdzam, że lubię tę piosenkę:


Happysad "Zanim pójdę"

i niech sobie brzmi... hmm... oryginalnie – fajna jest. Howgh!

piątek, 18 stycznia 2008

kto jest Magiem w naszym świecie?


Historię do poprzedniego postu ukradłam z powieści „Mag” Johna Fowlesa, którą dostałam od koleżanki z entuzjastyczną recenzją, więc przystąpiłam natychmiast do lektury (odkładając na później repetę „Julity i huśtawek”).
Jeśli ktoś „Maga” nie czytał i teraz wyobraża sobie, że jego akcja rozgrywa się w czasie II wojny światowej – jest w błędzie. Wojny pojawiają się w tej książce tylko w tle, choć trzeba przyznać, że jest to tło wykreślone mocnymi kolorami.
O czym jest ta książka? O męskich zdradach, kłamstwach, pragnieniach erotycznych i samooszukiwaniu się. A jeśli spojrzymy głębiej to przede wszystkim o wolności, a także o miłości i prawdzie. Wszystko oryginalnie zobrazowane i spuentowane.
Wolność jest okrutna „ponieważ to swoboda wyboru sprawia, że przynajmniej częściowo jesteśmy odpowiedzialni za to, co jest w nas okrutnego”; miłość, to wybieranie jednej i tej samej osoby codziennie od nowa, a prawda... „Prawda jest nieubłagana. Ale nie znaczenie prawdy.

Po przeczytaniu ok. 3/4 pierwszego tomu poczułam zmęczenie materiału – jak ten kot, którego autor notorycznie wykręca ogonem, więc ma, biedaczek, zawroty głowy ;-)
Ale nie mogłam się oderwać od lektury i doczytałam do końca.
Było warto.

Dwa najbardziej znaczące momenty podczas lektury:

Pierwszy: Znalezienie fragmentu, który ubierał w słowa moje przeżycia po ostatnim zaliczeniu doła: „W życiu każdego człowieka istnieje punkt zwrotny. Jest to chwila, kiedy człowiek musi siebie zaakceptować. Już nie chodzi o to, jakim się ma stać. Chodzi o to, jaki jest i jakim pozostanie.” Tak. Dla mnie to był tamten moment. Zrozumiałam m.in. to, że prawdopodobnie przeżyję podobne chwile jeszcze nie raz, ale za każdym razem to minie i podniosę się jak trawa na łące po burzy...
Inne „odkrycia” zachowam dla siebie, bo moja dusza nie ma ochoty na publiczny striptiz ;-)

Drugi: Odkrycie, że przykazanie, które według bohatera powieści jest kwintesencją wszystkich pozostałych, naprawdę może brzmieć tak: „Nie będziesz niepotrzebnie zadawał nikomu bólu.”


Na zakończenie dodam jeszcze – dla niewtajemniczonych – że w Tarocie jest karta Mag, która symbolizuje umiejętność kształtowania świata zgodnie z własną wolą.
Znając znaczenie tej karty i powieść, nie mogę się nadziwić, że Fowles żałował, że nie nadał jej tytułu, który jako pierwszy przyszedł mu do głowy: Godgame.

czwartek, 17 stycznia 2008

ćwiczenie wyobraźni


Wyobraź sobie, że trwa II wojna światowa, a Ty jesteś wójtem wioski na jednej z greckich wysepek. Wioska podlega pułkownikowi SS, który opracował specyficzny cennik: za każdego rannego Niemca zostanie rozstrzelanych dziesięciu zakładników, a za każdego zabitego – dwudziestu.
Mieszkańcy wioski nie angażują się w walkę z okupantem – dostosowują się do okoliczności. Przez długi czas nic się nie dzieje i stosunki tubylców z niemieckimi żołnierzami nie są najgorsze. Jednak pewnego dnia na wyspę przypływają partyzanci i zabijają czterech niemieckich żołnierzy. Niemcy palą łodzie, więc partyzanci nie mogą uciec z wyspy.
Mieszkańcy wioski zostają spędzeni na nabrzeże, a niemiecki pułkownik wybiera spośród nich – zgodnie z cennikiem – siedemdziesięciu dziewięciu zakładników. Ty jesteś osiemdziesiątym. Pozostali dostają szansę uratowania życia zakładników: jeżeli w ciągu dwudziestu czterech godzin przyprowadzą Niemcom żywych partyzantów, zakładnicy trafią do obozu, a jeśli nie przyprowadzą, zakładnicy zostaną rozstrzelani.
Następnego dnia partyzanci zostają wydani Niemcom. Jest ich trzech. Ukrywały ich dwie dziewczyny.
Zakładnicy – trzymani w zagrodzie z kolczastego drutu – cieszą się, że przeżyją. Partyzanci są przesłuchiwani. Mija kolejna noc.
Rano niemiecki pułkownik zabiera Ciebie – wójta wioski – do pomieszczenia, w którym przesłuchiwano partyzantów. Jeden z nich leży zmasakrowany na ziemi, twarzą do podłogi. drugi leży na stole – jest poobijany, ma przypalone usta, wyrwane paznokcie i odcięte genitalia. Niemiec nakazuje Ci przekonać trzeciego partyzanta – dotychczas nie zmasakrowanego – do zeznań. Dziwisz się, że tamci nie zeznawali i słyszysz w odpowiedzi, że zeznawali, powiedzieli wszystko, co wiedzieli, ale ten ostatni wie znacznie więcej.
Usiłujesz przekonać partyzanta do zeznań, podajesz wszystkie argumenty, które przyjdą Ci do głowy, ale kiedy oprawcy zdejmują mu knebel, on mówi tylko jedno słowo: wolność. Wszyscy obecni widzą, że nic nie wskórasz. Zostajesz wyprowadzony do innego pomieszczenia, gdzie przeczekujesz kolejną noc.
Następnego dnia wszyscy zakładnicy i inni mieszkańcy wioski zostają znów zapędzeni na plac. Tam przemawia do nich niemiecki pułkownik. Mówi, że już odbyła się egzekucja jednego bandyty i dwóch pomagających mu osób, a za chwilę zostaną rozstrzelani jeszcze dwaj i... osiemdziesięciu zakładników. Mieszkańców wioski ogarnia rozpacz.
Zostajesz doprowadzony do reszty zakładników. Po drodze widzisz wiszącego na drzewie partyzanta bez genitaliów i również wiszące na drzewach wypatroszone dziewczyny, z których brzuchów zwisają wnętrzności. Już wiesz, że pułkownika nikt i nic nie wzruszy.
Ale kiedy dochodzisz do miejsca, w którym stoją inni zakładnicy, pułkownik mówi, że złożył im pewną ofertę – trafią do obozu, jeśli Ty – wójt – osobiście zabijesz tych dwóch partyzantów. Daje Ci trzydzieści sekund do namysłu.
Patrzysz jak pułkownik podchodzi do jednego z żołnierzy, zdejmuje mu z ramienia karabin i podaje go Tobie. Wszyscy zakładnicy patrzą na Ciebie z nadzieją, jak na zbawiciela. Bierzesz karabin, podchodzisz do partyzantów i widzisz dwóch straszliwie zmasakrowanych, ledwo żyjących, ludzi.
Pociągasz za cyngiel.
Okazuje się, że karabin nie jest naładowany.
Pułkownik wyjaśnia, że jest surowy zakaz dostarczania cywilom broni palnej.
Dociera do Ciebie, że masz tych ludzi zatłuc kolbą karabinu.

Co robisz?

wtorek, 15 stycznia 2008

gdzie strumyk (nie)świadomości płynie z wolna...


Jadąc wczoraj do pracy, pomyślałam:
- Byłoby lepiej, gdybym miała okulary przeciwsłoneczne.
Jadąc dzisiaj do pracy, pomyślałam:
- Byłby lepiej w ogóle się nie urodzić.
O dziwo, najpierw przypomniało mi się, o czym myślałam wczoraj, a dopiero później w pełni uświadomiłam sobie tę dzisiejszą myśl.
I roześmiałam się w głos, bo wydała mi się absurdalna. Totalnie sprzeczna z samą istotą mojej konstrukcji – napisałabym, że z jądrem, ale to mogłoby się źle kojarzyć ;-)
Byłam pewna, że wróciłam do normalności, ale już po chwili – na torowisku – przyłapałam się na myśli:
- A może by tak wjechać pod pociąg? Nie. Lepiej wejść na piechotę...

Diagnoza: mam pasożyty w mózgu.

sobota, 12 stycznia 2008

kilkadziesiąt minut podwodnej żeglugi


Tivi wielokrotnie dawała widzom szanse obejrzenia filmu Wolfganga Petersena „Okręt” (Das Boot), ale ja go obejrzałam dopiero w tym tygodniu. Jednak nie wieczorem, kiedy był emitowany, ale dopiero wczoraj, w pełnym świetle dnia. Myślę, że dzięki temu zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie. Mroczne i ciasne przestrzenie (to chyba oksymoron?) w kadrach filmu, skontrastowane z blaskiem (zimowego, ale jednak) słoneczka za oknem robiły wręcz klaustrofobiczne wrażenie. A to pozwalało pełniej/bardziej wczuć się w przeżycia marynarzy służących na u-boocie. Co jednak nie znaczy, że owo >>wczuwanie się<< stało się łatwe. O nie. Moja polska patriotyczna dusza do końca buntowała się przeciwko kibicowaniu poczynaniom załogi okrętu podwodnego III Rzeszy w czasie II wojny światowej. I to niezależnie od tego, że członkowie tej załogi ewidentnie nie identyfikowali się z ideologią nazizmu i nawet niespecjalnie pozostawali pod wrażeniem swojego wodza, Hitlera.
Ja jednak pozostaję pod wrażeniem tego filmu ;-)
Mam taką dziwną manię, że kiedy jakaś historia mnie zainteresuje, to sprawdzam różne związane z nią szczegóły. Tym razem sprawdziłam czy autor książki, na podstawie której nakręcono „Okręt”, był żołnierzem Kriegsmarine i okazało się, że faktycznie Lothar-Günther Buchheim służył w czasie wojny na trałowcach, niszczycielach i okrętach podwodnych, a książka powstała na bazie jego wojennych doświadczeń.
Z rozpędu poszukałam również informacji na temat polskich okrętów podwodnych i ich wojennych losów. I jakoś nie przypominam sobie, żeby mi ktokolwiek na lekcjach historii opowiadał o tragicznym losie Jastrzębia, a być może i Orła, bo przecież nikt nie wie, co się z nim stało (albo ktoś wie i nie chce tego ujawniać).

Kilka scen/wrażeń, które szczególnie zakotwiczyły się w mojej pamięci:

Po nieudanym ataku (albo udanej obronie – zależy od punktu widzenia) aliantów, u-boot osiadł na dnie i nie było wiadomo czy się w ogóle wynurzy. Jednak po kilku godzinach napraw, przeróbek i wypompowywania wody – wynurzył się. I oczom Niemców (do których niedawno zaglądał tylko strach) ukazał się płonący statek z alianckiego konwoju, który wcześniej zaatakowali. Kapitan u-boota z uznaniem wyraził się o konstrukcji statku i... wydał rozkaz ponownego ostrzelania go. Kiedy statek zaczął tonąć, Niemcy zobaczyli, że zostali na nim ludzie, którzy skakali do wody i płynęli w kierunku u-boota. Agresorzy zdziwili się, że po kilku godzinach na statku ktoś jeszcze jest, że ci ludzie nie zostali zabrani przez jakąś inną jednostkę. Kapitan wydał rozkaz „Cała wstecz”, ale nadal stali na pokładzie i przyglądali się gehennie swoich wrogów, przy czym jednemu z patrzących łzy ciekły po policzkach.
Wśród uwag o tym filmie, które dzisiaj znalazłam w necie, była taka, że ta scena jest nieprawdopodobna, że żaden niemiecki żołnierz nie płakałby w podobnej sytuacji. Ale mnie – podczas oglądania – nic podobnego nie przyszło do głowy. Myślałam o czymś zupełni innym. O tym, że łatwo jest zatopić statek i nie myśleć o tym, że płyną na nim ludzie, że łatwo walczyć, nie widząc twarzy umierającego wroga i że łatwo wcisnąć jakiś guzik, który zdetonuje pocisk, minę, torpedę czy bombę gdzieś daleko. Kiedyś było trudniej – trzeba było stanąć z przeciwnikiem twarzą w twarz i z bliska zobaczyć jak umiera, albo samemu zginąć. Kiedyś decydowała siła mięśni i umiejętności, a teraz – technika. Łatwiej zabijać.
Może gdyby nie ten „postęp”, to na świecie nie byłoby już wojen?

A jeśli chodzi o scenę z płaczącym Niemcem, to nie widzę w niej nic nieprawdopodobnego. To płakał człowiek, który niemal przed chwilą myślał, że umrze i pewnie wyobrażał sobie swoje zwłoki dryfujące gdzieś w odmętach oceanu, a potem zobaczył ludzi, którzy mieli właśnie tak zginąć. To płakał człowiek, a nie niemiecki żołnierz.
Nawet jeśli tak naprawdę płakał nad sobą.


Była też scena przy której chciało mi się śmiać – wtedy, kiedy marynarze z u-boota narzekali na aliantów, utrudniających im niszczenie swoich (tj. alianckich) statków. To taki szczególny przykład utraty obiektywizmu w ocenie zjawisk – charakterystyczny zresztą dla wszystkich ludzi, oceniających wydarzenia, w których przyszło im uczestniczyć. Bo – nie ukrywajmy – wszystko oceniamy wyłącznie ze swojego punktu widzenia. Albo nawet z punktu widzenia jakiegoś swojego interesu – czasem nawet z pominięciem innych „interesów”.
Ech! Trzeba trochę poćwiczyć mięsień empatii, żeby móc udźwignąć cudzą skórę...


W „Okręcie” jest też mowa o jedynym chyba aspekcie działalności wszelkich ruchów oporu, który zawsze budzi we mnie niechęć, a mianowicie o znęcaniu się nad ludźmi, którzy związali się uczuciowo z przedstawicielem wroga. Z jednej strony to nawet rozumiem podobne akcje, a z drugiej – uważam je za wstrętne.
Jako zwolenniczka indywidualizmu filozoficznego nie tylko mam kłopoty z przedkładaniem interesu grupy nad interes jednostki, ale wręcz uważam podobne praktyki za niemoralne – a już zwłaszcza w sytuacji, kiedy chodzi o prawdziwą miłość ;-)


Na koniec napiszę jeszcze, że Jürgen Prochnow jest w swojej roli (kapitan u-boota vel Stary)
R E W E L A C Y J N Y
Zamierzam przeczytać obie powieści Buchheima z okrętem w tytule, ale myślę, że – niezależnie od książkowego opisu tej postaci – dla mnie Stary zawsze będzie miał twarz Prochnowa.

środa, 9 stycznia 2008

kradzież tożsamości - to boli!


Jakaś mało kreatywna lama (określenie >>lama<< zastępuje tutaj dużo innych ciekawszych określeń), która nie potrafi sobie sama wymyślić nicka, UKRADŁA mój!
I teraz lata po necie jakaś łajza i się podpisuje MOIM nickiem.
A ja czuję się tak, jakby mi coś zabrała - coś cennego i lubianego...
Oooo! Na to powinien być jakiś paragraf!
I kara dożywocia bez netu. Co najmniej.

Jeśli ktoś tę osobę spotka, to niech jej ode mnie przekaże... takie różne wyrazy.
Opuszczane zazwyczaj w słownikach.

wtorek, 8 stycznia 2008

komunikat



Nic się nie stało :-)

poniedziałek, 7 stycznia 2008

zgubne skutki nocnych opadów śniegu


Padający śnieg działa na mnie źle nawet kiedy śpię. Albo raczej: usiłuję spać; bo śniły mi się takie historyjki, że budziłam się co jakiś czas, zadziwiona kreatywnością mojego mózgu. A im śniegu było więcej, tym bliżej moim snom było do horroru. Zależność wprost proporcjonalna...

Pamiętam 3 jednoaktówki.

W pierwszej umówiłam się z jakąś panią i nie wiedzieć czemu wydaje mi się, że to miała być stylistka, która miała poprawić mój wizerunek. Spotkałam się z nią gdzieś, gdzie obie dojechałyśmy samochodami, ale stwierdziłyśmy, że będzie lepiej, kiedy podjedziemy do jej pracowni. Tam się okazało, że już dość długo czekają na nią dwie inne klientki i to one zostaną przyjęte w pierwszej kolejności. Ja byłam przekonana, że skoro jestem umówiona, to nie powinnam czekać, więc na wiadomość, że jednak mam poczekać, wstałam, pierdolnęłam drzwiami i poszłam w cholerę.
Budząc się przy okazji.

Druga historyjka przypomina mi się jakoś mało szczegółowo. W każdym bądź razie chodziło o to, że pojechałam gdzieś samochodem, zaparkowałam, poszłam gdzieś na pięć minut, a jak wróciłam, to już nie zastałam samochodu. Dziwne to było o tyle, że był to samochód mojego taty, a kiedy ktoś (policjant?) pytał mnie o jego numer rejestracyjny, to odpowiedziałam, że nie pamiętam nawet rejestracji swojego auta.
Obudziłam się, kiedy tak intensywnie przypominałam sobie tablice mojego autka, że aż zobaczyłam jedną ze wszystkimi szczegółami.
Ale już wtedy nie spałam.

W trzecim śnie szłam sobie alejką wśród śpiewających zielonych drzew i szumiących liśćmi ptaków... albo jakoś tak. W każdym razie świeciło słoneczko, byłam w kusej powiewającej niebieskiej spódniczce oraz w zielonej koszulce (na ramiączka, jakby ktoś pytał) – notabene, nie mam takich ciuchów – i szłam sobie absolutnie zadowolona z życia, machając torebeczką. Znikąd pojawił się jakiś lowelas i zaczął mi prawić komplementy. W pierwszej chwili trochę zwolniłam, bo pomyślałam, że chce mnie o coś zapytać, a potem zatrzymałam się jeszcze raz, próbując go spławić. Kiedy doszliśmy do ulicy, tuż przede mną przeleciało ogromne stalowe coś, co wyglądało jak monstrualnych rozmiarów... wiertło i co z pewnością rozmazałoby mnie po asfalcie, gdybym szła odrobinę szybciej. W wyśnionej sytuacji poczułam tylko powiew wywołany toczeniem się tego czegoś. Rozejrzałam się, chcąc podziękować mojemu towarzyszowi za to, że mnie zatrzymał, ale on ZNIKNĄŁ. Pomyślałam, z charakterystyczną dla snu logiką, że to z pewnością był mój Anioł Stróż i poczułam odrobinę wyrzutów sumienia, że trochę się na niego wkurzyłam, kiedy mnie zaczepiał.
Patrząc na pogniecione przez to quasi-wiertło samochody, ucieszyłam się, że mój samochód tam nie stoi, bo przecież mi go ukradli i odczułam idiotyczność tej myśli tak intensywnie, że aż się obudziłam.

Doprawdy, warto było pójść spać przed północą... Pfff!



ps
Gdyby tutaj przez dłuższy czas nic się nie działo i było pusto jak w grobie po ekshumacji, to nie dlatego, że jakieś wiertło rozmazało mnie po asfalcie, ale dlatego, że mogę mieć problemy techniczne.
Mój komp odpalał się z prędkością równą tej, którą osiąga martwy ślimak na zakrętach, więc odpaliłam program czyszczący rejestr. Znalazł 274 błędne wpisy. No to – bez sprawdzania szczegółów – kazałam mu usunąć wszystkie. A potem pomyślałam, że przy takiej ilości błędów mógł coś opuścić i zapuściłam skaner jeszcze raz. Znalazł jeszcze 77 błędów – usunęłam wszystkie bez namysłu. A kiedy kazałam przeskanować rejestr jeszcze raz i znalazł się tylko jeden błędny wpis – sprawdziłam go i okazało się, że słusznie został wskazany. Usunęłam bez litości.

A teraz można przyjmować zakłady, co się stanie, kiedy zrestartuję system ;-)

ha!


Jedna z moich koleżanek studiowała chemię i fizykę, więc trochę ją pomęczyłam i już wiem, że moje ciało nie wymienia elektronów na prawo i lewo z czym popadnie. Uff! Ale to wcale nie znaczy, że moje elektrony zostaną ze mną na zawsze, bo mogą się zamienić miejscami z innymi elektronami np. kiedy dotknę naelektryzowanych ubrań lub innych przedmiotów.
Czy to nie dziwne? – Być może składam się z fragmentów wszystkich naelektryzowanych rajstop, klamek, spodni, bluzek itede, z którymi się zetknęłam.
A co, jeśli pewnego dnia spojrzę w lustro i zobaczę CYBORGA?

piątek, 4 stycznia 2008

postanowiłam! howgh!


Specjaliści od ludzkiej natury twierdzą, że jeśli człowiek naprawdę chce coś zrealizować/osiągnąć, to przystępuje do działania od razu, nie czekając na jakiś specjalny dzień, szczególną datę czy co tam jeszcze wymyśli. Jeśli jest inaczej, to szanse na powodzenie maleją.
Czy ta wiedza przeszkadza w podejmowaniu postanowień noworocznych?
Mnie nie przeszkodziła ;-)
Korzystając z tego, że szczególny dzień (mimochodem) nadszedł, postanowiłam go uhonorować jakimś specjalnym postanowieniem. No i postanowiłam, że w tym roku dowiem się, co to właściwie jest ten prąd (elektryczny) i skąd się bierze. Oczywiście wiem, że po tych drutach z elektrowni płyną ładunki elektryczne, ale szczegółów za cholerę nie rozumiem. Na razie. Brak tej wiedzy uniemożliwia mi zrozumienie pomysłów wykorzystania energii płynącej z ludzkiego ciała, a to... boli ;-)
Podjęcie tylko jednego postanowienia noworocznego, to pójście na łatwiznę (jak sikanie z wiatrem) ;-) zatem mam jeszcze jedno: chcę się w końcu dowiedzieć czy między dwoma odrębnymi ale stykającymi się fragmentami materii następuje wymiana jakichś elementów np. elektronów, a w szczególności czy ciało ludzkie wymienia elektrony z jakimiś przedmiotami, których człowiek dotyka.

Jeśli ktoś może mi to wszystko jakoś przystępnie wytłumaczyć, albo chociaż podpowiedzieć, gdzie znajdę niezbędne informacje, to bardzo proszę.