czwartek, 29 kwietnia 2010

majówka z dreszczykiem ;-)

Jakie macie plany na pierwszy majowy weekend, w tym roku niezbyt długi?
Ja mam fascynujące: regularne płukanie gardła, inhalacje, zabawy z nebulizatorem…
Więcej nie zdradzę, bo was skręci z zazdrości ;-)

Jeśli komuś brakuje dreszczyka [Ja mam! Ha!] to proponuję zagadkę, związaną z jedną spośród ostatnio przeczytanych przeze mnie książek.
Otóż:

pokochałam kontrowersyjną bohaterkę pewnej powieści w chwili, w której stwierdziła, że ten oto cytat z wiersza Wystana Hugh Audena:

Miłuj bliźniego – oszusta
Sercem, w którym także jest fałsz


jest doskonały.

Bo faktycznie taki jest.



Pytanie 1: Jaki tytuł ma książka?
Pytanie 2: Jak ma na imię w/w bohaterka powieści?



Ostrzegam, że podczas szukania odpowiedzi wujek Google będzie oporny we współpracy.
A w związku z tym proponuję:
Podpowiedź 1: Zazwyczaj pakują tę książkę do działu Dla młodzieży.
Podpowiedź 2: Nabyłam ją ze względu na tytuł - ma taki, że wprost nie mogłam się oprzeć. NAPRAWDĘ.

Powodzenia!



ps
Nagroda do negocjacji ;-)

wtorek, 27 kwietnia 2010

kojarzę i obstawiam

Po przeczytaniu „Księgi bez tytułu” niejakiego Anonima męczyło mnie pytanie, kto wpadł na taki odjazdowy pomysł promocji książki - wydanie jej pozornie bez tytułu i utajnienie autora.
Nie, żeby mnie ta powieść jakoś szczególnie zachwyciła, ale nie mam jej też nic do zarzucenia.
Jest dobra W PRZYJĘTEJ KONWENCJI.
No i zabawna.
[Ciekawa recenzja TAM]

Pomyślałam, że jej autorem musi być ktoś znany/popularny na tyle, żeby nie martwić się o to, czy wydadzą mu kolejne powieści, jeśli nie będzie się mógł pochwalić, że jest autorem również tej.
Za tym, że nie jest to debiutant przemawia również fakt, że wydawnictwo zdecydowało się na taką formę promocji – dowodząc w ten sposób wiary w to, że tekst obroni się sam i nie będzie trzeba posiłkować się nazwiskiem autora, żeby go sprzedać.
[Po dłuższym namyśle, nie świadczącym dobrze o mojej inteligencji, zrozumiałam, że to ryzyko nie było takie wielkie, bo przecież w każdej chwili mógł się pojawić „przeciek” z nazwiskiem autora.
A może już był…
?
I mój tekst to już musztarda po obiedzie…?
Wiecie coś o tym?]

Najdłużej zastanawiałam się nad charakterem autora wydanej w taki sposób powieści.
A więc nad charakterem człowieka, który spędził mnóstwo czasu na pisaniu książki, którą musiał przecież uznać za wartą napisania, skoro ją napisał.
Pisał… pisał… tworzył… dopieszczał swoje dzieło… dopieszczał…
A na koniec oddał ludziom, nie wypinając dumnie [wątłej prawdopodobnie] piersi i nie wskazując na nią ze słowami:
Jam to, nie chwaląc się, napisał.

Kogo byłby stać na coś takiego?

Dzisiaj przyszło mi do głowy, że kogoś, kto już jest NAPRAWDĘ sławny.
A tym bardziej kogoś, kto jest znany z innej działalności i kto chciał sprawdzić czy jego książki są popularne dlatego, że on jest ich autorem, czy dlatego, że to one same podobają się czytelnikom.

Od dzisiaj mam swój typ.

Dzisiaj zaczęłam czytać „Sprzedawcę broni” Hugh Lauriego i MI SIĘ SKOJARZYŁO.

I będę bardzo zdziwiona, jeśli się okaże, że to nie Laurie jest autorem „Księgi bez tytułu”.

A wy kogo obstawiacie?



ps
Informacja dla niewtajemniczonych [prawdopodobnie przybyszy z innej planety]: Hugh Laurie to ten aktor, który gra doktora House’a w serialu „Dr House”.

sobota, 24 kwietnia 2010

zaskakujący SMS

Dlaczego nie wiedziałam, że Ziyo ma w swoim repertuarze coś takiego:


?

To jest takie... nieziyowe... ale [dzisiaj] mi się podoba ;-)

Tak.
Chora jestem.
ZNOWU.

Trochę mam już dosyć tego mojego słabowitego organizmu...
...ale na rozstanie z nim jeszcze nie jestem gotowa ;-)

wtorek, 20 kwietnia 2010

poezjobranie

„Dzięki” unikaniu zaangażowania w pracę zawodową osiągnęłam stan vita reducta (życie zredukowane - pierwszy etap agonii), a żeby temu przeciwdziałać wyruszyłam w internetowy las na… sztukobranie. Udało się. Znalazłam wiersze Christiana Belwita (gdzieniegdzie piszą jego imię, tj. pseudonim, w ciekawszej formie: Chrystian) i… to był koniec pracy. W(y)padłam jak załoga plastikowej łódki:


* * *

plastikowa łódka
płynie w ciepłej wodzie

zakręcam kurek

na dnie wanny
leży załoga




Z przyczyn niewyjaśnionych (przemęczenie? przegrzanie zwojów? awaria bezpieczników?) czytanie wierszy Belwita kojarzy mi się z piciem wódki – naszej swojskiej „czystej” – niby sama prostota, a z nóg zwala z siłą wodospadu:


* * *

moja tkanka to chemia
częstokroć z zewnątrz
jakby na receptę
udaję że myślę
ale tak naprawdę
nie mogę złożyć prostego zdania

prostego formularza
z prośbą o zaistnienie
innego świata




Myślenie o jego życiu, problemach, chorobie i bezdomności boli mnie fizycznie. Jakbym się tej wódki wczoraj napiła, a dzisiaj walczyła z kacem.
Jednak… wszystko minie jak w kinie:





* * *

sterty urojeń
jak nieaktualne stosy
palących się gazet

a przyjemnie było
czasem poczytać

piątek, 16 kwietnia 2010

oj, Kraków, Kraków, przecudne mieście, dziwuje ci się wieś, okolica…

Motto:
Całe nasze życie jest jak kamień rzucony w wodę.
Nigdy nie wiemy, jakie kręgi zatoczymy naszym upadkiem,
czyją śmierć spowodujemy i kogo uzdrowimy.
Ile niepokoju wzniecimy dokoła siebie,
ile katarakt zdejmiemy ze ślepych rzek.

[Roman Brandstaetter]


Tyle osób zabrania mi [nie, żeby osobiście, ale zawsze] dyskutowania o wyborze Wawelu jako miejsca spoczynku Marii i Lecha Kaczyńskich, że mój przekorny duch stwierdził:
A właśnie, że nie! Ja się zakneblować nie dam!
I oto macie przed oczami skutek tego sprzeciwu.

Zacznę od przypomnienia moich wyobrażeń na temat mojego własnego idealnego pogrzebu. Chcę, mianowicie, żeby moje zwłoki zostały spalone, a prochy rozsypane.
Tylko tyle.
Jakiś czas temu spodobała mi się również technologia opracowana przez Susanne Wiigh-Mäsak, którą rozważam jako alternatywną. Pochówek według jej pomysłu przebiega następująco: zwłoki są zamrażane i zanurzane na jakiś czas w ciekłym azocie (temp. ok. –192 stopni), co sprawia, że ciało staje się kruche, a następnie trafiają do wibrującej wytrząsarki, gdzie rozpadają się na pył. Z owego pyłu za pomocą magnesów wyodrębnia się metalowe elementy (np. endoprotezy czy plomby stomatologiczne), a pozostałe szczątki pakuje się do biodegrowalnego pojemnika i… voila! mamy nawóz, którym można sprawić przyjemność jakiejś roślinie.

Jednym z największych rozczarowań w moim życiu było uzyskanie informacji, że w Polsce nie wolno rozsypywać ludzkich prochów. Jednak nadzieja na spełnienie mojej tzw. ostatniej prośby powróciła w ubiegłym roku, kiedy Główny Inspektorat Sanitarny rozpoczął prace nad ustawą dopuszczająca tzw. alternatywne formy pochówku. Zobaczymy tylko czy doczekam uchwalenia jej…
Ale ja nie o tym, nieprawdaż.

Chyba rozumiecie, że skoro nie zależy mi na tym, żeby istniało konkretne miejsce złożenia moich własnych zwłok, a nawet wprost przeciwnie, zależy mi na tym, by takiego miejsca nie było, to na spory dotyczące miejsca pochowania kogoś innego mogę patrzeć tylko z abstrakcyjnym zainteresowaniem.
Nawet jeśli mówimy o zwłokach prezydenta mojego kraju.

Czuję się trochę tak, jakbym oglądała jakieś dziwaczne rytuały innej/obcej cywilizacji.
Chociaż tego typu spory nad trumnami znanych Polaków można już niemal zaliczyć do stałego elementu polskiej kultury… Oj! Słabo to słowo pasuje do podobnych zachowań, wyjątkowo słabo, więc powiedzmy, że chodzi o nasz narodowy folklor.
[1. tekst przypominający]
[2. tekst przypominający]

Jest jeden powód, dla którego uważam, że do toczonej obecnie dyskusji może się włączyć każdy i nikt nie ma prawa nikogo uciszać. Chodzi o to, że osoby, które podjęły decyzję budzącą obecnie tyle emocji, dobitnie udowodniły swoim zachowaniem, że miały świadomość, iż podejmują decyzję wysoce kontrowersyjną – to dlatego tak długo nikt nie chciał się przyznać do jej podjęcia. Zresztą do tej pory nikt się nie przyznał – decydentów znamy [domyślamy się?] tylko dlatego, że wszyscy pozostali stanowczo odcięli się od odpowiedzialności za jej podjęcie.

Zgłaszam też stanowczy sprzeciw przeciwko sofistyce, którą serwują nam środowiska związane z PiS oraz ludzie, którym nagle zmienił się sposób widzenia kolorów. Mam ochotę rzygać, kiedy słyszę texty w stylu: „To prawda, nie pytaliśmy nikogo o zdanie i sami podjęliśmy decyzję, z pełną świadomością jej kontrowersyjności, ale nie protestujcie przeciwko niej, bo źle wypadniemy w oczach reszty świata. A za to złe wrażenie wy będziecie odpowiedzialni, bo przecież nie my. My jesteśmy cacy.” [RZYG]
Rozumiem, że niemal wszyscy słyszeliśmy w dzieciństwie text „bądź mądrzejszy i ustąp” tyle razy, że zatraciliśmy zdolność dostrzegania jego absurdalności, ale wydaje mi się, że w życiu każdego myślącego człowieka następuje chwila, w której zadaje sobie pytanie, jak będzie wyglądał świat, w którym mądry zawsze ustąpi głupiemu. Po przeżyciu tej chwili tylko osoby wybitnie cyniczne wracają do podobnych sofizmatów. I tyle w tej kwestii.

A jeśli chodzi o to, jakie zdanie będzie miał o nas ów „świat”, obserwujący i komentujący spór o miejsce pochówku naszej pary prezydenckiej, to spójrzcie na margines mojego bloga, mam tam cytat, z którym w 100% się zgadzam:
Lepiej być znienawidzonym za to, kim się jest, niż kochanym za to, kim się nie jest.
I tyle w tej kwestii.

Jeśli natomiast chodzi o argument podnoszony przez przeciwników pochowania państwa Kaczyńskich na Wawelu, a dotyczący braku zasług, którymi rzekomo trzeba się wykazać, żeby zasłużyć na ów zaszczyt, to… Nie wiedziałam, że mamy w tym kraju tylu wyrywnych do sądzenia żywych i umarłych.
Co wcale nie znaczy, że takie osoby potępiam, wręcz przeciwnie, jestem za tym, żeby białe nazywać białym, a różowe różowym. Tylko nie wolno przy tym zapominać, że dopóki nie mówimy o rzeczach NAPRAWDĘ WAŻNYCH, każdy ma prawo do innego widzenia odcieni barw.
Miejsce złożenia jakichkolwiek zwłok nie należy do zjawisk NAPRAWDĘ WAŻNCH – przynajmniej dopóki nie buduje się dla nich, za publiczne pieniądze, prywatnych cmentarzy, piramid, mauzoleów czy innych tadżmahalów i dopóki nie mówimy o ukrywaniu ciał przez morderców. Howgh!

Pomyślcie o tym, że choćbym nie wiem jakimi zasługami wykazała się przed śmiercią – nie wolno będzie rozsypać moich prochów w Bieszczadach, jeśli GIS nie zmieni ustawy.
I to jest prawdziwa tragedia, do której pochowanie kogoś w jakimś tam kościele nie ma startu. I tyle na ten temat.

Ciekawa jest w tej sprawie jeszcze jedna kwestia, a mianowicie…
Do kogo należą zwłoki?
Czy w chwili śmierci tracimy prawo własności do własnego ciała?

Na moje zapowiedzi, że „w razie jakby co” mam zostać spalona i – w miarę możliwości – rozsypana [zatopiona w morzu być nie chcę, choć to akurat wolno robić nawet teraz], moja rodzina reaguje w taki sposób, że poważnie wątpię w to, że spełniliby moją prośbę. Nie pomagają nawet groźby, że będę ich straszyć. A to jest naprawdę frustrujące!

Dlatego też w całej tej sprawie – IMO – najważniejszym pytaniem jest:
Czego życzyliby sobie państwo Kaczyńscy?

Decyzję o miejscu pochówku podjęła rodzina, a więc osoby, które zmarłych znały najlepiej i – mam nadzieję – szanowały na tyle, żeby uwzględnić ich wolę podczas planowania pogrzebu.
Jeśli było inaczej…

Współczuję.


I tyle na ten temat.




ps
Zamiast rozmyślać o głupotach, pomyślmy lepiej o tym, co zrobić, żeby nie należeć do tych, o których Magdalena Samozwaniec napisała, że odnajdują miejsce na ziemi dopiero po swoim pogrzebie.

wtorek, 13 kwietnia 2010

oczy szeroko otwarte

Słucham tych wszystkich ludzi dookoła, słucham i nadziwić się nie mogę. Jak to się dzieje, że tyle osób znienacka zmienia zdanie i to co kiedyś nazywali seledynowym, teraz nazywają różowym...?
Nie rozumiem.
Czy poznali jakieś nowe fakty?
Czy teraz patrzą jaśniej?
Czy kiedyś wypowiadali swoje opinie na podstawie nierzetelnie prowadzonych obserwacji , a teraz się tego wstydzą?
Nie wiem.
A że nie jestem w stanie przeniknąć wewnętrznego życia innych, ani nawet stwierdzić, że takowe posiadają [i to bynajmniej nie w postaci motylicy wątrobowej], to skupiłam się na własnym.
I mam teraz taki oto dylemacik:
czy fakt, że uparcie widzę seledyn seledynowym, a róż różowym świadczy o tym, że mój dotychczasowy sposób widzenia świata nie był dziełem przypadku ani pochopnie przyjętych założeń, czy raczej o tym, że jestem niereformowalna, a zamiast serca mam jakąś atrapę?

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

znów żałoba

Tyle razy pisałam o ogłaszanych w naszym kraju żałobach narodowych, że czuję się zobowiązana do napisania i tym razem. A że tym razem nie mam żadnych zastrzeżeń ani do zasadności jej ogłoszenia, ani do długości jej trwania, więc właściwie mogłabym na stwierdzeniu tego faktu poprzestać.
Mogłabym też pójść za lansowanym przez media przykładem i uderzyć w megapatetyczny ton albo pójść tropem niektórych komentarzy internetowych i snuć teorie spiskowe… ale nie mam na to ochoty.
Pozostanę więc sobą.
Kimś kto nie udaje uczuć tylko dlatego, że ktoś inny [nawet jeśli jest to tzw. WIĘKSZOŚĆ] twierdzi, że w danej sytuacji należy czuć to czy tamto. Kimś, kto nie potrafi udawać, że jednakowo lubi wszystkich ludzi. Kimś, kto przyznaje sobie prawo do lubienia jednych i nie lubienia innych na podstawie własnych kryteriów, a nawet do niekonsekwentnego stosowania owych kryteriów. Kimś, kto nie uznaje, że ludziom coś się „należy” tylko dlatego, że się urodzili ludźmi bądź dlatego, że umarli, nawet jeśli ich śmierć była tragiczna…
Notabene, która/czyja śmierć nie jest tragiczna?

Jestem przekonana — dopuszczam możliwość, że niesłusznie [aczkolwiek nie wyobrażam sobie sposobu wykazania mi ewentualnej pomyłki] — że tylko ci, którzy żadnej pasażerki ani żadnego pasażera tego feralnego samolotu nie darzyli SPECJALNYM szacunkiem, mogą z czystym sumieniem twierdzić, że z takim samym smutkiem przeżywają odejście każdej z ofiar tego wypadku.
Jednak mnie w szczególny sposób będzie brakowało
pani Jolanty Szymanek-Deresz
oraz
pani Izabeli Jarugi-Nowackiej,
które swoją obecnością w życiu publicznym, a ściślej rzecz ujmując JAKOŚCIĄ tej obecności zasłużyły — przynajmniej w moim mniemaniu — na szczególne uznanie.
A gdybym teraz udawała, że wiadomość o tym, że były na pokładzie tego samolotu przyjęłam tak samo, jak informacje o innych osobach, to byłabym hipokrytką.

Nie byłabym też sobą, gdybym nie odniosła się do powtarzanych powszechnie lub/i szczególnie denerwujących swoją absurdalnością stwierdzeń, więc to zrobię.

Od pierwszej niemal chwili irytuje mnie powtarzanie, że zginęła elita [w niektórych wypowiedziach „większość elity”] naszego kraju.
Ludzie! Czy naprawdę elitę kraju liczącego prawie 40mln mieszkańców da się zamknąć w jednym samolocie? Naprawdę tak mało w naszym kraju OSOBISTOŚCI?
Nie wiem jak wy, ale ja w żaden sposób nie potrafię traktować podobnych wypowiedzi jako wyrazu szacunku dla ofiar wypadku – w moich uszach brzmi to TYLKO jak obelga dla żyjących.
To samo odnosi się do analogicznych wypowiedzi zawierających zwrot „kwiat polskiej inteligencji”...
Tak, zginęli przedstawiciele elity naszego kraju, tak, byli wśród nich przedstawiciele inteligencji, ale ZNAJMY MIARĘ!
Nawet w takiej chwili.
Szczególnie w takiej chwili.

Niemal natychmiast pojawiły się też teorie spiskowe, których propagatorzy oskarżają Rosjan o celowe spowodowanie tej katastrofy. A ja nie mogę się nadziwić, jakim torem biegną myśli osób, gotowych wymyślić coś takiego…?
Czyż nie wystarczy tylko odrobina wyobraźni, żeby zrozumieć, że dla Rosjan ten wypadek jest wyjątkowo NIEFORTUNNY (słowo zastępcze, gdyż zabrakło mi odpowiedniego, żeby adekwatnie nazwać stan rzeczy). Podejrzewam wręcz, że gdyby mogli za tę cenę cofnąć katastrofę pod Smoleńskiem, to byliby gotowi ujawnić w tym celu najbardziej utajnione archiwa dotyczące zbrodni katyńskiej. Albo za darmo dostarczać nam gaz przez dekadę...
Nie wiem, co Rosjanie gotowi są zrobić, żeby nikt ich nie obwiniał o przyczynienie się do tej katastrofy, ale myśl o zaplanowanym spisku KGB wydaje mi się niedorzeczna.
Mam nadzieję, że nie jest to objawem mojej naiwności.

Na koniec muszę, naprawdę MUSZĘ, wspomnieć o jeszcze jednym zjawisku, które budzi moje negatywne uczucia, aczkolwiek nie można w tym przypadku mówić o irytacji. Chodzi raczej o skrzyżowanie czegoś w rodzaju zdumienia, smutku, żalu i poczucia, że nie spełniono ostatniego życzenia zmarłego, chociaż to ostatnie życzenie jest tylko i wyłącznie moim wymysłem.
Mam tutaj na myśli sprowadzenie do kraju zwłok Prezydenta, a pozostawienie w Rosji ciała Pierwszej Damy.
Naprawdę rozumiem różne względy polityczne oraz uwzględniam w swoich rozważaniach fakt, że zwłoki pani Marii Kaczyńskiej nie zostały jeszcze zidentyfikowane i być może trzeba będzie jeszcze na ich identyfikację poczekać…
ALE
Jedną z – nie ukrywajmy tego – niewielu cech, które naprawdę ceniłam w ś.p. Lechu Kaczyńskim było to, że nie ukrywał przywiązania i szacunku dla swojej małżonki. Dlatego też jestem niemal pewna, że gdyby to on podejmował decyzję w tej sprawie, to po tych 32 latach małżeńskiego pożycia, niezwykle udanego, jak się wydaje, nie chciałby zostawić żony SAMEJ na obcej ziemi.
Czuję jakąś niezwykłą i niepojętą dla mojego tzw. zdrowego rozsądku PRZYKROŚĆ na myśl, że prezydencką parę w ten sposób ROZDZIELONO.


Oczywiście żadne z opisanych wyżej uczuć nie dorównuje intensywnością temu przerażeniu, które czuję na myśl o tym, jaką OKROPNĄ śmiercią zginęli pasażerowie tego samolotu. I ogromowi mojego współczucia dla rodzin ofiar tej tragedii, ze szczególnym uwzględnieniem rodzin i bliskich przedstawicieli rodzin katyńskich, którzy zginęli w miejscu budzącym tak bolesne skojarzenia.


Mam nadzieję, że uda nam się przetrwać czas ogłoszonej żałoby z godnością, której nie stracimy po jej zakończeniu.

wtorek, 6 kwietnia 2010

śmigus-dyngus w dysfunkcyjnej rodzinie

W Poniedziałek Wielkanocny obudziłam się i rozejrzałam wokół zdziwiona. Jak to? Obudziłam się samoczynnie i nie pływam w wodzie wylanej na mnie przez rodziców? Szok.
Pomyślałam, że pewnie za chwilę do mnie wpadną, więc sięgnęłam po przygotowaną zawczasu dyngusówkę. A potem czytałam „Jedz, módl się, kochaj”, wsłuchując się jednocześnie w domowe odgłosy, ściskając w ręku sikawkę i nerwowo rozważając, jakim zniszczeniom ulegnie książka po oblaniu jej wodą.
Ale nic się nie działo.
Pomyślałam więc, że moja misja edukatorska – prowadzona poprzez dawanie dobrego przykładu – odniosła w końcu sukces i zaczniemy obchodzić dyngus jak ludzie cywilizowani. Albowiem dotychczas byłam w tym dniu gwałtownie wyrywana z objęć Morfeusza strugami wody lejącymi się do mojego łóżka, co nieodmiennie kończyło się suszeniem pościeli, a jak dobrze poszło to i suszeniem dywanu oraz ścian i innych przypadkowych przedmiotów. Przez jakiś czas aktywnie uczestniczyłam w tej rozrywce, ale po osiągnięciu statecznego wieku – czyli ok. lat 15 ;-) – przestałam walczyć. W przeciwieństwie do innych członków rodziny, wyposażonych najczęściej w różne naczynia kuchenne, przygotowywałam sobie tylko małą dyngusówkę (od lat mam świnkę, mieszczącą się w mojej dłoni) i tylko symbolicznie polewałam tych, którzy nie zostawiali na mnie suchej nitki i robili mi z łóżka basen. Przestałam też uczestniczyć w wyścigu kto pierwszy wstanie i z czymś, co można by chyba nazwać rezygnacją, kładłam się spać, ze spokojem (zrezygnowanym) oczekując gwałtownej pobudki. A potem ze spokojem (nieustająco zrezygnowanym) sprzątałam pobojowisko, pocieszając się, że taki dzień jest, na szczęście, tylko raz w roku.
Z czasem przestałam wierzyć, że to się kiedyś skończy.
A tu surprise.
Wstałam więc i zakradłam się ze swoją świnką do salonu, gdzie delikatnie pokropiłam ojca, oglądającego telewizję, a następnie udałam się do kuchni, gdzie zamierzałam delikatnie nawilżyć matkę. Ale ona już się przygotowała i… wylała na mnie butelkę wody mineralnej. Całą. Uciec nie mogłam, bo drogę odwrotu odciął mi ojciec, również z sikawką w dłoni i również polewający mnie wodą. A końcowy akcent tej historii był taki, że poślizgnęłam się w wyprodukowanej przez nas kałuży i rymnęłam na 4 litery z takim impetem, że aż nakryłam się nogami, a w każdym bądź razie nigdy (poza chwilami poświęconymi na gimnastykę) nie byłam bliżej nakrycia się nimi… Normalnie cyrk.

Skończyłam mokra jak zwykle, a w dodatku z wielgachnym siniakiem na biodrze.
Ale:
Primo: wyspałam się.
Secundo: przeniosłam front walk na teren przeciwnika i po raz pierwszy od bardzo dawna to nie ja sprzątałam po naszym rytuale świątecznym.

Zawsze to jakaś odmiana ;-)

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

świąteczne połowinki ;-)

Ufff.
Przeżyłam najgorszy ze świątecznych dni.
Każde święta mają co najmniej jeden taki dzień.
Dzień, w którym odwiedza nas mój brat ze swoją żoną i wszystkimi dziećmi.
A obecnie dzieciaków jest piątka... Czy potrzebne są jeszcze jakieś dodatkowe wyjaśnienia?
Tak? Naprawdę? No dobrze. To dodam, że wszystkie te dzieci są wychowywane bezstresowo, co tak naprawdę znaczy, że nie są wychowywane w ogóle.
Masakra. I wolałabym zamknąć ten temat.


Dla relaksu zaczęłam czytać książkę Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się, kochaj”, ale czekała mnie niespodziewana niespodziewanka.
Mianowicie, na wejściu autorka wyznaje, że miała plan: w wieku trzydziestu lat zaprzestać podróży, osiąść gdzieś na stałe i rodzić dzieci.
Tyle, że kiedy osiągnęła ów stateczny wiek, przekonała się, że wcale nie ma ochoty zostać matką.
Od ośmiu lat była związana z jednym facetem, od sześciu lat byli małżeństwem; kupili dom i całe życie zbudowali na założeniu, że w wieku trzydziestu lat ona zajdzie w ciążę.
Kiedy nadszedł TEN CZAS płakała po nocach, ale przez kilka miesięcy starała się w tę niby-zaplanowaną ciążę zajść – przy każdej miesiączce ciesząc się, że nie wyszło – cały czas żyjąc w przeświadczeniu, że coś jest z nią nie w porządku, a w przeświadczeniu tym dodatkowo utwierdzał ją mąż…
Ostatecznie w ciążę nie zaszła, z mężem się rozwiodła, a jak doczytam jej książkę do końca, to dowiem się co było później.
A mogę wszystkich zapewnić, że doczytam.

Po przeczytaniu tego wstępnego wyznania najbardziej przerażająca wydała mi się myśl, że świat pełen jest ludzi, którzy podsumowaliby taką historię stwierdzeniem, że szkoda, że w tę ciążę nie zaszła, bo zostałaby z mężem, a „głupoty” wywietrzałby jej z głowy.

Nigdy, naprawdę NIGDY, nie zrozumiem, dlaczego ludzie z taką łatwością zakładają, że bycie matką jest tym, o czym marzą wszystkie kobiety? Dlaczego nie dają WSZYSTKIM kobietom prawa do szczęścia według własnego pomysłu, również tym, które absolutnie nie marzą o macierzyństwie?

Wydaje mi się, że jestem w miarę cierpliwa i mam wiele zrozumienia dla ludzkich wad, ale powoli tracę cierpliwość dla tych wszystkich niby-ŻYCZLIWYCH, którzy usiłują przekonywać mnie, że tracę najlepszy czas na zostanie matką.
Tracę cierpliwość dla zaprzyjaźnionych młodych matek, które wciskają mi swoje dzieci, w przekonaniu, że marzę o tym, żeby takiego bobasa „potrzymać”.
Tracę cierpliwość nawet dla tych, którzy robią zdziwione miny, kiedy mówię, że nie marzę o macierzyństwie…

Ostatnio opadły mi wielokrotnie już opadnięte ręce, kiedy koleżanka przyniosła do ZAKŁADU dziecięce ciuszki i wszystkie babki oglądały je z takim zachwytem i rozczuleniem, jakby zaglądały w wózeczek z nowonarodzonym niemowlakiem…

Nie rozumiem nawet tego rozczulenia, które ogarnia ludzi patrzących na cudzego brzdąca, więc chyba możecie sobie wyobrazić, z jaką miną przyglądałam się zachwytom wygłaszanym nad jakimiś, było nie było, UBRANIAMI. Cudzymi.
Wyraz mojej twarzy do tego stopnia zainteresował jedną z koleżanek, że poświęciła cały kwadrans na to, żeby mi wmówić, że tak naprawdę wzrusza mnie widok tych uroczych miniaturowych ubranek, tylko nie chcę tego okazać…
I weź tu, człowieku, udowodnij, że nie jesteś wielbłądem…!
Dobrze, że we właściwym momencie przypomniałam sobie, że biedula stara się właśnie o dziecko – i ma z tym niejakie problemy – bo chyba bym jej zrobiła co złego…

W książce Elizabeth Gilbert jest świetne zdanie na temat macierzyństwa:
„Posiadanie dziecka jest jak tatuaż na twarzy. Trzeba być całkowicie pewnym, nim się podejmie ostateczną decyzję.”
Ja jestem pewna, że dzieci mieć nie chcę.
TO NA PEWNO NIE DLA MNIE.


Jeśli kiedyś tego pożałuję, to moja i tylko moja sprawa.

Jeśli kiedyś zmienię zdanie, to też nikomu nic do tego.

Czy to tak trudno przyjąć do wiadomości?

Czy koniecznie trzeba mi i innym kobietom o podobnych przekonaniach wmawiać, że coś jest z nami nie tak?

My nie mamy z naszą płodnością problemów, więc inni niech się od nas od…olą.

Rzekłam.

niedziela, 4 kwietnia 2010

cotidie morimur...

Seneka powiedział:
cotidie morimur, cotidie enim demitur aliqua pars vitae,
co (podobno) znaczy:
codziennie umieramy, codziennie bowiem uszczupla się jakaś część życia.

Męczyło mnie to zdanie jak komar latający w nocy nad łóżkiem.
A kiedy się na nim skupiłam – żeby w końcu się z nim rozprawić – przyszło mi do głowy, że faktycznie codziennie umieramy, ale nie dlatego lub nie tylko dlatego, że zbliżamy się do końca tkanej przez Parki nici naszego życia
[mam zresztą wątpliwości dotyczące tego, czy jej długość jest z góry ustalona – skłaniam się raczej ku twierdzeniu, że wszystko zależy od wyborów, których codziennie dokonujemy],
lecz dlatego, że niemal każdego dnia rezygnujemy z jakiegoś marzenia, pragnienia czy pomysłu, który mógłby – gdybyśmy tylko poświęcili na jego realizację odrobinę naszego czasu i uwagi – dać nam szczęście albo chociaż chwilowe uczucie „przepływu” (flow).

Ta codzienna rezygnacja z marzeń jest umieraniem.

A to, jak tę rezygnację tłumaczymy (choćby przed sobą) -
jakimiś osobistymi brakami, nadmiarem pracy czy nawet troską o bliskich
- nie ma żadnego znaczenia.
Albo mamy wyniki, albo powody.

Może zatem warto skorzystać z tej okazji, że akurat obchodzimy święto upamiętniające zmartwychwstanie i…
…choć trochę o(d)żyć?

Życzę powodzenia.

WESOŁYCH ŚWIĄT!


ps
Oczywiście, nie namawiam do gwałtownej rezygnacji z podjętych wcześniej zobowiązań, porzucenia pracy czy zerwania związków z ludźmi, którym coś obiecaliśmy. Bynajmniej.
Ale na pewno jest coś, co możemy zrobić, żeby choć odrobinę uprawdopodobnić urzeczywistnienie naszych marzeń.
Nawet najdalszą podróż zaczyna się od pierwszego kroku.
[Np. tak]