wtorek, 6 kwietnia 2010

śmigus-dyngus w dysfunkcyjnej rodzinie

W Poniedziałek Wielkanocny obudziłam się i rozejrzałam wokół zdziwiona. Jak to? Obudziłam się samoczynnie i nie pływam w wodzie wylanej na mnie przez rodziców? Szok.
Pomyślałam, że pewnie za chwilę do mnie wpadną, więc sięgnęłam po przygotowaną zawczasu dyngusówkę. A potem czytałam „Jedz, módl się, kochaj”, wsłuchując się jednocześnie w domowe odgłosy, ściskając w ręku sikawkę i nerwowo rozważając, jakim zniszczeniom ulegnie książka po oblaniu jej wodą.
Ale nic się nie działo.
Pomyślałam więc, że moja misja edukatorska – prowadzona poprzez dawanie dobrego przykładu – odniosła w końcu sukces i zaczniemy obchodzić dyngus jak ludzie cywilizowani. Albowiem dotychczas byłam w tym dniu gwałtownie wyrywana z objęć Morfeusza strugami wody lejącymi się do mojego łóżka, co nieodmiennie kończyło się suszeniem pościeli, a jak dobrze poszło to i suszeniem dywanu oraz ścian i innych przypadkowych przedmiotów. Przez jakiś czas aktywnie uczestniczyłam w tej rozrywce, ale po osiągnięciu statecznego wieku – czyli ok. lat 15 ;-) – przestałam walczyć. W przeciwieństwie do innych członków rodziny, wyposażonych najczęściej w różne naczynia kuchenne, przygotowywałam sobie tylko małą dyngusówkę (od lat mam świnkę, mieszczącą się w mojej dłoni) i tylko symbolicznie polewałam tych, którzy nie zostawiali na mnie suchej nitki i robili mi z łóżka basen. Przestałam też uczestniczyć w wyścigu kto pierwszy wstanie i z czymś, co można by chyba nazwać rezygnacją, kładłam się spać, ze spokojem (zrezygnowanym) oczekując gwałtownej pobudki. A potem ze spokojem (nieustająco zrezygnowanym) sprzątałam pobojowisko, pocieszając się, że taki dzień jest, na szczęście, tylko raz w roku.
Z czasem przestałam wierzyć, że to się kiedyś skończy.
A tu surprise.
Wstałam więc i zakradłam się ze swoją świnką do salonu, gdzie delikatnie pokropiłam ojca, oglądającego telewizję, a następnie udałam się do kuchni, gdzie zamierzałam delikatnie nawilżyć matkę. Ale ona już się przygotowała i… wylała na mnie butelkę wody mineralnej. Całą. Uciec nie mogłam, bo drogę odwrotu odciął mi ojciec, również z sikawką w dłoni i również polewający mnie wodą. A końcowy akcent tej historii był taki, że poślizgnęłam się w wyprodukowanej przez nas kałuży i rymnęłam na 4 litery z takim impetem, że aż nakryłam się nogami, a w każdym bądź razie nigdy (poza chwilami poświęconymi na gimnastykę) nie byłam bliżej nakrycia się nimi… Normalnie cyrk.

Skończyłam mokra jak zwykle, a w dodatku z wielgachnym siniakiem na biodrze.
Ale:
Primo: wyspałam się.
Secundo: przeniosłam front walk na teren przeciwnika i po raz pierwszy od bardzo dawna to nie ja sprzątałam po naszym rytuale świątecznym.

Zawsze to jakaś odmiana ;-)

1 komentarz:

  1. Hej Aniołku ;) W "lany poniedziałek" też nie pozostałam sucha, ale nie odbyło się to w domu tylko w pracy. Ciekawe czemu oblewanie się wodą , w niekoniecznie ciepłych warunkach i odpowiednich miejscach sprawia nam taką głupią, niewysłowioną radość? ;)
    Czytając Twoje posty do tej pory, na temat książek, męczyłam się myślą, że muszę to czy tamto przeczytać, by móc się wypowiedzieć. Później udawało mi się czasem coś tam wyhaczyć, ale temat danej książki był już u Ciebie zamierzchłą historią. Pierwszy raz zdarzyło się, że czytamy coś w jednym czasie. Teraz jestem na Bali :).. i nawet moja wątroba się do Ciebie uśmiecha ;)

    OdpowiedzUsuń

Czytelniku!
Oddaję Ci kawałek mojej podłogi - możesz zatańczyć, ale raczej nie zrywaj parkietu [no chyba, że naprawdę MUSISZ] ;-)
aalaaskaa