poniedziałek, 28 lipca 2008

przeszłość z papierka, papierek z przeszłości albo jakoś tak


Kiedyś męczyłam mamę pytaniami o dokładną godzinę urodzenia. Mnie z kolei męczyła takim pytaniem koleżanka zafascynowana astrologią, która koniecznie chciała się dowiedzieć w jakim znaku mam ascendent. Po wielu latach od tamtej pory, dokładnie dzisiaj, mama wparowała do mnie ze znalezionym przypadkiem papierkiem ze szpitala – jest na nim podana godzina mojego przyjścia na ten świat.
Mam ascendent w Skorpionie, ale nie mam już kontaktu z tamtą koleżanką.

Papierek sobie leży i jeść nie woła, ale przyciąga mój wzrok niemal tak, jak ta okropna figurka, o której kiedyś pisałam. A co na niego spojrzę, to przypomina mi się moje dzieciństwo...
Qrwa, każdy by chciał takie dziecko jak ja. Naprawdę. Każdy. Ale nie moi rodzice.
Kiedy patrzę na ten cholerny papierek, to chce mi się śmiać. Śmiechem abderyckim.
I przypominam sobie coś, o czym już dawno nie myślałam.
W drodze do szkoły spotykałam kobietę, która wydawała mi się podobna do mnie - znacznie bardziej niż moja mama (która wcale nie jest do mnie podobna). I wymyśliłam sobie, że to ona jest moją prawdziwą mamą, bardzo mnie kocha, ale z powodu strasznych intryg (wymyśliłam kilka scenariuszy) musiała mnie oddać...

Teraz mam pewność, że to była tylko fantazja ;-)


Kiedy tak o tym piszę, to dochodzę do wniosku, że powinnam coś zrobić.
Jedną jedyną rzecz.
Poszukać sobie psychoterapeuty.
Bo czy można być normalnym jeśli TAK się pamięta dzieciństwo?

sobota, 26 lipca 2008

kanał


Pamiętam jak po raz pierwszy czytałam „Działa Navarony” Alistaira MacLeana – zaczęłam wieczorem, żeby coś przeczytać przed snem i... nie poszłam spać, dopóki nie skończyłam.
Moim koleżankom też się ta powieść podobała.
Dzisiaj miałam zamiar spędzić wieczór przed telewizorem, więc zaczęłam studiować programy dostępnych stacji. I co znalazłam? Film „Działa Navarony” wyświetlany w cyklu Męska rzecz.
Szkoda... obejrzałabym, ale jak męska rzecz, to męska.
Wybrałam inny kanał.

sąd (nie)ostateczny


Biłam się z myślami.
Prześladowało mnie poczucie winy za każdym razem, kiedy zabiłam w domu jakiegoś natrętnego owada.
„Nie zabijaj” – szeptał nie mniej natrętny głos w mojej głowie.
W jednej chwili myślałam, że jestem złym człowiekiem, bo nie potrafię żyć w zgodzie z innymi istotami.
A w drugiej, że mam prawo walczyć o swoją przestrzeń życiową.
W trzeciej przypominało mi się, że historia zna naród, który walczył o lebensraum i miało to tragiczne skutki.
A w czwartej, że natura to jędza i 24 godziny na dobę trwa polowanie, więc to co robię nie jest niczym niezwykłym.
Kiedyś pomyślałam, że zachowuję się jak osadnicy w Ameryce czy Australii, którym wydawało się, że mają prawo zabijać Indian/Aborygenów w „obronie” ziemi, którą wcześniej autochtonom odebrali... Wtedy byłam gotowa obiecać, że już nigdy nie zabiję nawet komara i może nawet zostanę wegetarianką.
Wrzuciłam lód do szklaneczki, nalałam Martini i zostawiłam na chwilę. A kiedy chciałam się napić – zobaczyłam, że utopiła się w nim mała muszka.
Wylewając ulubiony napój do zlewu myślałam tylko o jednym. Nie jestem agresorem, który komuś coś odbiera, ale bronię tego, co jest MOJE. Miejsce na tej planecie należy mi się tak samo jak owadom. Howgh! Mam prawo być tutaj, gdzie jestem. Howgh!
Nie zabijam owadów poza moim domem i nie zamierzam tego robić w przyszłości, ale każdy paskud, który naruszy mój spokój w moim domu albo, co gorsza, będzie ze mną walczył o moje jedzenie lub picie – musi się liczyć z tym, że zginie.
Jeśli to sprawi, że nie osiągnę oświecenia w tym wcieleniu i nie zostanę uwolniona z samsary... TRUDNO!
Zresztą... może jeszcze wrócę do mieszkania na trzecim piętrze i problem przestanie mnie dotyczyć? ;-)

ps
Przed chwilą odwiedził mnie zielony pasikonik i wyniosłam go bezpiecznie na zewnątrz.
Czy jestem „niesprawiedliwa”? Nie zabijam pszczół, os, trzmieli, złotooków... Dlaczego zabijam ćmy, muchy i komary?
Te pytania świadczą o jednym – sprawa nie jest zakończona.

Dałam się na trwałe wpędzić w poczucie winy. Cholera!

piątek, 25 lipca 2008

to nie ja byłam Ewą, to nie ja skradłam niebo


Wolność polega na tym, aby śmiało rozpatrywać każdą sytuację w jaką wpakuje nas życie i brać na siebie wszelką wynikłą stąd odpowiedzialność.
[Jean Paul Sartre]


Istnieje bardzo prosty sposób doprowadzenia mnie do stanu wrzenia. Wystarczy powiedzieć: „przez ciebie...[coś tam]”. Mogę wtedy swojej irytacji nie okazać – dlaczego nie, w końcu uczę się panować nad swoimi emocjami – ale krew i tak zagotuje mi się w żyłach, a adrenalina buchnie uszami.
Oczywiście, istnieją takie wyjątkowe sytuacje, w których użycie „przez ciebie” uznam za zasadne i nie zareaguję wqrwem. Na przykład kiedy kogoś uderzę, to może ów ktoś oświadczyć: „przez ciebie będę miał/a siniaki” i będzie to stwierdzenie faktu, z którym nie da się dyskutować. Podobnie w sytuacji kiedy coś zepsuję i ktoś zauważy: „przez ciebie nie można...[użyć tej rzeczy zgodnie z jej przeznaczeniem lub niezgodnie]” – proszę bardzo, niech zauważa. Z faktami nie da się polemizować, a złościć się na nie mogą tylko dzieci.
Ja dzieckiem nie jestem.
ALE kiedy ktoś podejmuje jakąś decyzję lub/i działanie, a następnie próbuje mnie obarczyć odpowiedzialnością za wynikłe z tego powodu konsekwencje... Oooo! Wtedy gotuję się na twardo w sekundę.
Totalnie osłabiają mnie też ludzie, którzy w mojej obecności werbalizują swoje pretensje do Stwórcy i mają do niego żal o to, że pozwala na istnienie ZŁA na świecie. Znam kogoś, kto robi to notorycznie i nie przestaje chociaż zawsze kiedy to słyszę, przypominam jej, że Bóg dał nam wolną wolę i oddał nam ziemię we władanie, więc jeśli coś dzieje się źle, to jest to tylko i wyłącznie nasza (ludzi) wina.
Jedno jest pewne, nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy domagają się swobody, a jednocześnie odrzucają swoją odpowiedzialność za dokonane wybory. Już nawet nie próbuję tego robić - wybieram inne towarzystwo.



Pierwsze żonglowanie odpowiedzialnością:

A [Bóg] rzekł:
- Kto ci powiedział, że jesteś nagi? Czy jadłeś z drzewa, z którego zakazałem ci jeść?
A człowiek odpowiedział:
- Kobieta, którą mi dałeś [za żonę], ona to dała mi owoc z drzewa, a ja go zjadłem.
Jahwe-Bóg rzekł do kobiety:
- Cóżeś uczyniła?
A kobieta odpowiedziała:
- Wąż mnie zwiódł i zjadłam.
[Księga Rodzaju 3,11-13]

poniedziałek, 21 lipca 2008

drzwi do świętości


Do świętego Franciszka Salezego przyszła kiedyś pewna dama. Weszła zamaszyście i głośno trzasnęła drzwiami. Potem spytała Franciszka co trzeba zrobić, by zostać świętym. Ten spojrzał na nią łagodnie i rzekł:
- Trzeba ciszej zamykać drzwi.

czwartek, 17 lipca 2008

dupa Maryni na przekór NOL


Autorki i autorzy moich ulubionych blogów ostatnio piszą mniej, podobnie jak ja, więc to albo letni trend, albo skutek oddziaływania jakiegoś niezidentyfikowanego obiektu latającego (kosmicznego!), który zawisł nad Polską i zakłóca moce twórcze blogerów ;-)
Postanowiłam dzielnie z odczuwaną niemocą zawalczyć i choćby o dupie Maryni, ale jednak napisać...
No i piszę.
Tylko o czym by tu...?

Może o tym, że dawno niewidziany wujek powiedział mi komplement strasznej treści?
Brzmiał on mniej więcej tak: „Wyglądasz teraz tak, jak należy, bo jak cię ostatnio widziałem, to byłaś stanowczo zbyt szczupła” Moja pierwsza myśli: „Qrwa mać! Zbyt szczupła to bym się może poczuła w agonalnym stadium anoreksji”
Druga, trzecia i kolejne myśli dotyczyły tego, kto mi wmówił, że muszę być szczupła i dlaczego pozwoliłam to sobie wmówić.
Do odpowiedzi jeszcze nie dotarłam.

A może o tym, że ostatnio sypiam w koszulinkach na ramiączka o długości nad kolanko?
I za każdym razem, kiedy zobaczy mnie w takiej mama, to marudzi, żebym kupiła sobie podobną sukienkę, bo mi w takim czymś ładnie.
I... zaczęłam takie przymierzać w sklepach. Znaczy się: koniec świata idzie.
Zróbcie sobie może zapasy mąki albo/i cukru?

A może jednak o moim szefie, który niedawno strasznie mnie przeraził?
Wszyscy inni niewolnicy opuścili z a k ł a d, a on wtedy zaczął nawijkę od słów: „Wiedziałem, że w końcu nadejdzie taki dzień, że zostaniemy tutaj sami” i było w jego głosie coś lepkiego i burdelowego, co nie pozwalało się łudzić, że to takie żarty bez znaczenia.
Na szczęście - niemal w tym samym momencie - przyjechał po mnie znajomy, na którego czekałam. Na nieszczęście – zostałam przez szefa uściskana na pożegnanie. Na jeszcze większe nieszczęście kilka dni wcześniej szef zaproponował mi dodatkową pracę – po godzinach i we współpracy z nim osobiście – a ja nie przeczuwałam niczego złego i się zgodziłam. Za kilka miesięcy albo przekonam się, że mam paranoję (manię prześladowczą?) albo wpadnę w sieć pająka.
Ale ta alternatywa z pewnością nie stanowi dobrego tematu postu pod tytułem zawierającym słowo dupa...

poniedziałek, 14 lipca 2008

taaa...


Nieopatrznie oznajmiłam wszem i wobec, że nareszcie będę miała luz-bluz. Zła Godzina tylko na to czekała. Zaśmiała się szatańsko i zrobiła mi taki blues, że proszę siadać, drzwi zamykać.
Ale nic to.
Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni.
Podobno.

środa, 9 lipca 2008

Małe zbrodnie małżeńskie z małą prośbą


Jacek przeczytał mi „Małe zbrodnie małżeńskie” Erica Emmanuela Schmitta i... nareszcie będę mogła brać udział w dyskusjach na temat najpiękniejszych książek o miłości.
Ściśle rzecz biorąc, dotychczas też brałam udział w dyskusjach tego typu, ale przeważnie ograniczał się on (ów udział) do kręcenia nosem na wszystkie zgłaszane propozycje.
A teraz mam własną!
„Małe zbrodnie małżeńskie” to dramat (w sensie rodzaju literackiego, bo jeśli chodzi o treść to raczej komedia) rozpisany na dwoje aktorów. Głównymi i jedynymi postaciami są Lisa i Gilles – małżonkowie z długoletnim stażem. Wszystkiego o ich życiu i związku dowiadujemy się z jednej rozmowy. Rozmowy, która zaczyna się dość oryginalnie – Lisa przyprowadza Gillesa do domu ze szpitala, gdzie trafił po urazie głowy. Gilles jest zdrowy fizycznie, ale ma amnezję. Żona opowiada mu o tym, jakim był/jest człowiekiem i jak wyglądało dotychczas ich małżeństwo.
Czy jej opowieść jest zgodna z prawdą?
Czy Gilles odzyska pamięć?
Dowiecie się po przeczytaniu albo obejrzeniu sztuki. Uwierzcie, że WARTO.

Dlaczego uważam, że „Małe zbrodnie małżeńskie” to najpiękniejsza opowieść o miłości?
Przede wszystkim dlatego, że jej bohaterów łączy prawdziwa miłość – taka, w której mieści się i pożądanie, i zazdrość, i strach przed porzuceniem. Miłość, która doprowadza czasem do prób manipulowania partnerem, choć wszyscy wiedzą, że to jest „be”. Miłość, która każe wybaczać nawet to, czego nikt inny by nie wybaczył. Miłość, która umożliwia szczerą rozmowę i podzielenie się z partnerem sumą wszystkich swoich strachów i złudzeń. Miłość, dzięki której ludzie dojrzewają i chcą być lepsi.
A że to dojrzewanie trochę długo trwa? Że wszystko można było wyjaśnić wcześniej...?
To wiadomo zazwyczaj „po fakcie” – kiedy niewypowiedziane oczekiwania i obawy osiągną już masę krytyczną i wybuch jest nieunikniony.
A właśnie PRAWDA jest kolejnym powodem, dla którego uważam, że ta sztuka to najpiękniejsza opowieść o miłości - postępowanie bohaterów jest (albo przynajmniej wydaje się być) psychologicznie uzasadnione; absolutnie zgodne z tym, co wiemy o ludzkiej naturze.

Dotychczas pisałam o treści, ale podoba mi się również forma – ascetyczna, zwarta, konkretna.

Niniejszym dopisuję Erica Emmanuela Schmitta do panteonu moich ulubionych pisarzy.
A dodam jeszcze, że już od dawna uważam go za jednego z najsprawniejszych mistrzów pierwszego zdania – np. „Dziecko Noego” zaczyna się tak: „Kiedy miałem dziesięć lat, należałem do grupy dzieci, które co niedziela wystawiano na licytację.” a „Pan Ibrahim i kwiaty Koranu” tak: „Kiedy skończyłem jedenaście lat, rozbiłem swoją świnkę i poszedłem na dziwki.”
Kto się oprze opowieściom zaczynającym się w ten sposób? ;-)

Mała prośba na koniec:
Czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć dlaczego niektórzy uważają „Miłość w czasach zarazy” Gabriela Gárcíi Marqueza za najpiękniejszą historię miłosną? Moim zdaniem to opowieść o... antymiłości ;-) ale BARDZO chciałabym zrozumieć przeciwne opinie.
Dla najlepszego wyjaśniacza – nagroda.
A ponieważ cudowne NIC było już wielokrotnie w ofercie, to teraz zaproponuję zwycięzcy przepowiednię Tarota – odpowiedź moich kart na dowolne pytanie (o ile Tarot zechce odpowiedzieć).
Kto stanie w szranki?

niedziela, 6 lipca 2008

Już tyle pocałunków zmarnowałam!


- to cytat z „Cukiereczków” Mian Mian. Zdanie, nad którym na chwilę się zadumałam. Nie jedyne, które wywołało taki skutek, ale czy to znaczy, że każdy powinien tę powieść przeczytać?
No nie wiem.
Może każdy Chińczyk.
Dla niego może to być nowe, a nawet szokujące przeżycie – w końcu nie bez powodu jest to książka zakazana w państwie środka (napisałam małymi literami, bo nieodmiennie wqrwia mnie ich „polityka” wobec Tybetu).
Ale czy my, mieszkańcy zepsutej Europy, znajdziemy w niej coś szokującego?
My, którzy w finansowanej z publicznych pieniędzy telewizji mogliśmy obejrzeć filmy o zapijaniu się na śmierć (choćby: „Zostawić Las Vegas”), degrengoladzie ćpunów („Traffic”, „Głową w mur” i całe mnóstwo innych), w tym o zabijających się na raty artystach (np. „Skazany na bluesa”). My, którzy w szkołach omawialiśmy „Pamiętnik narkomanki” Barbary Rosiek i czytaliśmy albo chociaż widzieliśmy ekranizację książki „My, dzieci z dworca ZOO”. Czy zszokują nas losy prostytutek albo opisy życia seksualnego bohaterki?
Nie. Nie. I jeszcze raz nie.
Nie zaskoczy nas przesadnie nawet miks wszystkich tych – jakże nośnych – wątków. A w „Cukiereczkach” jest i trauma z dzieciństwa, i seks, i narkotyki, i alkoholizm, i potrzeba miłości, i zdrada. Są artyści i prostytutki, a nawet leczenie w psychiatryku...
Ale to wszystko już gdzieś było.

Im dłużej myślałam o swoim braku szoku, tym było mi smutnej.
Za dużo już widziałam.
Za dużo wiem o sposobach marnowania sobie życia, a za mało o tym, jak je pięknie przeżyć.

Aby grającemu mi w duszy instrumentowi smutku nowy przysporzyć klawisz, obejrzałam film „Kraina traw” i... szczęka mi opadła.
Jednak istnieje jeszcze taki poziom szaleństwa, który może mnie zaskoczyć! ;-)
Z rozpędu zaczęłam czytać książkę jeszcze jednego ćpuna, Nicka Cave’a. Czytam „Gdy oślica ujrzała anioła”, a już po kilku stronach powiedziałam: ułał!

A co z „Cukiereczkami”?
Są napisane przez wrażliwą pisarkę o poetycznej duszy i można w nich znaleźć zdania perełki, więc bilans wychodzi dodatni - nie żałuję, że przeczytałam.

piątek, 4 lipca 2008

jest szowinista bosy, są samochody i biżuteria, ale nie ma puenty...


Chodzi po tym świecie jeden męski szowinista, który niemal zawsze kiedy mówi o kobietach to strasznie mnie wqrwia. A mimo to bardzo go szanuję i chyba mogłabym naprawdę polubić. Myślę, że bez trudu zgadniecie o kim piszę, kiedy dodam, że najczęściej chodzi po tym świecie boso.
Tak, to Wojciech Cejrowski.
Uwielbiam jego programy podróżnicze, bo pokazuje PRAWDZIWE życie w miejscach, o których opowiada. Lubię też jego programy – powiedzmy – publicystyczne, bo najczęściej prezentuje w nich tak zdrowy rozsądek, że tylko brawo bić na stojąco.
Ostatnio staram się oglądać „Po mojemu” w TVN Style (trochę mi nie wychodzi i oglądam nieregularnie) i po każdym obejrzanym odcinku nieodmiennie stwierdzam, że zgadzam się z nim w większości kwestii, które poruszył. No i łączą mnie z nim pewne upodobania - np. obydwoje jeździmy starymi oplami i lubimy pierścionki na palcach ;-)

A propos starych opli, informacja dla neutera, który chyba takich nie lubi: mój opel nie dość, że jest stary, to jeszcze klepany („postawiłam” go kiedyś na dachu). Więc (tak, wiem) jestem jedną z tych okropnych ludzi, którzy klepanymi oplami popylają 120 na godzinę i narzekają na stan polskich dróg... I nie przeproszę! Drogi mamy kiepskie, ograniczenia prędkości są często bezsensowne, a jeżdżę klepanym autem, bo jak - po wypadku - wszyscy radzili, żeby je sprzedać, to oznajmiłam, że w życiu nie sprzedałabym samochodu, którym sama bałabym się jeździć.

A wracając do Cejrowskiego, informacją o pierścionkach zostałam zaskoczona podczas dzisiejszej emisji (powtórki?) „Po mojemu” – a zaskoczona zostałam dlatego, że dotychczas jakoś nie utkwił mi w pamięci widok upierścienionych rąk pana Wojtka. Wszystko szybko się wyjaśniło, bo oznajmił, że po ulicach tak nie chodzi...
A ja mogę! Kobieta z pierścionkami nie zwraca tak ludzkiej uwagi jak podobnie przystrojony facet ;-)

Niedawno absolutnie znienacka otrzymałam kasę za tekst napisany NIE w celach zarobkowych (pierwszy raz w życiu zarobiłam w ten sposób!) – a niespodziewanie zarobione pieniądze upłynniam natychmiast, w myśl zasady: łatwo przyszło, łatwo poszło. Tych akurat było niewiele, ale wystarczyło na fajny srebrny pierścionek z dużą i fantastycznie oszlifowaną prostokątną cyrkonią. Pierścionek jest ciężki, ale bardzo lubię mieć go na wskazującym palcu prawej ręki kiedy piszę na komputerze.
I Cejrowski też oznajmił, że lubi mieć na palcach pierścionki podczas pisania...
Może zatem jest ziarnko prawdy w twierdzeniach różnych bioenergoterapeutów, że zakładanie pierścionków na konkretne palce wpływa jakoś na funkcjonowanie człowieka?

Ciekawostka:
W ubiegłym roku, też na początku lata, poczułam nieodpartą POTRZEBĘ (naprawdę aż tak!) posiadania obrączki do noszenia na kciuku. Byłam wtedy w domu, więc zebrałam się i specjalnie w tym celu poszłam na zakupy. A zwyczajną „półokrągłą” obrączkę kupiłam dopiero po długich poszukiwaniach u kilku jubilerów.
Od tamtej pory, czyli od roku, nie wyszłam z domu bez niej ani razu.
I - dziwna rzecz - nikt mnie o nią nigdy nie zapytał ani nie skomentował faktu, że wciąż ją noszę. Nawet moja mama.

Jeśli ktoś zna się na oddziaływaniach pierścionków, to niech się swoją wiedzą podzieli – czekam z niecierpliwością :-)
Mnie przypomina się tylko fragment wierszyka, w którym były – jak mi się zdaje – następujące słowa:
palec wskazujący – kupcy
kciuk – głupcy

;-)

czwartek, 3 lipca 2008

lakier do paznokci, książki i coś jeszcze


Kilka dni temu robiłam zakupy w drogerii, gdzie pewna pani wybierała sobie lakier do paznokci. Tylko raz zerknęłam i od razu wpadł mi w oko jeden kolor - marzę o takiej pomadce do ust, ale nigdzie nie mogę znaleźć.
No to kupiłam sobie lakier do paznokci (wyjątkowo tani ;-)).
Problem w tym, że robię to notorycznie – tzn. kupuję lakiery do paznokci – a następnie ich nie używam. I po jakimś czasie wyrzucam do śmieci pełne buteleczki, strofując się przy tym, że to nie tylko nieekonomiczne, ale i nieekologiczne.
Heh. Teraz przyszło mi do głowy, że ich użycie wcale nie byłoby lepsze dla środowiska naturalnego, bo do kompletu trzeba by było użyć zmywacza i ilość wykorzystanej na świecie chemii tylko by się zwiększyła... Koniec dygresji.

Lakier ma kolor krwi – bardziej żylnej niż tętniczej – tak śliczny, że umalowałam sobie nim paznokcie u nóg (nie lubię mieć czerwonych paznokci u rąk) i patrzyłam na nie z prawdziwą przyjemnością. A co spojrzałam, to mój mózg powtarzał jedno słowo: cukiereczki.
Było to tak sugestywne, że odłożyłam pożyczone od koleżanki opowiadania Daphne du Maurier i sięgnęłam po zakazaną w Chinach powieść „Cukiereczki” Mian Mian.

„Cukiereczki” już od dawna czekały na przeczytanie, ale ciągle miałam albo za dużo pracy, albo za dużo książek przynoszonych przez znajomych ze słowami: „musisz to przeczytać”, żeby zabrać się za ich ("Cukiereczków") lekturę.

Tu będzie kolejna dygresja. Albowiem (kocham to słowo) istnieje sposób, żeby sprawdzić ile czasu ta książka leżała u mnie nietknięta...
Fiu, fiu! Prawie rok.
Wiem to bynajmniej nie dlatego, że pamiętam datę dokonania zakupu, ale dlatego że kupiłam ją po tym tekście anuliny.

Heh. To nie jedyny rekord, który wystąpi w dzisiejszym poście.
Drugim jest najdłuższy możliwy wstęp do konkluzji, do której zmierzam i którą uparcie omijam malowniczym (polakierowanym :-)) slalomem.
Zasadniczą treścią tego tekstu miało być pytanie: dlaczego odkładałam lekturę tej książki na rzecz książek przynoszonych przez znajomych?
Dotychczas racjonalizowałam sobie tę decyzję w ten sposób, że nie wypada cudzych książek trzymać w nieskończoność, a swoją własną mogę przeczytać w dowolnej chwili.
Problem w tym, że ta racjonalizacja wydaje mi się teraz kulawa.
Czyż nie należało raczej kierować się wcześniej podjętą decyzją? - Skoro postanowiłam przeczytać „Cukiereczki”, to powinnam czytać „Cukiereczki”, a nie coś, co ktoś inny uznał właśnie za warte przeczytania. Prawda?
Postępując inaczej, postępowałam analogicznie do tego, co robimy niemal codziennie i odruchowo. Przebywając w czyimś towarzystwie – zwłaszcza osób znanych i bliskich –odbieramy telefony od innych ludzi. Tak, jakbyśmy liczyli na to, że telefonująca osoba zapewni nam więcej rozrywki. Albo jakbyśmy się bali, że coś nas może ominąć.
Tyle, że kiedy wracamy po rozmowie telefonicznej do realnego towarzystwa, to jest trochę tak, jakbyśmy wracali tylko dlatego, że nic lepszego nam się nie trafiło.
Niezbyt to sympatyczne.
Ale i tak wszyscy wciąż będziemy to robić. Prawda?
No chyba, że wszyscy znienacka zaczniemy praktykować zen i nauczymy się w końcu skupiać na TU i TERAZ.
Czego wszystkim nam serdecznie życzę.

wtorek, 1 lipca 2008

wreszcie do mnie dotarło to, co inni wiedzieli zawsze


Utknęłam w sznurze aut i przyglądałam się pojazdom sunącym w przeciwnym kierunku. Całkiem niechcący uświadomiłam sobie, że produkcją samochodów zajmują się wciąż te same firmy i że ten rynek jest już w 100% ZAJĘTY. Ktoś, kto chciałby zainwestować w stworzenie nowej marki miałby – doprawdy – marne szanse na SUKCES.
A pytanie dodatkowe brzmi: kogo byłoby na to stać? Może szejka Dubaju, który buduje sobie z morskiego piasku wyspy w kształcie palm i archipelag w kształcie świata. Ale mnie NIGDY nie będzie stać na stworzenie nowej marki samochodu. Ani na prywatną wyspę, ani na wiele znacznie mniejszych rzeczy.
Nigdy wcześniej mnie to nie martwiło, ale teraz dotarło do mnie, że istnieje cały PRZEMYSŁ zarabiający na wmawianiu ludziom, że są WOLNI i mają NIEOGRANICZONE MOŻLIWOŚCI, a to GÓWNO PRAWDA, chociaż miło było w to wierzyć.
Tylko nieliczni mają nieograniczone możliwości spełniania swoich fantazji, ale najczęściej nie wypracowali sobie tych możliwości sami, tylko dostali je W SPADKU, razem z forsą przodków. I – owszem – można to sobie tłumaczyć prawami reinkarnacji i karmy, tylko jakoś trudno uwierzyć, że taka np. Paris Hilton jest kolejną inkarnacją duszy, która wcześniej zbliżyła się do oświecenia. Można też – dlaczego nie – pytać czy takie odziedziczone bogactwo jest bardziej nagrodą czy karą (ach, ci nieszczęśliwi bogacze!), ale to też takie pytania pocieszenia.
Prawda jest taka, że ten świat jest już całkiem URZĄDZONY.
I szkoda tylko, że urządzony jest ŹLE. Bo jeśli ktoś nie urodził się w bogatej rodzinie, to jego szanse na zdobycie fortuny, umożliwiającej naprawdę swobodne życie, zwiększa najpewniej tylko urodzenie się PIĘKNYM. Natomiast to, na co człowiek naprawdę ma wpływ, nad czym może sprawować kontrolę – jak np. PRACA – ma znaczenie co najwyżej drugorzędne. I trochę to niefajne. A nawet całkiem do dupy.

Zastanawiam się dlaczego tak mnie to złości, bo nigdy nie miałam jakichś specjalnie materialistycznych ciągot. I chyba chodzi o to, że rezygnacja z czegoś, co można mieć, coś znaczy. A z czegoś, czego mieć nie można, nie da się nawet zrezygnować.

A może złości mnie to, że tak długo dawałam się nabierać...?