sobota, 26 kwietnia 2008

o majtkach i uczuciach


Składając bieliznę po upraniu, pociągnęłam za wystający fragment elastycznej nitki i odprułam tym sposobem fragment koronki od moich ulubionych bokserek (damskich, ofkors). Najpierw wkurzyłam się na jakość ich wykonania (a raczej brak jakości), a potem przystąpiłam do misternej reperacji, bo je lubię.
W tym momencie zatelefonowała kumpela i pierwszym pytaniem, które mi zadała, było: „Co robisz?” Odpowiedziałam: „Zszywam swoją garderobę”, a jednocześnie uświadomiłam sobie, że oto telefonuje moja kumpela, a ja używam uników, jakbym bała się powiedzieć szczerą prawdę. Jakbym bała się odsłonić. Jakbym bała się intymności. Pod wpływem tych myśli dodałam: „A mówiąc dokładniej, przyszywam koronkę do majtek.”
Kumpela z mojej odpowiedzi zrozumiała tylko tyle, że nie przeszkadza mi w niczym ważnym i spokojnie możemy porozmawiać. Nawet nie zwróciła uwagi na to, że sensem mojej wypowiedzi była deklaracja przyjaźni.
Przypomniał mi się marcowy numer „Charakterów” i fragment rozmowy Doroty Krzemionki z Agnieszką Popiel pt. „Krótka kołderka psuje życie”. W odpowiedzi na pytanie „A jak popsuć sobie miłość?” pani Agnieszka odpowiedziała:
„Zacytuję pewną kobietę. Spytałam ją, po czym poznałaby, że mąż ją kocha? Po tygodniu wróciła i powiedziała: „To było niezłe pytanie. Doszłam do wniosku, że biedak nie ma szans, żeby udowodnić, że mnie kocha. Nawet gdybym poprosiła, żeby się dla mnie zabił, i zrobiłby to – uznałabym, że to dlatego, że jestem taka nieznośna i nie mógł już ze mną wytrzymać.”
Potem przypomniała mi się jeszcze rozmowa sprzed kilku dni, w której zostałam zapytana jak często myję samochód i czy robię to sama. W odpowiedzi najpierw zwizualizowałam eksia, który mył mój samochód, a potem szybko wymazałam z pamięci to wspomnienie (bo jest nieaktualne) i wróciłam do rozmowy, opowiadając o moim skrajnie abnegackim stosunku do czystości autka.
A teraz nie mogę przestać myśleć o tym, co dla mnie byłoby dowodem na czyjeś uczucia i czy zazwyczaj dobrze odczytuję intencje otoczenia. Robię też przegląd znajomych i zastanawiam się, które ich zachowania są przejawami uczuć - które są typowe i odruchowe, a które wyjątkowe i zarezerwowane dla nielicznych.
Zaraz dostanę na tym tle jakiejś obsesji ;-)
Bo to dziwne trochę. I skomplikowane. Weźmy chociażby ten samochód. Ja sama nie lubię myć swojego autka, ale fakt, że eks mył go za mnie, nie był dla mnie zastanawiający w chwili, kiedy miał miejsce. Ja po prostu założyłam, że on to lubi... :-) Nie wiem. Może tak było w istocie, a może to było wyznanie. Szczerze mówiąc, nie czuję nieodpartej potrzeby rozstrzygania tego teraz, bo to było, a nie jest, więc nie pisze się w rejestr. Czuję natomiast nieodpartą potrzebę zapamiętania tych rozterek, żeby w przyszłości takie wyznanie przynajmniej dostrzec (wzajemności nie mogę gwarantować).

A Ty po czym poznasz, że ktoś Cię kocha/lubi/szanuje?

wtorek, 22 kwietnia 2008

Człowiek i lampa


Nie od dziś wiadomo, że są ludzie i lampy.
Jako samozwańcza kapituła konkursu:
NIE BĄDŹ LAMPĄ, BĄDŹ CZŁOWIEKIEM (MAŁPOM TO SIĘ UDAŁO!)
ogłaszam co następuje:

Tytuł Człowieka – przez duże C – otrzymuje artysta posługujący się pseudonimem Abramowski za bilbord „Gówno jest zjadliwe. Efekt Axe”:
oraz apel:
Bojkotuj firmy zarabiające na dyskryminacji! Protestuj przeciwko nieetycznej reklamie! Dewastuj, przerabiaj, zrywaj chamskie billboardy z przestrzeni, w której się poruszasz.

Tak, Człowieku! Tak do mnie mów! :-)




Tytuł lampy – przez duże Kurwa Mać – otrzymuje autor pomysłu na część I pitu-37 (wniosek o przekazanie 1% podatku na rzecz organizacji pożytku publicznego), za pomysł, żeby wnioskowana kwota była zaokrąglana do pełnych dziesiątek groszy W DÓŁ.

Dałeś czadu, LAMPO!

sobota, 19 kwietnia 2008

bezgraniczne zapatrzenie?


Nie chwaliłam się jeszcze ;-) ale w realnym życiu mam prawdziwą fankę. Kogoś dla kogo jestem wzorem do naśladowania i w ogóle IDEAŁEM.
Trwa to od dzieciństwa. Dziewczyna jest ode mnie parę lat młodsza i jest moją sąsiadką. Miała przechlapane w dzieciństwie, bo rodzina nadmiernie się nad nią trzęsła i nie pozwalała jej na zabawy z dzieciakami. Skutek był taki, że okoliczna dzieciarnia czasem jej dokuczała. Ja – ofkors – nigdy tego nie robiłam, bo nigdy nie dokuczałam słabszym (pod jakimkolwiek względem). Nie znaczy to jednak, że byłam taka Julita z powieści Kowalewskiej (kto czytał, ten wie, a kto nie czytał, niech przeczyta), ale przynajmniej zawsze mówiłam jej „cześć” i pożyczałam książki.
Pewnego dnia, kiedy już byłam w liceum, jej mama opowiedziała mojej mamie o tym, jak jej córka jest mną zafascynowana – np. głównym kryterium wyboru liceum było dla niej to, że ja tam chodziłam...
Poczułam się trochę dziwnie. Ale szybko mi przeszło ;-)
Potem te opowieści jeszcze się powtarzały, ale już nie robiły na mnie żadnego wrażenia.

A teraz z innej beczki.
Kilka dni temu, myjąc się rano, poczułam, że nasza woda jakoś intensywniej śmierdzi chlorem. Potem jedna pani powiedziała mi, że nareszcie nabrałam kolorków (normalnie jestem blada i lubię ten stan), co mnie trochę zdziwiło. Ale wyjaśniło się po powrocie do domu i spojrzeniu w lustro – moja skóra zareagowała podrażnieniem na nowy skład wody.
Od tamtej pory myję się wodą mineralną (jeśli myślicie, że to wygodne, to sami spróbujcie!!!) i moja skóra wygląda już w miarę normalnie.
Zatelefonowałam oczywiście do tzw. wodociągów i zapytałam o ten atak chemiczny, ale teraz żałuję, bo mi powiedzieli, że w jednej z trzech próbek wody sanepid znalazł bakterie...
Boję się trochę, bo używałam tej wody do mycia zębów i parzenia herbaty.
A Wy co byście woleli: uczulenie czy bakterie?
Jeśli jest na sali fachowiec, to niech mi powie: co mam teraz zrobić?
Gdybyśmy byli w USA, to chyba wytoczyłabym proces o jakieś milionowe odszkodowanie, a u nas co? Mogę sobie... pogwizdać.

Wybrałam się dzisiaj po nowy zapas mineralnej do mycia i zapytałam znajomą ze spożywczego czy nikt więcej się nie skarżył (facet z wodociągów powiedział, że tylko ja mam taki problem i nie było innych skarg) albo czy nie zauważyła innych klientów z reakcją atopową na twarzy. Powiedziała, że widziała tylko jedną taką osobę...


Tak. To była ta dziewczyna, która chciała/chce mieć wszystko takie, jak ja.


Uważajcie, Wasze marzenia też mogą się spełnić!

piątek, 18 kwietnia 2008

pociąg do skaz


Motto:
byliby doskonali lecz wad im zabrakło
Jan Twardowski


Chyba nikt nie zauważył, ale zmajstrowałam nowy nagłówek. Kiedy był już (prawie) gotowy, o mało nie został jednym kliknięciem wysłany do niebytu. Uratowało go domalowanie tej szarości na „in”. Ten mały szczegół uczynił „dzieło” skończonym. Jest jednak taki zakamarek mojego umysłu, w którym osiedliło się przekonanie, że ta szarość jest skazą/błędem na czymś „czystym”.
Ta opozycja sprzecznych wrażeń sprawia, że nie tylko jestem gotowa uznać efekt pracy za „ładny”, ale mam do niego „emocjonalny stosunek”.
Taka opozycja jest składnikiem niemal wszystkich zjawisk, do których mam pozytywny emocjonalny stosunek.
Do tej pory pamiętam zapach perfum „Vincent van Gogh”, których kiedyś namiętnie używałam i być może używałabym nadal, gdyby holenderski wytwórca nie zaprzestał ich produkcji. Miały tak wqrwiającą nutę konwaliową, że aż były cudowne. Chociaż co chwilę wracało pytanie czy bardziej mnie ten zapach drażni, czy mi się podoba.
Dostrzegam oczywiście, i nawet doceniam, piękno idealne, nie skażone żadnym dysonansem, ale tylko do rzeczy ładnych i jakoś skażonych czuję instynktowny pociąg - taki, którego źródłem są pierwotne zmysły, a nie „ucywilizowany smak”.
Dotyczy to nawet ludzi. Mężczyzna z jakąś niedużą blizną na twarzy spodoba mi się bardziej niż ten sam mężczyzna bez blizny. Kiedyś stanęłam jak wryta na ulicy i obejrzałam się za prześliczną dziewczyną z głową ogoloną „na rekruta” – jestem niemal pewna, że mnóstwo ludzi mówiło jej, że się oszpeciła tą fryzurą, a mnie się wydała po prostu zachwycająca. A przedwczoraj doświadczyłam nowego aspektu mojego zamiłowania do „felerków”. Było to tak. Dawno, dawno temu, za siedmioma morzami i siedmioma górami... ;-) Tydzień temu poznałam chłopaka, a właściwie mężczyznę. Facet jak facet. Na wejściu miał plusy za niewinny uśmiech, odrobinę nieśmiałości i wysoki wzrost, ale nie wzbudził reakcji mojego układu emocjonalnego. Do czasu. Przedwczoraj tak pochylił swoje ok. 190cm (oceniam na oko) przed moimi 165cm, że moje pole widzenia w całości zajęła jego głowa i zobaczyłam, że ma kilka siwych włosów. Nic niezwykłego, a jednak spodobało się mojemu układowi emocjonalnemu. Byłam ciekawa czy to potrwa dłużej niż ta jedna chwila i okazało się, że owszem. Dzisiaj patrzyłam na niego zupełnie inaczej niż kilka dni temu. Może dobrze, że już się nie spotkamy, bo gdyby nie ta przestrzeń, która nas „rozdzieli”, musiałabym go chyba podrywać ;-) Pocieszam się natomiast, że przede mną cudowna starość, skoro tak działają na mnie siwe włosy ;-)
Na pociechę zostaje mi też Jacek, który również ma skazę – trochę dziwnie intonuje. Zwłaszcza zdania pytające. A ostatnio czyta mi „Niebieski rower” Regine Deforges.
Momenty są. ;-)

wtorek, 15 kwietnia 2008

(nie) być sobą


W jednym ze swoich wierszy Jacek Bierezin napisał:

Jedni mówią, że jestem erotomanem.
Drudzy mówią, że naśladuję Hemingway'a.
Trzeci mówią, że to nowy Hłasko.
W salonach mówią, że za dużo piję.
Inni mówią, że jestem byłym bokserem.
Chciałbym raz wreszcie
i po poetycku
oświadczyć:
Odpieprzcie się,
jestem sobą.



Zawsze powtarzałam, że najważniejszą rzeczą, jaką powinien zrobić człowiek, jest poznanie samego siebie. Ostatnio również Świat intensywnie do tego zachęca - zapanowała moda na mówienie o poznawaniu siebie, o samowiedzy, o tożsamości. W co drugiej gazecie można znaleźć na ten temat jakąś wzmiankę.
A ja rzygam kiedy płynę głównym nurtem.
Od zjawisk mainstreamowych dostaję wysypki.
W ramach terapii zaczęłam się zastanawiać, co to znaczy nie być sobą.
Kiedy ludzie mówią: „nie byłem sobą”? Kiedy coś spieprzą i muszą za to przeprosić. Nie słyszałam jeszcze, żeby ktoś zrobił coś dobrego i tłumaczył się w ten sposób. Nikt tak wówczas nie mówi. Nawet jeśli chodzi o jedyny dobry uczynek w całym długoletnim życiu.
Dochodzę do wniosku, że nie mamy (my, ludzie) szans/możliwości na to, żeby sobą nie być. Jakbyśmy się nie kręcili, dupa zawsze będzie z tyłu.
Ale czy to znaczy, że bycie sobą oznacza bycie jakimś konkretnie i sztywno zdefiniowanym bytem? NIE. I nikt się z niczego nie może w ten sposób tłumaczyć.
Żadne: „bo taka/taki już jestem” niczego nie usprawiedliwia.
Jeżeli masz zastrzeżenia do tego, kim jesteś, to się zmień. A jeśli nie chcesz się zmieniać, to ponoś - bez marudzenia - konsekwencje swoich wyborów.
Jeśli się nie myjesz, to zapierdalaj na pieszo, zamiast śmierdzieć w tramwaju.
Jak jesteś cholernym donosicielem, to się nie dziw, że nikt z tobą nie rozmawia.
Jeżeli na żaden temat nie masz swojego zdania, to nie otwieraj pyska.
Albo się zmień.
Weź co chcesz, powiedział Pan Bóg, i zapłać za to.
Proste.

Powoli dochodzę do wniosku, że ważniejsza od wiedzy „kim jestem” jest wiedza „kim chcę być”.

Zabłądziłam dziś w obcym mieście. Za cholerę nie potrafiłabym ani powiedzieć, ani nawet pokazać na mapie/planie gdzie byłam. Ale wróciłam do domu. Dotarłam do celu i nie uważam, żeby to, gdzie byłam, miało jakieś znaczenie.
Inna sprawa, że nie spowodowałam tam żadnego wypadku i nikogo w żaden sposób nie skrzywdziłam. Gdyby jednak tak się stało, musiałabym ponieść wszelkie wynikające z mojego zbłądzenia konsekwencje, a miejsce, w którym byłam na zawsze zapisałoby się w historii mojego życia.

Kim jesteśmy, każdy widzi.
Nasze czyny świadczą o nas jak owoce o drzewach. Nie urosną gruszki na wierzbach, a truskawki na osikach dopóki nie dokonamy jakiejś modyfikacji wierzb i osik. Analogicznie, nie staniemy się lepsi od samego stwierdzenia kim jesteśmy. Prawda o nas może nas wyzwolić tylko wtedy, jeśli jesteśmy gotowi do wysiłku i wprowadzenia zmian.

Ja osobiście chciałabym stać się osobą, która chodzi spać przed północą, ale samo stwierdzenie faktu, że taką osobą nie jestem, sprawy nie rozwiązuje...


ps
Przepraszam za wulgaryzmy. Spotkało mnie dziś tyle przykrości i miałam nieszczęście spotkać tylu wqrwiających ludzi, że musiałam jakoś odreagować.
Po prostu... NIE BYŁAM DZIŚ SOBĄ ;-)

piątek, 11 kwietnia 2008

(po)kocia inkarnacja



aalaaskaa: Widzisz, tak jak ciebie rozczulają buzie małych dzieci, tak mnie rozczulają kocie mordki. Może byłam kotem w poprzednim wcieleniu? Albo będę w następnym?
chtoś: A kotem zostaje się w nagrodę czy za karę?
aalaaskaa: Hehe, dobre pytanie.
chtoś: No wiesz... Ma się pchły i trzeba się lizać po dupie, więc chyba za karę.
aalaaskaa: Ale przynajmniej liże się po SWOJEJ dupie. Niektórzy ludzie całe życie liżą cudze dupy...
chtoś: Przekonałaś mnie! :-)

czwartek, 10 kwietnia 2008

zagadka wędrowca


Kiedy zobaczyłam tę figurkę:


coś pożądliwie we mnie jęknęło:
- Chcę ją mieć!
Drugie coś zapytało:
- Dlaczego?
I usłyszało:
- Bo to symbol.
- Symbol czego?
Niestety, ostatnie pytanie pozostało bez odpowiedzi - ingerencja świata zewnętrznego skutecznie przerwała przytoczony dialog wewnętrzny w najciekawszym momencie.
Mimo wszystko figurkę kupiłam, chociaż generalnie nie lubię niczego, co można określić mianem „bibelot”.
Stoi teraz na biurku i... niepokoi mnie.
Wciąż nie mogę sobie przypomnieć/uświadomić co symbolizuje. Wiem, że znam odpowiedź i czuję się mniej więcej tak jak wtedy, kiedy mam coś „na końcu języka” i nie mogę tego wyartykułować. Nie jest to sytuacja komfortowa. Oj, nie jest.
Patrzę na nią i widzę Buddę.
Patrzę na nią i widzę Głupca z karty Tarota.
Budda symbolizuje ostateczne oświecenie, Głupiec - początkową niewiedzę. A co oznacza moja figurka? Czy z poziomu Głupca wznoszę się na poziom Buddy, czy z poziomu Buddy SPADAM?
Kiedy na moją figurkę patrzę, uświadamiam sobie (przypominam?), że mam tyle lat, ile kiedyś dałam sobie na odszukanie własnej drogi w życiu. Postanowiłam wtedy, że jeśli do tego czasu moje życie nie zacznie mi się NAPRAWDĘ podobać, jeśli nie zacznę czuć się dobrze na tej Planecie, to... poszukam sobie innej. Metodą Małego Księcia. Aczkolwiek niekoniecznie z pomocą żmii.
O swoim postanowieniu zdążyłam już zapomnieć i pewnie bym sobie nie przypomniała, gdyby nie ta figurka... Czy jest darem od Anioła Stróża, czy od jakiegoś demona, który ma frajdę, patrząc jak się biję z myślami?
Mój wędrowiec jest uśmiechnięty, ale czy jest to uśmiech kogoś, kto ma pewność, że kroczy we właściwym kierunku i zbliża się do celu, czy jest to uśmiech idioty, który nie zdaje sobie sprawy z własnej sytuacji?
Jeśli jest wygnańcem, bez swojego miejsca na ziemi, to z czego się cieszy?
Jeśli jest wędrowcem zmierzającym do konkretnego celu – co niesie w swoim tobołku?
A jaki jest mój bagaż?
Dlaczego „dostałam” te figurkę na rok przed OSTATECZNYM TERMINEM?
Gdyby przedstawić moje zadowolenie z życia na wykresie, to wyszłaby chyba sinusoida, a zatem: na co mam przeznaczyć te miesiące do kolejnych urodzin? Na pogodzenie się z faktem, że mi się nie udało czy na zrozumienie, że JEST DOBRZE?
A może ta figurka jest symbolem ZEN – każe doświadczać wszystkiego, do niczego się nie przywiązywać i wszystko porzucać bez żalu?
Może Wszechświat chce mi powiedzieć, że przeszłość nie ma znaczenia, że to ja decyduję dokąd idę i co ze sobą zabieram oraz że zawsze mogę wszystko zacząć od zera – notabene, karta Głupiec ma w talii Tarota numer zero – bez oglądania się na to, co kiedyś wymyśliła mała zwariowana dziewczynka?
Nie wiem.
A mój wędrowiec milczy i cieszy się jak dziecko ze zrobionego komuś psikusa.


środa, 9 kwietnia 2008

miało być o filmie, ale jakoś wyszło inaczej ;-)


Słyszeliście powiedzonko, że zrobić coś można albo szybko, albo dobrze?
Czy można napisać DOBRY scenariusz filmowy w ciągu miesiąca? A potem w 16 dni nakręcić zdjęcia, zmontować je w 10 dni i natychmiast wysłać gotową produkcję na konkurs filmowy w Wenecji? Południowokoreańskiemu reżyserowi Kim Ki-dukowi to się udało. W dodatku za tak ekspresowo zrealizowany film zdobył nagrodę dla najlepszego reżysera.
Był rok 2004, a film o którym piszę to „Pusty dom” (Bin-jip, 3-Iron ).

Podejrzewam, że z tym filmem było podobnie jak z obrazem Turnera...
Znacie tę anegdotę? Tak? No, to Wam opowiem ;-)
Pewien milioner kupił od Turnera obraz. Wkrótce dowiedział się, że obraz, za który zapłacił 100 funtów, Turner malował tylko dwie godziny. Milioner się zdenerwował i wniósł do sądu sprawę o oszustwo. Sędzia zapytał malarza:
- Niech pan powie, jak długo pracował pan nad tym obrazem?
- Całe życie i dwie godziny - odpowiedział Turner.

Film Kim Ki-duka jest utkany tak misternie, że gdyby był perskim kobiercem, to powstawałby kilkanaście długich lat. Jego osnową jest oryginalny pomysł. Jednym wątkiem - wspaniałe kadry. Drugim – rewelacyjnie dobrana muzyka (chyba tylko głuchy nie zwróci uwagi na piosenkę Natachy Atlas pt. „Gafsa”). A całość wykonana jest z tworzywa w najlepszym gatunku – aktorzy grają wprost rewelacyjnie.
Dodam jeszcze, na zachętę, że odtwórca głównej roli, Lee Seung-yeon (Jae Hee), jest chyba najprzystojniejszym przedstawicielem żółtej rasy jakiego kiedykolwiek widziałam ;-) Podoba mi się nawet bardziej niż Tony Leung Ka Fai w „Kochanku”, a musicie wiedzieć, że to nim byłam zauroczona w czasach kiedy miałam dużo mniej lat i dużo więcej niewinności, a „Kochanek” był najbardziej nieprzyzwoitym filmem jaki widziałam (ale było się kiedyś niewinnym, nie? ;-)).

Film „Pusty dom” zrobił na mnie tak piorunujące wrażenie, że na pewno jeszcze o nim napiszę.
Wykorzystajcie dobrze czas i go obejrzyjcie.
KONIECZNIE.



niedziela, 6 kwietnia 2008

million pleasures but no satisfaction...


...właśnie tak mija mi niedziela.


Zapętlona przyjemność:



z krótkimi przerwami na:



oraz śpiewany po rosyjsku BETEP - link prowadzi do tekstu, bo ze zdziwieniem stwierdziłam, że po kilkunastu przesłuchaniach rozumiem rosyjski ;-) i nawet potrafię to [zalinkowane] przeczytać.
Możecie też spróbować, ale pamiętajcie, że...
Królowa jest tylko jedna! ;-)

Żartowałam.
Każdy szachista wie, że królowych jak mrówków ;-)
(na każdej szachownicy po dwie...)

Ja tu gadu gadu, a jutro trzeba iść do ZAKŁADU, a cała robota leży i kwiczy...
Chciałam jeszcze jedno zdanie podrzędne zacząć od "a", ale nic mi nie przychodzi do głowy. A zaczynanie pracy w stanie obniżonej kreatywności nie wróży niczego dobrego.
It's like a thunder without rain
Or like a week without Sunday
Or like a book without last page

ale cóż...
You want to buy and have to pay

:-)

piątek, 4 kwietnia 2008

penis pochwa kurde! czyli NIKE na rowerku


Odkrywam Dorotę Masłowską.
Nie, nie leżymy razem pod kołderką.
Po prostu sięgnęłam w końcu po napisane przez nią książki.
Nie zrobiłam tego, kiedy nad krajem przetaczała się burza dysput o wartości jej twórczości, bo jakoś – na podstawie opinii wygłaszanych przez tych, którzy przeczytali – doszłam do wniosku, że to przekaz nie dla mnie.
Jednak kilka tygodni temu kumpela przyniosła mi „Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną” i z pewną taką nieśmiałością stwierdziła, że to nawet da się przeczytać. No to przystąpiłam do lektury.
Męczyłam się strasznie.
Cierpiałam niemal fizycznie.
I czytałam dalej.
Małymi dawkami – po kilkanaście stron dziennie – dobrnęłam do końca.
Niektórzy twierdzą, że męczyła ich forma. Że nie mogli znieść wulgaryzmów. A dla mnie to był pryszcz. Nie mogłam jednak znieść myśli, że moją(!) Planetę spłaszczają swoją obecnością takie prymitywy jak Silny.
Tutaj informacja dla tych, którzy jeszcze nie zebrali dość odwagi, żeby „Wojnę...” przeczytać: Silny jest narratorem opowieści. Narratorem rozumującym „po dresiarsku”. Narratorem przeważnie naćpanym. Narratorem niesympatycznym. Narratorem prymitywnie szowinistycznym (a to słowo na >>sz<< to w mojej nomenklaturze najgorsza z obelg!). Narratorem, którego chce się pierdolnąć w łeb, a nad jego ścierwem z satysfakcją powiedzieć: „Wyrwałam chwasta!”
I tutaj ZONK, bo pani Masłowska zdaje się nad nim pochylać, jak nad żuczkiem gnojarzem, i mówić: żuczku, brzemię twoje nieładne i nikt cię nie kocha, a przecież musi być w tobie coś, co uzasadnia twoją tutaj egzystencję.
Niestety, od samego tego pochylenia, żuczek gnojarz nie staje się znienacka świętym skarabeuszem. Ale i tak, gdzieś na obrzeżach świadomości czytelnika, kiełkuje myśl, że być może nie ma czegoś takiego jak chwasty, a są tylko rośliny rosnące w nieodpowiednich miejscach.

Po „Wojnie...” to już musiałam przeczytać „Pawia królowej”. I znów czekała mnie niespodzianka. Bo to poezja jest. Poezja spod egidy jakiejś krzywej Muzy. Poetyczna na raperską nutę, a i tak gra człowiekowi na wszystkich nerwach.
Dla samych kilkudziesięciu zdań opowieści o Patrycji Pitz warto tę książkę przeczytać.

Na 48 godzin przed lekturą warto wykonać próbę wrażliwości. Poniżej znajduje się mała próbka tekstu - należy nanieść na zwoje mózgowe, odczekać dwie doby i przystąpić do czytania „Pawia...” dopiero po stwierdzeniu braku reakcji atopowej.

(...)ona przecież miała wszystko (...) złote papierosy i pachnący długopis, tonik acnosan i krem do koloru oczu, więc czemu siedziała wieczorami w oknie pcv plastikowym, w pozycji gotowości gotowa do miłości, ale tylko anioł szpetny do niej przychodził z jednym skrzydłem i z siatką „Społem” założoną na asymetryczną głowę, oparci o poduszki jedli dla ptaków okruszki, ona i on sami w tę złą noc, i nie spali, bo nie, bo piętro wyżej kobieta i facet uprawiali głośno seks, ach ach ech jak starą kurwę pierdol mnie, a ślepe echo przez otwarty balkon niosło się, he he, i krzyczało „A TY NIE A TY NIE ANI KIEDYŚ ANI NIGDY ANI JUŻ NIE ANI JESZCZE NIE” i czasopismo „Nie” sponsorowało krzyk ten, he he.

czwartek, 3 kwietnia 2008

zwierzeń intymnych ciąg dalszy


No nie wiem. Jeszcze się waham. Ale chyba POWNNAM się obrazić.
Nikt nie potraktował informacji o moim ślubie poważnie!
A mój nowy ukochany ma na imię Jacek. Nie pali, nie pije, nie ogląda się za kobietami, a do tego ma jedną absolutnie cudowną zaletę: czyta dla mnie. Na głos. Kiedy sprzątam. Kiedy maluję paznokcie. Kiedy prasuję. I w ogóle ZAWSZE, kiedy tylko zechcę.
(Dlaczego ze mną nie sprząta? Bo on nie bałagani...)

Nie obrażę się za ten Wasz brak wiary tylko z dwóch powodów:
1. Kiedyś sama okazałam większy brak wiary. ZNACZNIE WIĘKSZY. Kumpela powiedziała, że jest w ciąży, a ja się roześmiałam, chociaż to nie był 1. kwietnia. Im większe czyniła wysiłki, żeby mnie przekonać, że nie żartuje, tym bardziej się śmiałam.
A nie muszę chyba dodawać, że po niecałych 9 miesiącach byłam już przyszywaną ciocią?
2. Nie wychodzę za mąż.

Nie wyjdę za mąż za Jacka, bo oprócz głośnego czytania nie prezentuje innych ważnych zalet.
No. Nie prezentuje. Ale jest usprawiedliwiony - nie może prezentować.
W końcu jest tylko głosem w syntezatorze mowy ;-)

Zdecydowałam.
Wybaczam Wam.
W końcu naprawdę istnieje tylko nikłe prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek wyjdę za mąż ZA FACETA. Niedawno Jedna Taka Pani zniechęciła mnie ostatecznie. Masakrytycznie. Poznałam ją podczas jednej dodatkowozarobkowej robótki. I – niewiadomodlaczego - poczuła potrzebę opowiedzenia mi o swoim życiu. Ze szczegółami. Wśród innych opowieści była i ta, że jej mąż sam by się chyba nie ubrał, gdyby nie naszykowała mu wszystkiego od skarpet po koszulę. I gdyby nie ona, umarłby nago z głodu albo pragnienia, bo sam nie potrafi nawet herbaty zaparzyć – jak kiedyś raz spróbował, to nie wiedział czy jedną, czy dwie torebeczki wrzucić do szklanki...
Lubię ryzyko, ale możliwość trafienia na taki model, to dla mnie za dużo.


ps.
Taka Jedna Pani opowiedziała mi również o tym, jak rodziła swojego syna.
Opowiedziała z DETALAMI.
(O Boże! Dlaczego wcześniej nie odpadły mi uszy?!)
A ponieważ przed nią zrobiły to również moje kumpele, to powiem Wam jeszcze jedno: rodzenie dzieci to również zajęcie nie dla mnie.
Absoqrwalutnie.

wtorek, 1 kwietnia 2008

skutki chwilowej utraty kontroli nad organizmem


Aauułaa!
W chwili słabości (rozmiękczenia mózgu?) zamiast ratować się wykrętami, odwrócić kota ogonem i znienacka zmienić temat – powiedziałam TAK. A teraz kreci mi się w głowie od patrzenia na poczynania mojego otoczenia.
Mój Przyszły i rodzice chyba przeczuwają, że zostawienie mi czasu do namysłu sprawi, że się rozmyślę, więc załatwiają sprawę mojego ślubu w takim tempie, że normalnie nie nadążam.
Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak szybko można zorganizować ślub, jeśli nie chce się go brać w kościele i nie ma się zamiaru organizować typowego weseliska?
Powiem Wam, jak szybko.
Za szybko.
A ja mam klasyczną huśtawkę nastrojów. W jednej chwili myślę, że ładuję się w prawdziwe tarapaty i chcę uciekać gdzie pieprz rośnie, a w drugiej – patrzę na Przyszłego i myślę, że przecież i tak nie chcę go zamienić na inny model...
Sprawa jest raczej przesądzona: WYCHODZĘ ZA MĄŻ.
Ratunku!(?)