poniedziałek, 31 grudnia 2007

znudziło Ci się życie?



Przyślij mi pierdylion piątego esemesa z tekstem:

"Dziewczyno! W Sylwestra pijemy za zdrowie facetów, którzy nas zdobyli, kolesi, którzy nas stracili, debili, którzy nas rzucili i farciarzy, którzy nas poznają.
Wyślij to do 5 dziewczyn a jutro czeka Cię szok!"




A wszystkim zadowolonym z życia
życzę
RADOSNEGO, ROZHASANEGO SYLWESTRA.

Do siego roku!

sobota, 29 grudnia 2007

krwawe żądze


Podoba mi się piosenka Katie Melua:

If You Were A Sailboat

Kiedy słyszałam ją po raz pierwszy, to przy słowach:
If you’re a piece of wood I’d nail you to the floor
(gdybyś był kawałkiem drewna, to przybiłabym cię do podłogi)
zaczęłam się zastanawiać, ilu ludziom zdarza się poczuć to, co ja czasem czuję. Ilu miewa ochotę, żeby ugryźć albo wbić paznokcie w osobę którą darzą (przynajmniej w danym momencie) uczuciem zbliżonym do miłości.
Łapy w górę, kto tak ma?
Trochę mnie to pragnienie intryguje, bo nie w nim nic ze złości ani z chęci skrzywdzenia kogoś. Wydaje mi się, że to bardziej pragnienie jeszcze większej bliskości albo jakiś atawizm – coś jak bratanie się poprzez zmieszanie krwi...
hehehe
Może będę wiedziała więcej, jeśli kiedyś ulegnę pokusie? W końcu uleganie to najlepszy sposób na pokusy ;-)
O dziwo, kiedy kiedyś powiedziałam osobie, którą akurat miałam ochotę ugryźć, na co mam ochotę i w odpowiedzi usłyszałam: „Gryź!”, to natychmiast mi się odechciało. Moja nadaktywna wyobraźnia pokazała mi moją buźkę umazaną krwią i to wystarczyło...
Ale nie przeszło mi na zawsze :-)
I jeszcze jedna ciekawostka: do mojego dziadka przybłąkał się kiedyś kot, który w chwilach największego zadowolenia z pieszczot wbijał pazury w to, na czym akurat przebywał i było mu obojętne, czy to była poduszka czy czyjeś kolana.
Pamiętam go do dzisiaj :-)

wtorek, 25 grudnia 2007

Drodzy Czytelnicy


Życzę Wam udanych Świąt Bożego Narodzenia,
spędzonych w towarzystwie osób bliskich Waszym sercom
i w atmosferze, która najbardziej Wam odpowiada.
Kto lubi radość – niech ma,
kto lubi nerwówkę i złość – niech ma,
kto się lubi pławić w miłości – niech się pławi.
A jeśli Mikołaj nie przyniósł jeszcze prezentu, o którym marzyliście,
to niech się dzisiaj poprawi!

niedziela, 16 grudnia 2007

trochę forte trochę piano


Po przeczytaniu „Końca drogi” Johna Bartha musiałam, po prostu MUSIAŁAM, obejrzeć ponownie „Fortepian” (reż. Jane Campion). Nie wiem czy ta potrzeba powstała na bazie skojarzeń, np. typu: małżeństwo i ten trzeci, czy raczej chciałam spłukać pięknem zbrukane lekturą receptory wrażeń, ale film obejrzałam, jak zwykle, z ogromną przyjemnością.
heheh
Właściwie to dość osobliwe, że właśnie tak odbieram ten film, bo przecież jego bohaterowie wprost taplają się w błocie – i to nie tylko tym rzeczywistym, ale i w tym ukrytym w określeniu „zgnilizna moralna”. Quasi-nierząd, zdrada przemoc...
A ja twierdzę, że to piękne!
Czy przypadkiem nie potrzebuję jakiejś kuracji? ;-)

Jak zwykle podczas oglądania „Fortepianu” zastanawiałam się czy Ada pokochałaby swojego męża, gdyby zachowywał się inaczej. Czy to sytuacja sprawiła, że pokochała Bainesa, czy byli sobie w jakiś sposób „przeznaczeni”. A ogólniej: czy to postawa prezentowana na zewnątrz i zachowanie decydują o powstaniu miłości, czy jakieś czynniki wewnętrzne, nierozerwalnie związane z konkretną osobą. Oczywiście [i znów], najszybciej pojawiającą się odpowiedzią była ta, że zachowanie człowieka jest zazwyczaj [z wykluczeniem wszystkich Jacobów Hornerów tego świata!] zdeterminowane przez to, kim dany człowiek jest i jak odbiera świat. Ale to nadal nie jest odpowiedź na pytanie czy miłość łączy tzw. połówki, czy osoby w pewien sposób przypadkowe. Odpowiedzi na to pytanie nie znam i wręcz wątpię czy kiedykolwiek ją poznam. Ale – dziwna rzecz – coraz bardziej skłaniam się ku myśli, że ta quasi-przypadkowość [z braku lepszego określenia] miłości czyniłaby wszystkie związki piękniejszymi niż jej zależność od odszukania właściwej osoby. Ale gdyby mi ktoś w przeszłości powiedział, że kiedyś dojdę do takich wniosków, to chyba zabiłabym go śmiechem.

Mąż Ady pewnie mógłby się zmienić i pewnie ona mogłaby mu w tym pomóc. Pytanie brzmi: czy szlachetniej jest przemieniać ludzi zwyczajnych w nadzwyczajnych, czy docenić tych, którzy sami stali się nadzwyczajni?
Zakładam, że legion szlachetnych cierpiętników odpowie na to pytanie twierdząco.
Ja twardo mówię: NIE! [jak już zresztą czyniłam wcześniej tutaj i tam]
W moim zaprzeczeniu nie ma nic z cynizmu stwierdzenia, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu, ale jest przekonanie, że każda decyzja „na tak”, jest jednocześnie decyzją „na nie”. Wybierając kogoś, kto potencjalnie może stać się lepszy, odrzucamy kogoś, kto już jest taki, jak trzeba. A czy taki ktoś zasługuje na podobną karę?
Może ktoś to uzna za okrutne, ale jestem przekonana, że ZWYCZAJNYM możemy dać z siebie tylko tyle, żeby NADZWYCZAJNI nie odczuli straty – przy czym podział na te dwie grupy zależy tylko i wyłącznie od naszej decyzji, podjętej na podstawie subiektywnych kryteriów.
A wracając do Ady, jej męża i Bainesa – w ich przypadku jest mi szczególnie łatwo mówić, że Ada miała prawo odejść z kochankiem, bo to nie ona wybrała sobie Alisdaira Stewarta na męża. W sytuacji współczesnych małżeństw, zawieranych dobrowolnie, juz nie jest tak łatwo rozgrzeszyć stronę zdradzającą... Ja się w ogóle nie podejmuję rozważań na ten temat, bo nawet nie potrafię sobie wyobrazić, że obiecam komuś, że będę z nim nie tylko niezależnie od okoliczności, ale i niezależnie od tego, kim ta osoba stanie się w przyszłości...
Gdybym jednak obiecała, uważałabym, że powinnam dotrzymać.
Kiedyś zapytałam przyjaciółkę, świeżo upieczoną mężatkę, czy nie miała żadnych wątpliwości podczas składania przysięgi małżeńskiej, a ona odparła beztrosko:
- Skrzyżowałam palce!
Może można i tak...
A może to nieludzkie, że zmusza się ludzi do składania takich przysiąg, żeby mogli żyć we wspólnocie majątkowej i wychowywać dzieci nie spotykając się ze społecznym ostracyzmem?
Ale to zupełnie inna historia.

Moje odczucia i opinia na temat „Końca drogi” ukształtowały się dopiero po przeczytaniu zakończenia powieści, więc oglądając „Fortepian”, zapytałam samą siebie:
czy miłość Ady i Bainesa wydałaby mi się choć trochę piękna, gdyby mąż Ady odrąbał jej nie palec, a głowę?
czy historia opowiadana przez Bartha wydałaby mi się mniej „brudna”, gdyby kończyła się inaczej?
Niepokojące pytania. Coś jak te, które zadawał sobie Matrtin Eden...
Te wszystkie amerykańskie filmy, w których grzesznicy wszelkiego autoramentu przepraszają na koniec, a ich ofiary [jeśli żyją...] padają im w ramiona...
To nasze przekonanie, że o zmarłych nie wolno mówić źle...
Czy naprawdę najważniejsze znaczenie dla oceny wszelkich zjawisk ma ZAKOŃCZENIE?
Jeżeli tak, to rozważania psychologów o tym, że wystarczy jeśli nasze motywy będą szlachetne, nawet jeśli nie osiągniemy zamierzonych rezultatów [bo panujemy tylko nad swoimi staraniami, a nie nad ich wynikami], możemy sobie potłuc o kant tyłka.

bart(h)er wartości


Przypadkiem trafiłam na tę recenzję, a dzięki niej przeczytałam „Koniec drogi” Johna Bartha.
I niniejszym stwierdzam, że było warto.
Fabuła zainteresowała mnie dopiero po dłuższej chwili, a na początku zaciekawiły mnie dwie rzeczy: absurdalnie szczegółowe opisy pozycji ciała [później sprawa się wyjaśnia] i pewien specyficzny rodzaj poczucia humoru, trochę kojarzący mi się z Raymondem Chandlerem, którego uwielbiam.
Może to dziwne, ale zdania wielokrotnie złożone typu:
„Zostałem przedstawiony przez dr. Schotta pannie Banning, nauczycielce hiszpańskiego i francuskiego, kobiecie w typie kochanej-starszej-pani, którą należy przyjąć taką, jaka jest, skoro niczego innego zrobić z nią nie można; dr. Harry’emu Carterowi, wykładowcy psychologii, chudemu, staremu nauczycielowi, na widok którego człowiek dziwił się od razu, co on może robić w Wicomico, lecz zdziwienie to nie było aż tak wielkie, żeby nie pozwalało dojść do wniosku, że dr Carter niechybnie ma swoje powody; i wreszcie panu Josephowi Morganowi, harcmistrzowi oraz wykładowcy historii starożytnej, historii Europy i Ameryki.
śmieszą mnie bardziej niż – nie przymierzając – użycie spermy w roli żelu do włosów [Sposób na blondynkę].

Gdybym miała opowiadać o tej książce przed zakończeniem lektury, pewnie stwierdziłabym, że pobudza ona tylko intelekt czytelnika, ale jej zakończenie tak zszokowało moje sensory emocji, że gdybym czytała ją jeszcze raz [a na pewno kiedyś to zrobię] – byłabym rozemocjonowana od początku lektury do jej zakończenia.

Konstrukcja powieści opiera się na najbardziej chyba wyeksploatowanym przez literaturę pomyśle – na skonfrontowaniu bohaterów o różnym podejściu do życia. Barth zrobił to po mistrzowsku – czytelnik w jednej chwili myśli, że to niemożliwe, takich ludzi nie ma, a w drugiej, że to wszystko jest możliwe i z łatwością mogło się zdarzyć. A do tego forma i treść powieści są absolutnie kompatybilne.

Zalinkowana recenzja - poza drobnymi szczegółami - zawiera treści zgodne z moimi wrażeniami, więc nie będę się dalej nad tą książką rozwodzić. Zdecydowanie i absolutnie nie zgadzam się tylko ze stwierdzeniem, że „Doktor reprezentuje w „Końcu drogi” próbę powrotu do utraconej niewinności”, ale niech każdy czytelnik sam stwierdzi, kim jest Doktor.

Na pewno będę jeszcze wracała myślami do tej historii i poglądów Jacoba Hornera – przede wszystkim do tych, przejawiających w następujących fragmentach teksu:

Zamiana doświadczenia na mowę – owo klasyfikowanie, kategoryzowanie, konceptualizowanie, wpychanie doświadczenia w gramatykę i składnię – stanowi nieuchronnie i zawsze zdradę doświadczenia, jest falsyfikatem; ale tylko w takiej zdradzonej postaci można mieć doń dostęp i tylko dzięki takiemu dostępowi mogłem się czasem czuć człowiekiem, żywym i wierzgającym

(...) mimo iż groźba gwałtu napawała mnie strachem spychała mnie natychmiast na stanowisko obronne, a jeżeli obrona wskazuje na poczucie winy, to jest jednocześnie od tej winy uwolnieniem; morderca zaaferowany wymigiwaniem się od kary niewiele ma czasu na kontemplowanie ohydy swojego czynu.

Oto paradoks: w każdym złożonym społeczeństwie człowiek jest zazwyczaj wolny do tego stopnia, do jakiego akceptuje normy obowiązujące w tym społeczeństwie. Kto jest bardziej wolny w Ameryce? – zapytałem na koniec. – Człowiek, który buntuje się przeciwko wszystkim prawom, czy człowiek, postępujący zgodnie z nimi tak automatycznie, że nigdy nawet o nich nie pomyśli?

Na pewno zadumam się jeszcze nie raz [i nie dwa] nad zaleceniem Doktora, stanowiącym element kuracji Hornera, żeby nie dał się osaczyć przez alternatywy i stosował zasady Lewostronności, Poprzedzania i Pierwszeństwa Alfabetycznego. Oto szczegóły:
Jeżeli się zdarzy, że alternatywy wystąpią jedna obok drugiej, to wybieraj tę z lewej strony; jeśli będą następować po sobie w czasie, to wybieraj wcześniejszą. Gdyby jedno i drugie nie pomogło, wybieraj tę, która zaczyna się na wcześniejszą literę alfabetu.
Najstraszniejsza jest myśl, że naprawdę dałoby się tak przeżyć życie...

piątek, 14 grudnia 2007

diagnoza poezją, poezja symptomem, symptom bez diagnozy

Z encyklopedii:


Cyklotymia, przewlekłe zaburzenie nastroju polegające na występowaniu na przemian stanu przygnębienia, smutku, złego samopoczucia oraz stanu nadmiernej wesołości, wzmożonej energii i aktywności, a pomiędzy tymi stanami - okresów pełnego zrównoważenia. Cyklotymia może być zaburzeniem psychicznym podobnym do psychozy maniakalno-depresyjnej, zazwyczaj jednak jest cechą osobowości ludzi zdrowych (tzw. osobowość o charakterze cyklotymicznym). [źródło]

A teraz to samo, tylko trochę inaczej ;-)


Nie będę płakał na okrągło
ani się na okrągło śmiał,
nie lubię bardziej jednego "tonu" od drugiego.
Chciałbym mieć bezpośredniość kiepskiego filmu,
nie tylko niekasowego gniota, lecz również
zapowiadanego z pompą supergiganta. Chcę być
przynajmniej tak żywy jak ten brud. A jeśli
jakiś miłośnik mojego bałaganu powie "To wcale
nie przypomina Franka!", tym lepiej! Czy
noszę tylko ubrania szare i brązowe?
[fragment wiersza "Moje serce" Franka O’Hary]

czwartek, 6 grudnia 2007

milczenie w słowach ;-)


Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła.



W tych słowach zawarta jest głęboka prawda o ludzkiej naturze – tak naprawdę dostrzegamy tylko te elementy rzeczywistości, które wyraźnie odcinają się od tła.
O tym właśnie myślałam, kiedy niedawno stwierdziłam, że doszukałam się sensu w moich okresowych [nie kojarzyć z PMS!] rozsypkach.
Gdybym nigdy nie rozpadała się na kawałeczki, to nigdy nie dostrzegłabym uroku tych chwil, kiedy czuję się całością. Właściwą osobą na właściwym miejscu. Ukochanym dzieckiem wszechświata...
Nabytek wart ceny.

Przez chwilę zadumałam się nad tym, czy nasz świat jest właściwie skonstruowany, jeśli potrzebujemy takich kontrastów, żeby coś dostrzec.
Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy mogli osiągnąć stabilny stan samozadowolenia i po prostu w nim trwać?
Podumałam chwilkę i prawie natychmiast doszłam do wniosku, że nie byłoby lepiej. Bo człowiek trwający w stanie autozachwytu nie czuje takiej potrzeby rozwijania się i poznawania nowych rzeczy, jak człowiek, którego coś uwiera.
Demiurg miał do wyboru – wyposażyć nas w stabilizatory nastroju
albo zamontować nienasycalne systemy pożądania nowych wrażeń.
Gdybym była na jego miejscu, też wybrałabym te drugie...

I tak oto znowu konkluzją jest stwierdzenie, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. :-)
I proszę mi tu nie kwękać, że to czy siamto – każda rzecz na tym świecie ma swój cień, nie ma nic za darmo, wszystko ma swoją cenę, a jakby się nie kręcić – dupa [ze szparą międzypośladkową ;-)] zawsze będzie z tyłu.

środa, 5 grudnia 2007

dociekania lingwistyczne


Uwielbiam oryginalne [nie w sensie: "markowe", tylko - w tym drugim ;-)] rzeczy, więc ochoczo nabyłam obrazkowy słownik angielsko-polski [albo odwrotnie] i niemal natychmiast zostałam porażona wiedzą, że w moim ojczystym języku funkcjonuje określenie szpara międzypośladkowa, a w angielskim jest śmieszniej, bo u mężczyzn to się nazywa anal cleft, a u kobiet: posterior rugae.

Przypomniał mi się taki - lekko durnawy - dowcip, że kobieta i mężczyzna wcale się nie różnią, bo z przodu pasują, a z tyłu są tacy sami...
Ale jeśli nazwy różnicują rzeczy, to dla Anglika taki dowcipas byłby chyba niezrozumiały...?

A jeśli chodzi o mój słownik obrazkowy, to zanosi się na to, że znacznie wzbogaci moje słownictwo... polskie ;-)
Czy wiecie np., że w skład jabłka wchodzą m.in.: egzokarpium [po angielsku: exocarp], mezokarpium [mesocarp] i endokarpium [endocarp]...?
Albo, że wśród rodzajów kwiatostanów można wyróżnić wierzchotki jednopromieniste [uniparous cyme] i dwupromieniste [biparous cyme]?

szczyt braku poczucia czasu


Kiedy wróciłam – wyczerpana intelektualnie i psychicznie - z ZAKŁADU (podoba mi się to słowo i ostatnio właśnie tak nazywam moje miejsce pracy ;-)), postanowiłam odreagować poprzez drzemkę.
Obudziłam się i zerwałam z łóżka niewiadomoczemu przerażona, spojrzałam na wyświetlacz wieży i zobaczyłam, że jest 4.57.
Byłam pewna, że jest RANO, a ja mam do zrobienia mnóstwo rzeczy, które są mi potrzebne do pracy w zakładzie...
Dopiero po chwili, w której pomyślałam, że mam to gdzieś (a pomyślałam dokładnie gdzie ;-)), dostrzegłam na wyświetlaczu literki PM...
Było popołudnie, a ja spałam mniej niż pół godziny.

ZDECYDOWANIE powinnam w końcu dotrzymać słowa i chodzić spać o normalnych godzinach, żeby nie sypiać w dzień i nie fundować sobie takich przeżyć.
Może jutro mi się to uda? ;-)

Dobranoc wszystkim, którzy grzecznie teraz śpią.
I tym, którzy śpią niegrzecznie - też ;-)