sobota, 29 maja 2010

pieniądze szczęścia nie dają, dopiero zakupy [M. Monroe]

Kupiłam sobie dwie pary butów i jeden samochód.

Nie czuję się szczęśliwsza.

piątek, 28 maja 2010

krótkie sukienki to zuo!

Przykro mi bardzo, Wszechświat nie chce, żebym nosiła krótkie sukienki.

Na jakiej podstawie tak twierdzę?
A na takiej, że nabyłam taką sukienusię i zamierzałam w niej wystąpić na najbliższej imprezie, ale obecnie widzę ów występ w fioletowych barwach, gdyż taki właśnie kolor mają siniaki na moich kolanach.
[Z niecierpliwością czekam na pozostałe kolory tęczy… Wprost drżę z pragnienia ich ujrzenia!]

Skąd mam siniaki na kolanach?
A z kolizji, w której moje autko doznało szkody całkowitej, a ja niecałkowitej, a wręcz zgoła powierzchownej. Co nie znaczy, że nie upierdliwej [To nie do wiary, jak człowiek potrzebuje sprawności obu rąk!]

Dla pełnej jasności dodam, że nie ja za ową kolizję odpowiadam, choć doznałam większych szkód – koleś wrąbał mi się przed maskę i - jak to uroczo opisał właściciel lawety, zbierający resztki mojego autka z pobocza - „Było BUM.” Po owym BUM sprawca pojechał sobie do domu, na własnych czterech kółkach, a moje autko wróciło do garażu w postaci akordeonu.

I gdzie tu sprawiedliwość?

Tego nie wiem, ale za to wiem…

…Jak rozbawić policjanta? A tak:
Policjant pyta: "Dlaczego ta szyba jest rozbita?" [chodziło o przednią szybę, zawierającą piękne "słoneczko" dokładnie naprzeciw miejsca kierowcy]
aalaaskaa odpowiada: "Bo ja wiem? Chyba od naprężeń…?"
Policjant już się cieszy, ale pyta radośnie: "Miała pani zapięte pasy?"
aalaaskaa odpowiada: "Mhm."
Policjant w ekstazie, ale… nic więcej nie mówi.
Chyba znowu zacznę [trochę przestałam po zapłaceniu trzech stówek mandatu] kochać policję, która PRZYNAJMNIEJ nie kopie leżącego.

Zły Los
natomiast owszem - nie mam innego wyjaśnienia na powstanie olbrzymiego siniaka po lewej stronie moich pleców, nieco poniżej talii…

Na pogotowiu trafiłam na tego lekarza, o którym już kiedyś pisałam…

A teraz idę sobie cichutko popłakać w poduszkę.

[Eckhart Tolle twierdzi, że jeśli człowiek pozwoli sobie na ból, to zauważy przestrzeń pomiędzy sobą i swoją udręką, a kiedy cierpi się świadomie, to fizyczny ból może szybko wypalić ego…
Czy ja to naprawdę kiedyś rozumiałam
?!?]

ps
Specjalne pozdrowienia dla groover [ona już wie, dlaczego].

wtorek, 25 maja 2010

mowie ojczystej przysporzyłam klawisz… a wyobraźnia to zuo!

W ZAKŁADZIE ktoś ZNÓW narozrabiał na odcinku, na którym to ja macham kilofem. Akurat w tej samej chwili, kiedy to zauważyłam i adrenalina buchnęła mi uszami, napatoczył się kumpel. Coś ode mnie chciał, ale wcale go nie słuchałam, tylko wrzeszczałam:
No zobacz, znowu jakiś chuj mi tu dołki kopie! Już któryś raz z kolei!!! I żeby się chociaż przyznał, że wlazł w szkodę, to nie!
Kumpel z pewną taką nieśmiałością zauważył, że to niekoniecznie musiał być mężczyzna.
Na takie dictum ponownie wydarłam twarz:
A czy ja mówię, że to był chuj z chujem? Może to był chuj z cipą! Ale jak złapię to zabiję - niezależnie od zawartości majtek!
W ten sposób doprowadziłam dorosłego (i rosłego) mężczyznę do płaczu.
A jak już mógł mówić, to powiedział, że nauczyłam go nowych słów.
Czyli to jednak prawda, że mężczyźni później uczą się mówić…


Trochę później do pieca dołożyła kumpela, która siedziała jakaś taka przygaszona, więc ktoś ją zapytał, co się stało, a ona na to, że nic, że ma okres. A po chwili się zaciekawiła:
A co, to widać? Ubrudziłam się na twarzy?
Po tym pytaniu wszyscy pospadaliśmy z krzeseł.

A moja wyobraźnia mnie zabiła.


Moje zwłoki pozdrawiają wasze.

niedziela, 23 maja 2010

czas na abstynencję...

Cholera, wzrusza mnie ta piosenka:

Od jutra [;-)] nie piję!

na fali

Kiedy oglądam w tivi zalane wsie i miasta, to dominującym odczuciem, rejestrowanym w pierwszej kolejności, jest wqrw. Mam ochotę pourywać łby wszystkim decydentom, odpowiadającym za to, że tak mało robi się w sprawie regulacji naszych rzek i budowy zbiorników retencyjnych.
Co roku ten sam kontredans (z deptaniem po palcach): zwalanie odpowiedzialności na innych i drenowanie budżetu poprzez wypłaty odszkodowań, w obawie, że jak odszkodowań nie będzie, to partia nie będzie miała szans w kolejnych wyborach.

Nie mam nic przeciwko pomocy dla osób, które spotyka tragedia, ale – IMO – powinno to wyglądać zupełnie inaczej. Przede wszystkim, nikt z poszkodowanych nie powinien oczekiwać pieniędzy od tzw. państwa, ale od firm ubezpieczeniowych i – ewentualnie – fundacji. Rolą państwa w podobnych przypadkach powinno być zapewnienie sprawnej, wręcz doskonałej, działalności/organizacji służb porządkowych oraz wprowadzenie takich przepisów, które wymuszałyby na ubezpieczycielach natychmiastową wypłatę odszkodowań, a fundacjom zapewniły odpowiednią przestrzeń do samarytańskiej działalności. IMHO państwo mogłoby co najwyżej udzielać poszkodowanym krótkoterminowych pożyczek – niechby nawet bez oprocentowania – do czasu uzyskania przez nich odszkodowań lub/i dotacji/datków.

Nie wiem na ile „łatwo mi tak mówić, bo nie zalało mi domu”, ale sądzę, że niewiele osób protestowałoby przeciwko takim rozwiązaniom, gdyby państwo NAPRAWDĘ zatroszczyło się o zminimalizowanie zagrożenia powodziowego.



W temacie tegoroczna powódź poruszyła mnie też kwestia studentów, który wyciągnęli kajaki, materace i cholera wie co jeszcze i żeglowali po zalanych ulicach pod banderą w postaci Jolly Rogera.
Ściśle rzecz biorąc zadumałam się nie tyle nad postępowaniem studentów, co nad stanem ducha i umysłu osób komentujących ich zachowanie.

To niedowiary ile osób w każdym zjawisku szuka tylko jednego: pretekstu by POTĘPIAĆ oraz ilu jest takich, którzy chcieliby zmusić innych do takiego samego postrzegania świata, jakie mają oni sami.

To prawda, że w powodzi nie ma nic zabawnego, ale dlaczego fakt, że studenci pływali po zalanych ulicach i mieli z tego ubaw, miałby świadczyć o tym, że brak im empatii i współczucia dla osób, które straciły w tych dniach swój dobytek?
Prawdopodobnie wszyscy uznajemy śmierć za coś znacznie tragiczniejszego od utraty majątku, a przecież zawsze kiedy się śmiejemy albo/i rewelacyjnie bawimy – gdzieś indziej ktoś umiera albo trwa jakiś pogrzeb. Gdyby „potępiacze” chcieli być konsekwentni, to powinni 24 godziny na dobę rozpaczać. Jakoś nie sądzę, że to robią.

Ubawił mnie też fakt, że kiedy już owi komentatorzy nie mieli innego pomysłu na dokopanie studentom, to nazywali ich debilami, bo narażali swoje zdrowie na szwank w kontakcie z brudną powodziową wodą.
Nie wiem jak teraz wyglądają warunki oferowane przez akademiki, ale nie sądzę, żeby od „moich czasów” poprawiły się na tyle, żeby przebywanie w nich nie było narażaniem zdrowia, więc osobom „martwiącym się” o stan zdrowia studentów mogę powiedzieć tylko jedno: martwcie się przez cały rok akademicki, a nie przez te kilka dni.
A jeszcze lepiej puknijcie się w czoło. Choćby wiosłem [aczkolwiek polecam wam młotek].

środa, 19 maja 2010

sztuka... negocjacji

Sprzeczałam się z kumplem o parytety i przyznaję, że udało mu się doprowadzić mnie do wrzenia, ale nie o tym dziś napiszę ;-)
[Choć może warto nadmienić, że za przyczyną trwającej pory deszczowej porastam mchem i grzybem, więc działania kumpla, wyrywające mnie ze stuporu i oplatającej grzybni, należy zaliczyć raczej do przysług niż do przykrości.]

Diabeł tkwi w tym szczególe, że kiedy zbierałam podpisy pod projektem ustawy o wprowadzeniu parytetów płci na listach wyborczych, przygotowanym przez Kongres Kobiet Polskich, to ów kumpel się podpisał.
Co prawda powiedział: „Robię to tylko dla ciebie”, ale podpisał.
Innemu, też nie tryskającemu entuzjazmem, obiecałam, że jeśli podpisze, to nigdy więcej nie nazwę go ch...em. Podpisał natychmiast. A ja dotrzymuję słowa.

Tylko tak się teraz, nie wiedzieć czemu, zaczęłam zastanawiać, czy to było etyczne.

Przy okazji przypomniała mi się jedna akcja z „Kryminalnych zagadek Las Vegas”:
Catherine Willows potrzebowała informacji od mężczyzny odsiadującego wyrok, więc obiecała mu, że za odpowiedź na każde pytanie odepnie jeden guzik koszuli…

To było tak niebanalne przesłuchanie, że aż odszukałam odpowiedni fragment filmu, żeby to jeszcze raz zobaczyć. Włala:



Kiedy oglądałam to po raz pierwszy, strasznie rozbawiło mnie wyobrażenie sobie Sary Sidle w sytuacji, w której przestępca prosi ją o pokazanie piersi…
[Nie martwcie się, nie jest ze mną tak źle, jak się wydaje – ja naprawdę wiem, że Willows i Sidle to postaci fikcyjne ;-)]

No więc, proszę szanownego państwa, jak należałoby się w podobnej sytuacji zachować? Wystąpić z propozycją jak Catherine czy oburzyć się na samą myśl o czymś takim, jak – prawdopodobnie – zrobiłaby Sara?

Po dłuuugim [i niemrawym] namyśle, doszłam do wniosku, że w podobnej sytuacji każda kobieta powinna mieć prawo do suwerennych decyzji i jeśli sama doszłaby do wniosku, że rola mięska na wystawie u rzeźnika jej nie przeszkadza, to mnie nic do tego.

Niestety, natychmiast – jak to u mnie zwykle bywa – nie zgodziłam się sama ze sobą.
A wszystko dlatego, że wyobraziłam sobie firmę, w której kobiety są gotowe/chętne do udzielania usług seksualnych szefowi w zamian za awanse, podwyżki czy poprawę warunków pracy.
Można by powiedzieć, że skoro nikt ich nie zmusza i im samym to nie przeszkadza, to nie ma sprawy.
Niby racja.
Ale tylko do chwili, w której nie znajdzie się w tej firmie pracownica, której takie zachowanie wyda się niedopuszczalne. I nie będzie miała szans ani na awans, ani na podwyżkę, ani nawet na jako-takie warunki pracy.
A tak być nie może. Po prostu.

Jednak, mimo wszystko, nie mogę w sobie znaleźć pokładów potępienia dla Catherine Willows…
I wciąż plącze mi się po czaszce myśl, że jeśli ktoś jest prymitywny, to w kontaktach z nim można - jeśli się tylko chce - używać prymitywnych „argumentów”.

piątek, 14 maja 2010

szukając Alaski

Nie pamiętam już, jak dowiedziałam się o istnieniu tej książki, ale kiedy tylko usłyszałam (zobaczyłam?) tytuł: „Szukając Alaski”, to MUSIAŁAM ją przeczytać.
I nic nie mogło mnie powstrzymać, choć przez jakiś czas nie wydawało się to wcale takie oczywiste, bo nie było jej w księgarniach, od których zaczęłam poszukiwania.
Kiedy już się zmartwiłam, że cały nakład został wyczerpany – znalazłam ją wśród książek oferowanych w wyprzedaży i kosztowała mnie… 5PLN.
Czyż nie jest to piękna ilustracja do słów: Pukaj, a drzwi się otworzą. Proś, a otrzymasz?
;-)

Miejscem akcji powieści jest szkoła z internatem w Alabamie, do której wyjeżdża chłopak z Florydy. A choć filmy i książki przyzwyczaiły nas do dzieciaków, które do takich szkół wysyła się niemal przemocą – tutaj takich nie znajdziemy. Także Miles wyjeżdża na własne życzenie i z ochotą, a wyjaśniając swoją decyzję rodzicom, cytuje ostatnie słowa Rabelaisa: „Udaję się na poszukiwanie Wielkiego Być Może” i dodaje, że on sam nie chce z takimi poszukiwaniami czekać do śmierci.
Co Miles znajduje w nowej szkole? Coś, czego nie miał w poprzedniej – przyjaciół.

Czas akcji liczony jest od 136 dni PRZED do 136 dni PO wydarzeniu, którego jakoś tak dziwnie się spodziewałam, ale do ostatniej chwili wmawiałam sobie, że… autor mi [czytelniczce] tego nie zrobi.
A zrobił.

A propos, autorem książki jest John Green, który debiutował nią w roli pisarza i zebrał za nią naręcze nagród, co wszakże o niczym nie świadczy gdyż ci szaleni Amerykanie obficie obsypali nagrodami nawet „Zmierzch”.

Skoro nie można ufać nagrodom, to czy można zaufać mojej opinii o tej książce?
Ależ skąd!

Jej najbardziej interesująca bohaterka ma na imię Alaska i zachwyca się słowami Wystana Hugh Audena, które mnie wprost zwaliły z nóg:
Miłuj bliźniego – oszusta
Sercem, w którym także jest fałsz

[Tak, to o tę książkę WTEDY chodziło.]

Inny genialny cytat z tej powieści, to słowa wypowiadane przez Alaskę:
Nie możemy kochać naszych bliźnich, dopóki nie dowiemy się, jak bardzo są ułomni.

No więc pokochałam tę książkę i choć widzę jej wady, to wam o nich nie powiem – sami je poznajcie ;-)
I wady tytułowej bohaterki również – powiem wam tylko, że jest piękna, szalona i bynajmniej nie jest aniołem.

A jeśli chodzi o imię Alaska to: w prezencie na siódme urodziny rodzice pozwolili jej wybrać sobie imię, a ona szukała go… na globusie. Wybrała Czad, ale ojciec powiedział jej, że to imię męskie, więc stanęło na Alasce, bo… była wielka i była daleko od domu.
Później imię Alaska zaczęło się Alasce podobać jeszcze bardziej, bo dowiedziała się, że pochodzi od aleuckiego słowa Alyeska, które znaczy „ta, o którą rozbijają się fale”.

[Gdyby mój nick mógł mi się podobać jeszcze bardziej, to pewnie tak by się stało po tej informacji ;-)]


ps

W tle Izrael śpiewa mi:
Jestem duszą w podróży i marzycielem
Próbuję zasiewać nasiona miłości i zrozumienia


Czad! ;-)

I troszkę się ubzdryngoliłam Martini


Miłego weekendu.

czwartek, 13 maja 2010

krwiopijcy znów obecni w moim życiu

„Odkryłam” serial o wampirach uczęszczających do amerykańskiej szkoły średniej.
Cóż za zaskakująca tematyka, nieprawdaż.
Co ciekawe, jest to serial nakręcony na podstawie serii książek – autorstwa Lisy Jane Smith – a co jeszcze ciekawsze, te książki powstały wcześniej niż seria „Zmierzch” Stephenie Meyer.

Komuś, kto nie mógł się od szajsu stworzonego przez panią Meyer oderwać nie wypada wciąż na niego psioczyć, więc – z dużym trudem – się powstrzymam.

Książkę – pierwszą część sfilmowanej (zaadaptowanej?) serii – pani Smith przekartkowałam, stwierdziłam, że jest w okolicach poziomu „Martwego aż do zmroku” oraz „Zmierzchu” i uznałam, że za nic na świecie tego nie przeczytam gdyż tegoroczny limit na babranie się w guanie już wyczerpałam. A może nawet przyszłoroczny.

Jednak serial mnie zaciekawił.

Nie dało rady inaczej, więc… przesłoniłam jedno oko przepaską, wciągnęłam czarną flagę na maszt i… hajda! ;-)
I mnie wessało! I od jakiegoś czasu chodzę niezaspokojona ;-) gdyż ostatni odcinek pierwszej serii wyemitują dopiero dziś. W Hameryce.

O czym jest ten serial poczytajcie sobie np. TAM, a ja Wam powiem o nim tylko tyle, że ma… najurodziwszą obsadę ze wszystkich seriali jakie kiedykolwiek widziałam. I chyba najbardziej internacjonalną; jedną z głównych żeńskich ról gra Kanadyjka urodzona w Bułgarii, a jedną z głównych ról męskich - syn polskich emigrantów.

Ale najładniejszy, po prostu prześliczny ;-) jest Ian Somerhalder


Wprost napatrzeć się na niego nie mogę, jest ładniejszy nawet od grającej główną rolę Niny Dobrev i…
…wcale mnie nie kręci.


Jak można patrzeć na takie ciacho i nie chcieć go polizać?
Dziwna jestem.
Doprawdy.



Aha! Tytuł serialu: „Pamiętniki wampirów” :-)

rozmarzona

Jak powszechnie wiadomo, działam na baterie słoneczne, więc to chyba oczywiste, że w zaistniałych okolicznościach przyrody nie działam. W związku z czym zaczynam podejrzewać, że p.o. mojego szefa ma jakieś układy w zarządzie Pogody, bo gdybym miała trochę więcej siły to bym ch…a za…ła. A tak to mu się upiekło.
Albo raczej wychłodło.
Mam tylko nadzieję, że jak już dostanie tę nominację, na którą czeka z drżeniem kolan i pomrukiem wygłodniałej ambicji, a której żagiel już się na horyzoncie bieli, to się trochę uspokoi, bo jak nie, to…
Nie ręczę ani za siebie, ani za żadnego współpracownika czy współpracowniczkę!
A że ulubioną lekturą większości są kryminały…
…i wszyscy czytaliśmy „Wszyscy jesteśmy podejrzani”…


Rozmarzyłam się.

niedziela, 9 maja 2010

the ring

Troszku zeszłam.
Ale już się wspinam z powrotem. Na paluszki.
I na paluszkach, żeby złe licho nie usłyszało stukotu obcasów, które znów zaczęłam nosić…
Ciiiii.

Nie wiem tylko dlaczego całą noc śniło mi się wchodzenie i schodzenie po schodach, drabinach i jakichś koszmarnych krzyżówkach schodów z drabinami.
Ze szczególnym uwzględnieniem schodzenia.
Mam nadzieję, że to nie była zła wróżba na zaś.

W nagrodę za przetrwanie kolejnych ciemnych nocy duszy kupiłam sobie wypasiony pierścionek. Trochę ma za duże fi, ale jak go w sklepie założyłam, tak już w nim wyszłam, a ekspedientka elegancko zapakowała i wręczyła mi… puste pudełeczko.
Nie wiem co on w sobie ma, oprócz srebra, ale jego towarzystwo działa na mnie wyjątkowo kojąco.


ps
Czy kupowanie biżuterii dla siebie jest czymś niezwykłym?
Bo ludzie zachwycający się moim pierścionkiem uparcie pytają, od kogo go dostałam.

poniedziałek, 3 maja 2010

Larsson rulez

Nie wierz mi, nie ufaj mi, kiedy napiszę – a właśnie to napiszę – że warto przeczytać serię/trylogię „Millenium” Stiega Larssona i obejrzeć filmy nakręcone na jej podstawie.
Nie powinnaś/powinieneś mi ufać z dwóch powodów:
1. Przeczytałam, jak dotąd, tylko pierwszą część serii pt. „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” [reszta jest w którymś punkcie czasoprzestrzeni między zamówieniem w księgarni internetowej, a moim domem]
2. Stieg Larsson był numerologiczną TrzydziestkąTrójką, więc nie jestem w stanie patrzeć na niego i jego twórczość obiektywnie

Na szczęście nie jestem jedyną osobą, która wypowiada się na temat książek Larssona, więc spokojnie możesz zaufać innym i… jednak uwierzyć, że faktycznie warto je przeczytać ;-)

Filmy na podstawie jego książek obejrzałam wszystkie trzy.
Najbardziej spodobała mi się pierwsza część. Reszta wciągnęła mnie siłą rozpędu.
Najsłabsza jest część druga, ale i tak oglądałam ją z przyjemnością, bo pokochałam obsadę i mogłabym tak sobie na nich patrzeć, jak – nie przymierzając – na rybki w akwarium ;-)

Nie wiem dlaczego pociągają mnie aktorzy, którym wiekowo bliżej do moich rodziców niż do mnie [dobrze, że w realnym życiu takich facetów nie spotykam, bo groziłaby mi gerontofilia], ale – wzdychając do brzydkiego/pięknego Michela Nyqvista – odkryłam kolejną cechę charakterystyczną dla tych, którzy wpadają mi w oko. Otóż ich twarze wyglądają inaczej kiedy są poważne, a zupełnie inaczej, kiedy ich posiadacze decydują się na uśmiech.
To chyba kolejny dowód na to, że stabilizacja, stałość, trwałość, pewność i niezmienność nie są tym, co mnie fascynuje, pociąga i budzi pożądanie ;-)

Aha! Niedawno okazało się, że widzę świat w sposób charakterystyczny dla ezoteryków i ludzi z jednostronnym zaburzeniem uwagi [ale to drugie raczej mnie nie dotyczy], co może mieć tutaj pewne znaczenie. Chodzi o to, że patrząc na parę tzw. chimerycznych twarzy [połowa chimerycznej twarzy jest wesoła, a połowa smutna] widzę duże, wręcz ogromne, różnice w wyrazie twarzy, które są jedynie swoim symetrycznym odbiciem.
[Szczegóły w czasopiśmie „Psychologia dziś” nr 2 (9)/2010, artykuł pt. „Paranienormalni”]

Podczas seansów „Millenium” ponownie ujawnił się mój [domniemany, bo jak dotąd nie… powiedzmy, nie skonsumowany] biseksualizm, o którym już prawie zapomniałam – Noomi Rapace w roli Lisbeth Salander… MNIAM!


A jeśli chodzi o standardowe pytanie czy film jest lepszy od książki, czy odwrotnie, to mogę się wypowiedzieć tylko o pierwszej części. A do powiedzenia mam tyle, że się różnią.
W filmie pominięto niektóre wątki, niektóre zmieniono, czasem miałam wrażenie, że niepotrzebnie, ale film i tak jest DOBRY, podobnie jak jego książkowy pierwowzór.

Miłego czytania i/lub oglądania.

niedziela, 2 maja 2010

ulubiony numerek

Na pulpicie Tidżeja mam foto Dougray’a Scotta z wampirzymi kłami. Pewnego dnia bezmyślnie kontemplowałam jego [tego zdjęcia ;-)] urodę, kiedy znienacka przyłapałam się na myśli, pochodzącej znikąd [lub zewsząd], że Scott musi być numerologiczną Trójką. Sprawdziłam jego datę urodzenia i się zdziwiłam. Trójka.

Spojrzałam na odłożoną obok książkę, a była to „Blondynka wśród łowców tęczy” Beaty Pawlikowskiej i zaczęłam się zastanawiać, z jaką wibracją urodziła się Pawlikowska. Przypomniałam sobie „Dżunglę życia” i pomyślałam, że musi być Dwójką. Sprawdziłam. Dwójka, ale pochodząca od Jedenastki, a więc wibracja mistrzowska 11 lub zwyczajna 2 – zależy od wyboru pani Beaty. Sądzę, że w pewnym momencie wybrała 11.

Z panią Beatą - musi mi to wybaczyć ;-) - kojarzy mi się Wojciech Cejrowski, więc skupiłam się na myśli o nim i wyświetliła mi się w mózgu [czy w tym czymś innym, co było wtedy w użyciu] wielka 4. Sprawdziłam. Faktycznie Czwórka.

Trochę mi się zrobiło nieswojo. Ale raz dwa trzy mi przeszło. W tej samej chwili zapragnęłam znaleźć kogoś sławnego [dotąd kojarzyłam tylko Einsteina], kto urodził się z tą samą wibracją, co ja.
33

Tak na marginesie, podobno ludzie uwielbiają brzmienie swoich imion i nazwisk… Mnie to nie dotyczy. Nie obdarzam nieuzasadnioną życzliwością swoich imienniczek ani osób noszących to samo nazwisko, jednak wszystko, co jest opatrzone liczbą/numerem 33 budzi moje pozytywne skojarzenia. NAPRAWDĘ.
Obłęd.
Nie zniechęcają mnie nawet opinie numerologów twierdzących, że osoby urodzone pod wpływem wibracji 33:
żyją w ogromnym napięciu nerwowym, co może doprowadzić do utraty równowagi psychicznej
(…)
będą poddawane wielu życiowym próbom, zmuszone stawiać czoła problemom wszelkiego rodzaju - zarówno materialnym, jak i moralnym.
Chyba naprawdę jestem masochistką.

A wracając do podjętego wyżej wątku, sprawdzałam na chybił trafił daty urodzenia różnych osób i zidentyfikowałam takie oto TrzydziestkiTrójki:

Witold Beliński vel Chrystian Belwit, o którym niedawno pisałam – schizofrenik, bezdomny, poeta, bard.

Robert De Niro – i wszyscy wiedzą o kogo chodzi. Ale chyba nie wszyscy wiedzą, że będąc nastolatkiem porzucił szkołę i wstąpił do ulicznego gangu, doprowadzając swoich bliskich do rozpaczy. Kiedy jednak postawił zostać aktorem, zaskoczył wszystkich determinacją w dążeniu do celu, chociaż początki swojej kariery wspomina tak:
Przez dziesięć lat grałem ogony i tyrałem, by zarobić na szkołę, jedzenie i norę, która służyła mi za mieszkanie. Przy życiu trzymała mnie pewność, że jeszcze wypłynę.

Stieg Larsson – bardzo popularny ostatnio [pośmiertnie] szwedzki dziennikarz i pisarz, znany na całym świecie jako autor cyklu powieści „Millenium”. Przeczytajcie jego biografię, chociażby w Wikipedii, a powiecie – jak ja – WOW.

Po zidentyfikowaniu Larssona jako TrzydziestkiTrójki zaprzestałam dalszych poszukiwań numerologicznych, bo MUSIAŁAM poznać jego twórczość.
Jak to się skończyło opowiem innym razem.
Albo i nie ;-)