Pokazywanie postów oznaczonych etykietą *obłęd. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą *obłęd. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 14 lipca 2020
wtorek, 23 grudnia 2014
a w łazience…

Idea minimalizmu zawsze mnie pociągała, ale jakie szanse na zostanie minimalistką ma ktoś, kogo chwilowe widzimisię doprowadziło do tego, że używa na przemian:
5 różnych podkładów
5 różnych korektorów
(a 6. jest właśnie w drodze ze sklepu internetowego…)
4 różnych środków do mycia twarzy
5 różnych wód perfumowanych (najmniejszy flakonik ma 50 ml!)
4 różnych past do zębów
3 różnych filtrów przeciwsłonecznych (każdy ma faktor 50+)
2 różnych szamponów do włosów (do wczoraj były 3…)
niewiadomoilu kremów do twarzy i do rąk
(ale do stóp - tylko jednego! hura!)
…
Jeszcze się nie poddaję! ;)
…aczkolwiek z chemią gospodarczą też nie jest dobrze - mam co prawda tylko jeden proszek do prania i jeden płyn do mycia okien (w sensie marki, bo opakowań – 3), ale już 2 rodzaje płynów do płukania tkanin i 3 do prania ręcznego, 4 różne środki do czyszczenia toalet i 3 do zastosowań ogólnych, 3 do czyszczenia mebli, 2 do mycia paneli…
Masakra!
Chyba właśnie odkryłam swoje pierwsze postanowienie noworoczne:
ograniczyć zakupy…
5 różnych podkładów
5 różnych korektorów
(a 6. jest właśnie w drodze ze sklepu internetowego…)
4 różnych środków do mycia twarzy
5 różnych wód perfumowanych (najmniejszy flakonik ma 50 ml!)
4 różnych past do zębów
3 różnych filtrów przeciwsłonecznych (każdy ma faktor 50+)
2 różnych szamponów do włosów (do wczoraj były 3…)
niewiadomoilu kremów do twarzy i do rąk
(ale do stóp - tylko jednego! hura!)
…
Jeszcze się nie poddaję! ;)
…aczkolwiek z chemią gospodarczą też nie jest dobrze - mam co prawda tylko jeden proszek do prania i jeden płyn do mycia okien (w sensie marki, bo opakowań – 3), ale już 2 rodzaje płynów do płukania tkanin i 3 do prania ręcznego, 4 różne środki do czyszczenia toalet i 3 do zastosowań ogólnych, 3 do czyszczenia mebli, 2 do mycia paneli…
Masakra!
Chyba właśnie odkryłam swoje pierwsze postanowienie noworoczne:
ograniczyć zakupy…
piątek, 11 lipca 2014
sobota, 6 listopada 2010
nic nowego

Oznajmiono mi niedawno, że jestem nienormalna.
Fakt, nie jest to informacja ani zaskakująca, ani odkrywcza.
Wiedziałam-ci-ja to wcześniej. A jużci.
Diagnoza takowa to dla mnie nie pierwszyzna, ale już przyczyna jej wystawienia – i owszem.
Oto bowiem, co napisał Feliks W. Kres [czyli Witold Chmielecki, notabene numerologiczna 11]:
"Czytelnik (…) zupełnie olewa pojedyncze zdania; nie docenia ich, pojedyncze zdania wręcz wiszą mu kalafiorem – bo też i trzeba być wariatem, by w prozie fabularnej rozkoszować się brzmieniem pojedynczych zdań; nikt normalny tego nie czyni."
Taaa…
Cytat pochodzi z „Galerii złamanych piór”, czyli książkowego wydania felietonów Kresa na temat "Jak nie należy pisać książki" [można je też przeczytać TUTAJ], a ja nawet w tych felietonach znalazłam kilka pojedynczych zdań, których brzmieniem się rozkoszowałam…
Łomatko!
Fakt, nie jest to informacja ani zaskakująca, ani odkrywcza.
Wiedziałam-ci-ja to wcześniej. A jużci.
Diagnoza takowa to dla mnie nie pierwszyzna, ale już przyczyna jej wystawienia – i owszem.
Oto bowiem, co napisał Feliks W. Kres [czyli Witold Chmielecki, notabene numerologiczna 11]:
"Czytelnik (…) zupełnie olewa pojedyncze zdania; nie docenia ich, pojedyncze zdania wręcz wiszą mu kalafiorem – bo też i trzeba być wariatem, by w prozie fabularnej rozkoszować się brzmieniem pojedynczych zdań; nikt normalny tego nie czyni."
Taaa…
Cytat pochodzi z „Galerii złamanych piór”, czyli książkowego wydania felietonów Kresa na temat "Jak nie należy pisać książki" [można je też przeczytać TUTAJ], a ja nawet w tych felietonach znalazłam kilka pojedynczych zdań, których brzmieniem się rozkoszowałam…
Łomatko!
wtorek, 24 sierpnia 2010
sobotni baby blues
W sobotę turlałam się do szklarni z bolącą już nieco mniej nerką, a po głowie latał mi fragment „Zaproszenia” Oriah.
Z drobną zmianą:
Chcę wiedzieć, czy potrafisz wstać
po nocy pełnej grozy i rozpaczy,
słaba i poraniona aż do kości
i zrobić to, co należy zrobić,
by nakarmić… KOCIĘTA
;-)
A potem:
karmiłam kotki
masowałam kotki
zachęcałam kotki do siusiania
tuliłam kotki do snu…
DWA/DWIE kotki.
Swoją drogą, strasznie jestem ciekawa, co Lilith robiła w tym czasie z pozostałymi?
Zaniosła je do jakiegoś innego kociego żłobka, a sama poszła zasuwać na kasie w Biedronce?
…Czy co?!?
Mała Mi już wcześniej zdobyła moje serce, więc sądziłam, że jej większa siostra nie ma na to żadnych szans, a tymczasem ta spryciula zaczęła… mruczeć podczas masowania brzuszka po karmieniu.
I wymiękłam.
I już wiem. Mruczenie to taka specjalna technika, opracowana i wciąż udoskonalana w tajnych kocich instytutach naukowych, dzięki której koty panują nad ludźmi. A już nade mną w szczególności.
Jakie ja miałam przemyślenia, latając ZNOWU w tę i we w tę!
Ile wątpliwości!
Ile pytań!
A kulminacja nastąpiła, kiedy mój fotoaparat zaczął świrować i znowu rejestrował „ściekającą” rzeczywistość…
Kontemplując to zdjęcie (i inne, jeszcze bardziej ociekające):
pomyślało mi się [tak, kto używa imiesłowów, ten od nich ginie - u stóp innych czasowników] znienacka:
A co, jeśli mój aparat wcale nie jest zepsuty, tylko wprost przeciwnie: działa ZA DOBRZE?
CO, JEŚLI TO MATRIX SIĘ ROZPADA?
;-D
PS
Od niedzieli poziom kotów w szklarni wynosi: 0 (słownie: ZERO).
Mam nadzieję, że są bezpieczne w… Zionie ;-)
PS 2
Czy Lilith specjalnie podrzuca mi swoje dzieci akurat w weekendy?
piątek, 20 sierpnia 2010
powrót Kocilli
W moim organizmie jak w Polsce – trwają zamieszki wokół krzyża.
Chyba idzie jesień, bo tabletki dostałam w tonacji żółto-pomarańczowo-rudej…
Najlepiej mi w pozycji leżącej i na poduszce elektrycznej, więc razdwatrzy wróciłam do domu.
Oczywiście, w pierwszej kolejności zajrzałam do szklarni, a tam…
TRZY KOCIAKI.
Lilith jest szalona, ale nie sposób jej odmówić sprytu, bo wśród tych trzech jest ten najmniejszy, którego karmiłam z zakraplacza :-)
Nadal jest o połowę mniejszy/mniejsza od rodzeństwa, ale już otwiera oczka.
Włala:
To chyba będzie kot-miniaturka.
Jeszcze nie wiem czy tę cholerę, Lilith, zamknę w niewoli [ewidentnie nie umiem odebrać wolności nawet dzikiemu kotu, chyba jestem jakaś popieprzona], ale podejrzewam, że będzie to niepotrzebne, bo niedługo już swoich dzieci po prostu nie uniesie.
Tak więc propozycje imion dla 4 kociaków czarnych i 1 szarego mile widziane.
MYŚLCIE.
A ja idę czytać o szczepieniach i odrobaczaniu…
Chyba idzie jesień, bo tabletki dostałam w tonacji żółto-pomarańczowo-rudej…
Najlepiej mi w pozycji leżącej i na poduszce elektrycznej, więc razdwatrzy wróciłam do domu.
Oczywiście, w pierwszej kolejności zajrzałam do szklarni, a tam…
TRZY KOCIAKI.
Lilith jest szalona, ale nie sposób jej odmówić sprytu, bo wśród tych trzech jest ten najmniejszy, którego karmiłam z zakraplacza :-)
Nadal jest o połowę mniejszy/mniejsza od rodzeństwa, ale już otwiera oczka.
Włala:
To chyba będzie kot-miniaturka.
Jeszcze nie wiem czy tę cholerę, Lilith, zamknę w niewoli [ewidentnie nie umiem odebrać wolności nawet dzikiemu kotu, chyba jestem jakaś popieprzona], ale podejrzewam, że będzie to niepotrzebne, bo niedługo już swoich dzieci po prostu nie uniesie.
Tak więc propozycje imion dla 4 kociaków czarnych i 1 szarego mile widziane.
MYŚLCIE.
A ja idę czytać o szczepieniach i odrobaczaniu…
DOPISEK:
Pozaglądałam trzem kociakom pozostawionym dzisiaj pod moją opieką tam gdzie trzeba i podejrzewam, że szary jest kotem, a dwie czarnulki - kocicami.
Szary jest największy i zawsze taki był, więc będzie miał na imię Max, choć pasowałoby do niego również imię Budda, bo zachowuje spokój w każdej sytuacji i..."na maxa" ;-)
Najmniejszego malucha od początku nazywałam Małą Mi, więc ostatecznie będzie nosić imię Mimi.
Trzecia z moich dzisiejszych podopiecznych jest straszną gadułą, więc gdyby była kotem, to otrzymałaby imię Miaurycy, ale do kotki to nijak nie pasuje...
Czekam zatem na podpowiedzi.
Preferowane będą imiona zaczynające się literą M.
DOPISEK 2 [sobota]:
Wielki comeback kociej rodziny nie nastąpił.
Lilith, zamiast przynieść pozostałe dzieci, zabrała w nocy Maxa, a Mimi i jej bezimienną [Miauczusia i Miaukusia jakoś mi nie brzmią, chociaż pasują...] siostrę zostawiła.
I nawet nigdzie pazurem nie maznęła, że wróci... :-(((
O! Teraz to bym ją zamknęła bez wahania!
Mądra aalaaskaa po fakcie...
czwartek, 1 lipca 2010
historia jednego koszmaru

Wszystko zaczęło się od tego, że w niedzielę byłam w pracy. Prawie cały dzień.
Skutek objawił się niemal natychmiast, bo już w nocy.
Miałam tak koszmarny sen, że aż trudno uwierzyć, że mózg może coś takiego wyprodukować.
Czasem się go boję…
Śniło mi się, że moja rodzina miała farmę, na której hodowano kangury. Na mięso. Przyjechałam na tę farmę i zobaczyłam zwierzątka, którym poobcinano łapy i ogony – rzekomo po to, żeby łatwiej je było tuczyć. Ale najgorsze było to, że mojemu ulubionemu kangurowi obcięto również głowę - tak okaleczony żył nadal i nadal miał być mięsnym tucznikiem, aczkolwiek nijak nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać karmienie go…
Wzięłam tego bezgłowego, bezłapego i pozbawionego ogona kangura na ręce i niosłam przez cały mój sen, Bóg raczy wiedzieć dokąd, totalnie bez sensu i celu, spłakana do imentu i z rozpaczą w sercu.
H o r r o r.
Wszystko w tym śnie było całkiem realne i w najlepszej jakości jeśli chodzi o grafikę – co najmniej High Definition – tylko kangury wyglądały jak kalekie postacie z kreskówek. Za to widziałam je tak wyraźnie, że ten widok wypalił mi się na siatkówkach i nijak nie mogę się go pozbyć, co przyjemne nie jest.
Oj, nie jest.
Wczoraj, na ten przykład, byłam zmuszona udać się do kościoła, na mszę, w czasie której – ku mojemu lekkiemu zdumieniu – usłyszałam piękne i mądre kazanie. Tyle tylko, że kiedy ksiądz pytał: „Czy żyjesz pięknie?” to mnie wyświetlał się obrazek przedstawiający okrutnie okaleczone kangury.
M A S A K R A.
Strach zasnąć.
Skutek objawił się niemal natychmiast, bo już w nocy.
Miałam tak koszmarny sen, że aż trudno uwierzyć, że mózg może coś takiego wyprodukować.
Czasem się go boję…
Śniło mi się, że moja rodzina miała farmę, na której hodowano kangury. Na mięso. Przyjechałam na tę farmę i zobaczyłam zwierzątka, którym poobcinano łapy i ogony – rzekomo po to, żeby łatwiej je było tuczyć. Ale najgorsze było to, że mojemu ulubionemu kangurowi obcięto również głowę - tak okaleczony żył nadal i nadal miał być mięsnym tucznikiem, aczkolwiek nijak nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać karmienie go…
Wzięłam tego bezgłowego, bezłapego i pozbawionego ogona kangura na ręce i niosłam przez cały mój sen, Bóg raczy wiedzieć dokąd, totalnie bez sensu i celu, spłakana do imentu i z rozpaczą w sercu.
H o r r o r.
Wszystko w tym śnie było całkiem realne i w najlepszej jakości jeśli chodzi o grafikę – co najmniej High Definition – tylko kangury wyglądały jak kalekie postacie z kreskówek. Za to widziałam je tak wyraźnie, że ten widok wypalił mi się na siatkówkach i nijak nie mogę się go pozbyć, co przyjemne nie jest.
Oj, nie jest.
Wczoraj, na ten przykład, byłam zmuszona udać się do kościoła, na mszę, w czasie której – ku mojemu lekkiemu zdumieniu – usłyszałam piękne i mądre kazanie. Tyle tylko, że kiedy ksiądz pytał: „Czy żyjesz pięknie?” to mnie wyświetlał się obrazek przedstawiający okrutnie okaleczone kangury.
M A S A K R A.
Strach zasnąć.
niedziela, 2 maja 2010
ulubiony numerek

Na pulpicie Tidżeja mam foto Dougray’a Scotta z wampirzymi kłami. Pewnego dnia bezmyślnie kontemplowałam jego [tego zdjęcia ;-)] urodę, kiedy znienacka przyłapałam się na myśli, pochodzącej znikąd [lub zewsząd], że Scott musi być numerologiczną Trójką. Sprawdziłam jego datę urodzenia i się zdziwiłam. Trójka.
Spojrzałam na odłożoną obok książkę, a była to „Blondynka wśród łowców tęczy” Beaty Pawlikowskiej i zaczęłam się zastanawiać, z jaką wibracją urodziła się Pawlikowska. Przypomniałam sobie „Dżunglę życia” i pomyślałam, że musi być Dwójką. Sprawdziłam. Dwójka, ale pochodząca od Jedenastki, a więc wibracja mistrzowska 11 lub zwyczajna 2 – zależy od wyboru pani Beaty. Sądzę, że w pewnym momencie wybrała 11.
Z panią Beatą - musi mi to wybaczyć ;-) - kojarzy mi się Wojciech Cejrowski, więc skupiłam się na myśli o nim i wyświetliła mi się w mózgu [czy w tym czymś innym, co było wtedy w użyciu] wielka 4. Sprawdziłam. Faktycznie Czwórka.
Trochę mi się zrobiło nieswojo. Ale raz dwa trzy mi przeszło. W tej samej chwili zapragnęłam znaleźć kogoś sławnego [dotąd kojarzyłam tylko Einsteina], kto urodził się z tą samą wibracją, co ja.
33
Tak na marginesie, podobno ludzie uwielbiają brzmienie swoich imion i nazwisk… Mnie to nie dotyczy. Nie obdarzam nieuzasadnioną życzliwością swoich imienniczek ani osób noszących to samo nazwisko, jednak wszystko, co jest opatrzone liczbą/numerem 33 budzi moje pozytywne skojarzenia. NAPRAWDĘ.
Obłęd.
Nie zniechęcają mnie nawet opinie numerologów twierdzących, że osoby urodzone pod wpływem wibracji 33:
żyją w ogromnym napięciu nerwowym, co może doprowadzić do utraty równowagi psychicznej
(…)
będą poddawane wielu życiowym próbom, zmuszone stawiać czoła problemom wszelkiego rodzaju - zarówno materialnym, jak i moralnym.
Chyba naprawdę jestem masochistką.
A wracając do podjętego wyżej wątku, sprawdzałam na chybił trafił daty urodzenia różnych osób i zidentyfikowałam takie oto TrzydziestkiTrójki:
Witold Beliński vel Chrystian Belwit, o którym niedawno pisałam – schizofrenik, bezdomny, poeta, bard.
Robert De Niro – i wszyscy wiedzą o kogo chodzi. Ale chyba nie wszyscy wiedzą, że będąc nastolatkiem porzucił szkołę i wstąpił do ulicznego gangu, doprowadzając swoich bliskich do rozpaczy. Kiedy jednak postawił zostać aktorem, zaskoczył wszystkich determinacją w dążeniu do celu, chociaż początki swojej kariery wspomina tak:
Przez dziesięć lat grałem ogony i tyrałem, by zarobić na szkołę, jedzenie i norę, która służyła mi za mieszkanie. Przy życiu trzymała mnie pewność, że jeszcze wypłynę.
Stieg Larsson – bardzo popularny ostatnio [pośmiertnie] szwedzki dziennikarz i pisarz, znany na całym świecie jako autor cyklu powieści „Millenium”. Przeczytajcie jego biografię, chociażby w Wikipedii, a powiecie – jak ja – WOW.
Po zidentyfikowaniu Larssona jako TrzydziestkiTrójki zaprzestałam dalszych poszukiwań numerologicznych, bo MUSIAŁAM poznać jego twórczość.
Jak to się skończyło opowiem innym razem.
Albo i nie ;-)
Spojrzałam na odłożoną obok książkę, a była to „Blondynka wśród łowców tęczy” Beaty Pawlikowskiej i zaczęłam się zastanawiać, z jaką wibracją urodziła się Pawlikowska. Przypomniałam sobie „Dżunglę życia” i pomyślałam, że musi być Dwójką. Sprawdziłam. Dwójka, ale pochodząca od Jedenastki, a więc wibracja mistrzowska 11 lub zwyczajna 2 – zależy od wyboru pani Beaty. Sądzę, że w pewnym momencie wybrała 11.
Z panią Beatą - musi mi to wybaczyć ;-) - kojarzy mi się Wojciech Cejrowski, więc skupiłam się na myśli o nim i wyświetliła mi się w mózgu [czy w tym czymś innym, co było wtedy w użyciu] wielka 4. Sprawdziłam. Faktycznie Czwórka.
Trochę mi się zrobiło nieswojo. Ale raz dwa trzy mi przeszło. W tej samej chwili zapragnęłam znaleźć kogoś sławnego [dotąd kojarzyłam tylko Einsteina], kto urodził się z tą samą wibracją, co ja.
33
Tak na marginesie, podobno ludzie uwielbiają brzmienie swoich imion i nazwisk… Mnie to nie dotyczy. Nie obdarzam nieuzasadnioną życzliwością swoich imienniczek ani osób noszących to samo nazwisko, jednak wszystko, co jest opatrzone liczbą/numerem 33 budzi moje pozytywne skojarzenia. NAPRAWDĘ.
Obłęd.
Nie zniechęcają mnie nawet opinie numerologów twierdzących, że osoby urodzone pod wpływem wibracji 33:
żyją w ogromnym napięciu nerwowym, co może doprowadzić do utraty równowagi psychicznej
(…)
będą poddawane wielu życiowym próbom, zmuszone stawiać czoła problemom wszelkiego rodzaju - zarówno materialnym, jak i moralnym.
Chyba naprawdę jestem masochistką.
A wracając do podjętego wyżej wątku, sprawdzałam na chybił trafił daty urodzenia różnych osób i zidentyfikowałam takie oto TrzydziestkiTrójki:
Witold Beliński vel Chrystian Belwit, o którym niedawno pisałam – schizofrenik, bezdomny, poeta, bard.
Robert De Niro – i wszyscy wiedzą o kogo chodzi. Ale chyba nie wszyscy wiedzą, że będąc nastolatkiem porzucił szkołę i wstąpił do ulicznego gangu, doprowadzając swoich bliskich do rozpaczy. Kiedy jednak postawił zostać aktorem, zaskoczył wszystkich determinacją w dążeniu do celu, chociaż początki swojej kariery wspomina tak:
Przez dziesięć lat grałem ogony i tyrałem, by zarobić na szkołę, jedzenie i norę, która służyła mi za mieszkanie. Przy życiu trzymała mnie pewność, że jeszcze wypłynę.
Stieg Larsson – bardzo popularny ostatnio [pośmiertnie] szwedzki dziennikarz i pisarz, znany na całym świecie jako autor cyklu powieści „Millenium”. Przeczytajcie jego biografię, chociażby w Wikipedii, a powiecie – jak ja – WOW.
Po zidentyfikowaniu Larssona jako TrzydziestkiTrójki zaprzestałam dalszych poszukiwań numerologicznych, bo MUSIAŁAM poznać jego twórczość.
Jak to się skończyło opowiem innym razem.
Albo i nie ;-)
sobota, 27 marca 2010
aalaaskaa instant

Zabił mnie ten tydzień.
Rozsypałam się na proszek. A teraz muszę/chcę(?) z tego prochu powstać.
[Jakiś mądrala powiedział: Z prochu powstałeś? To się otrzep!]
Gorzej, jeśli ten proch jest prochem strzelniczym, a najmniejsza iskra spowoduje wybuch…
Może więc jeszcze trochę poleżę?
A może wybuchy nie są takie złe? W końcu cała nasza historia zaczyna się ponoć od Wielkiego Wybuchu ;-)
[A na końcu będzie Wielki Rozpad, dopowiedziała moja dusza, którą chyba rozdeptał jakiś śmiertelnie smutny szatan, zmierzający do czyjegoś ogrodu.
Tak na marginesie, ten szatan to jedna z moich ulubionych postaci literackich.
Wiem, nie jestem normalna.]
Jak bardzo źle ze mną?
Ano tak, że obudziłam się ok. piątej w sobotę, czyli wtedy, kiedy często kładę się spać, ale bodaj jeszcze nigdy nie „wstałam”. A gwoli ścisłości kronikarskiej dodam, że dzisiaj też nie „wstałam” tylko najpierw czytałam w łóżku, a teraz przygniata mnie Tidżej.
Żeby było ciekawiej, ostatecznie dobił mnie Tolle [tak, ten, który zawsze dotąd działał na mnie leczniczo!] bo w czytanej po raz niewiemktóry - obecnie na wyrywki - „Potędze teraźniejszości” trafiłam akurat na fragment:
Twoja zgryzota plugawi nie tylko wnętrze twoje i otaczających cię ludzi, lecz także zbiorową psychikę ludzką, której stanowisz nieodłączną część.
EXTRA.
[Manipulowanie moim poczuciem winy to naprawdę łatwizna!]
Kojąco działa na mnie natomiast Il Silenzio Nini’ego Rosso, które mam w przeróżnych wykonaniach i momentami słucham w kółko, choć boleję nad tym, że nie mam takiego granego wyłącznie na trąbce…
Powiedziałam o tym na pogrzebie [tak, ten tydzień dostarczył mi nawet takiego przeżycia], kiedy przestałam płakać, ukojona graną na zakończenie „Ciszą”.
I natychmiast poczułam się jak UFO. Taka była reakcja otoczenia.
Buona notte, amore.
Rozsypałam się na proszek. A teraz muszę/chcę(?) z tego prochu powstać.
[Jakiś mądrala powiedział: Z prochu powstałeś? To się otrzep!]
Gorzej, jeśli ten proch jest prochem strzelniczym, a najmniejsza iskra spowoduje wybuch…
Może więc jeszcze trochę poleżę?
A może wybuchy nie są takie złe? W końcu cała nasza historia zaczyna się ponoć od Wielkiego Wybuchu ;-)
[A na końcu będzie Wielki Rozpad, dopowiedziała moja dusza, którą chyba rozdeptał jakiś śmiertelnie smutny szatan, zmierzający do czyjegoś ogrodu.
Tak na marginesie, ten szatan to jedna z moich ulubionych postaci literackich.
Wiem, nie jestem normalna.]
Jak bardzo źle ze mną?
Ano tak, że obudziłam się ok. piątej w sobotę, czyli wtedy, kiedy często kładę się spać, ale bodaj jeszcze nigdy nie „wstałam”. A gwoli ścisłości kronikarskiej dodam, że dzisiaj też nie „wstałam” tylko najpierw czytałam w łóżku, a teraz przygniata mnie Tidżej.
Żeby było ciekawiej, ostatecznie dobił mnie Tolle [tak, ten, który zawsze dotąd działał na mnie leczniczo!] bo w czytanej po raz niewiemktóry - obecnie na wyrywki - „Potędze teraźniejszości” trafiłam akurat na fragment:
Twoja zgryzota plugawi nie tylko wnętrze twoje i otaczających cię ludzi, lecz także zbiorową psychikę ludzką, której stanowisz nieodłączną część.
EXTRA.
[Manipulowanie moim poczuciem winy to naprawdę łatwizna!]
Kojąco działa na mnie natomiast Il Silenzio Nini’ego Rosso, które mam w przeróżnych wykonaniach i momentami słucham w kółko, choć boleję nad tym, że nie mam takiego granego wyłącznie na trąbce…
Powiedziałam o tym na pogrzebie [tak, ten tydzień dostarczył mi nawet takiego przeżycia], kiedy przestałam płakać, ukojona graną na zakończenie „Ciszą”.
I natychmiast poczułam się jak UFO. Taka była reakcja otoczenia.
Buona notte, amore.
poniedziałek, 22 marca 2010
magia ulotnych chwil

Widziałam piękny klucz dzikich gęsi.
Leciały jak przy linijce, a dokładniej – jak przy dwóch.
Od czasu zakochania się w wierszu Mary Oliver mam dziwny sentyment do tych ptaków, jakby były nośnikami informacji na temat mojego miejsca „w rodzinie ziemskich rzeczy” [co bynajmniej z treści wiersza nie wynika], a zauważmy, że to określenie zawiera presupozycję, że takie miejsce – tylko moje – istnieje ;-)
Chwilę później zapatrzyłam się na ptaka, który usiadł na czubku wielkiego świerku.
Najwyższa gałązka drzewa, czyli właśnie ów „czubek”, była zakrzywiona i ten ptaszek wylądował właśnie tam. I siedział dłuuuższą chwilę chociaż wiatr targał drzewem na wszystkie strony, przy czym ta najwyższa gałązka wykazywała - o ile mogłam to ocenić z mojej przyziemnej perspektywy – najwyższą aktywność.
A jednak ten uparciuch siedział właśnie tam.
I tak doskonale go rozumiałam, że aż poczułam jakąś dziwną łączącą nas więź ;-)
Wtedy odleciał.
A ja poczułam taki straszny żal, że nie mogę polecieć za nim, że gdybym była tam sama, to bym się rozpłakała. Naprawdę. Moje miejsce w rodzinie ziemskich rzeczy rzadko wydaje mi się takie beznadziejne, jak wtedy…
A teraz roztrząsam na zmianę dwie wątpliwości:
Pierwsza:
Co by było, gdybym tych ptasich obserwacji dokonała w odwrotnej kolejności? Czy widok gęsi ukoiłby mój żal?
Czy moja kondycja psychiczna/duchowa/umysłowa naprawdę zależy od takich drobiazgów?
Druga:
Co by było, gdybym powiedziała towarzyszącym mi osobom, że mam ochotę płakać, bo nie mogę polecieć za ptakiem, który właśnie odleciał?
Przyznaję, że na samo wyobrażenie min osób, którym bym to powiedziała, wyję ze śmiechu…
A z drugiej strony to strasznie smutne, że większość czasu spędzam z ludźmi, którym nie potrafię powiedzieć rzeczy, które przecież opowiadam całemu światu przez Internet.
Awaria.
Leciały jak przy linijce, a dokładniej – jak przy dwóch.
Od czasu zakochania się w wierszu Mary Oliver mam dziwny sentyment do tych ptaków, jakby były nośnikami informacji na temat mojego miejsca „w rodzinie ziemskich rzeczy” [co bynajmniej z treści wiersza nie wynika], a zauważmy, że to określenie zawiera presupozycję, że takie miejsce – tylko moje – istnieje ;-)
Chwilę później zapatrzyłam się na ptaka, który usiadł na czubku wielkiego świerku.
Najwyższa gałązka drzewa, czyli właśnie ów „czubek”, była zakrzywiona i ten ptaszek wylądował właśnie tam. I siedział dłuuuższą chwilę chociaż wiatr targał drzewem na wszystkie strony, przy czym ta najwyższa gałązka wykazywała - o ile mogłam to ocenić z mojej przyziemnej perspektywy – najwyższą aktywność.
A jednak ten uparciuch siedział właśnie tam.
I tak doskonale go rozumiałam, że aż poczułam jakąś dziwną łączącą nas więź ;-)
Wtedy odleciał.
A ja poczułam taki straszny żal, że nie mogę polecieć za nim, że gdybym była tam sama, to bym się rozpłakała. Naprawdę. Moje miejsce w rodzinie ziemskich rzeczy rzadko wydaje mi się takie beznadziejne, jak wtedy…
A teraz roztrząsam na zmianę dwie wątpliwości:
Pierwsza:
Co by było, gdybym tych ptasich obserwacji dokonała w odwrotnej kolejności? Czy widok gęsi ukoiłby mój żal?
Czy moja kondycja psychiczna/duchowa/umysłowa naprawdę zależy od takich drobiazgów?
Druga:
Co by było, gdybym powiedziała towarzyszącym mi osobom, że mam ochotę płakać, bo nie mogę polecieć za ptakiem, który właśnie odleciał?
Przyznaję, że na samo wyobrażenie min osób, którym bym to powiedziała, wyję ze śmiechu…
A z drugiej strony to strasznie smutne, że większość czasu spędzam z ludźmi, którym nie potrafię powiedzieć rzeczy, które przecież opowiadam całemu światu przez Internet.
Awaria.
niedziela, 14 marca 2010
idzie nowe
Co można zrobić z nowym laptopem?
Wylać na niego piwo, oczywiście.
I – ech! – żeby to chociaż zrobił ktoś inny! To nie, musiałam sama, bez niczyjej pomocy.
A skoro sama sobie z własnej dupy nie zrobię jesieni średniowiecza – nawet mój masochizm ma pewne granice – to pozostało mi tylko uznać, że był to chrzest przed wypłynięciem na burzliwe morze naszej wspólnej przyszłości ;-)
Tym sposobem, przy okazji chrztu, laps zyskał mało kreatywne – boć przecie wymyślone naprędce – imię: Tidżej. Coś mu chyba dołożę na drugie, żeby mu nie było przykro ;-)
Bez imienia – ponoć – ani rusz.
Jak mus to mus ;-)
Podzieliłam dysk Tidżeja na partycje, przy czym jedną z nich oznaczyłam X, bo kto mi zabroni ;-)
Na widok tego X kumpel zakrzyknął: „O, masz specjalną partycję na pornografię!” co mnie troszkę, nie powiem, osłabiło.
Ale nie skłoniło do zmian.
Tak gwoli wyjaśnienia: partycja X jest na… śmieci.
A przy okazji: wielkie dzięki dla osób udzielających porad w Internecie, bo nie wiem jaką drogą dedukcji musiałabym pójść, żeby – chcąc przenieść folder TEMP – szukać czegoś o nazwie zmienne środowiskowe. Nie mówiąc już o tym, co trzeba zrobić, żeby zmienić lokalizację cache Firefoxa…
Nowa love (do Tidżeja) wyparła jedną ze starych [czyżby moje serce było już przepełnione? ;-)], o czym przekonałam się oglądając ponownie pierwszy sezon "True Blood". Ni z tego ni z owego stwierdziłam mianowicie, że przestał mi się podobać Stephen Moyer, grający Billa Comptona. Zupełnie i całkowicie.
Rozpaczać nie zamierzam.
Tym bardziej, że… Ach! ;-) Zobaczyłam Dougray’a Scotta z wampirzymi kłami w „Istocie doskonałej” (Perfect Creature) – film może i nie rewelacyjny, ale Dougray Scott… ;-)
[Źródło]
Przy okazji uświadomiłam sobie, że podobają mi się twarze wyrzeźbione przez życie – ze zmarszczkami i śladami życiowego doświadczenia, z wyrazem czegoś, co mam ochotę nazwać mądrością – a jednocześnie trochę… wredne.
Czy jest coś, co dodaje wyrazowi twarzy wredności bardziej niż wampirze kły? ;-)
Pewnie dlatego tak uwielbiam kocie pyski…
Nadejście wiosny [prawie, ale nie bądźmy drobiazgowi!], albo jakieś inne tajemnicze czynniki, odmieniły też mój stosunek do „Boudoir” – teraz uwielbiam ten zapach...
Być może dlatego, że postanowiłam jeszcze raz poeksperymentować z kupnem nieznanego zapachu via Internet i nabyłam She No2 Gosh. Poużywałam przez tydzień i… z radością oraz ulgą wróciłam do „Boudoir”, który zaczął mi się podobać jak nigdy wcześniej.
Za to straciłam całe uczucie do „Pour Femme” Lacoste. Spotykam ostatnio niespotykanie dużo osób, które ich używają i… odrzuca mnie. Albo rację ma kumpela, która twierdzi, że pojawiła się ostatnio masa ich podróbek, albo na mnie pachniały jakoś inaczej…
Wszystko to razem znaczy tylko jedno – zaczęłam wiosenną wylinkę ;-)
Żegnaj stara skóro!
Wylać na niego piwo, oczywiście.
I – ech! – żeby to chociaż zrobił ktoś inny! To nie, musiałam sama, bez niczyjej pomocy.
A skoro sama sobie z własnej dupy nie zrobię jesieni średniowiecza – nawet mój masochizm ma pewne granice – to pozostało mi tylko uznać, że był to chrzest przed wypłynięciem na burzliwe morze naszej wspólnej przyszłości ;-)
Tym sposobem, przy okazji chrztu, laps zyskał mało kreatywne – boć przecie wymyślone naprędce – imię: Tidżej. Coś mu chyba dołożę na drugie, żeby mu nie było przykro ;-)
Bez imienia – ponoć – ani rusz.
Jak mus to mus ;-)
Podzieliłam dysk Tidżeja na partycje, przy czym jedną z nich oznaczyłam X, bo kto mi zabroni ;-)
Na widok tego X kumpel zakrzyknął: „O, masz specjalną partycję na pornografię!” co mnie troszkę, nie powiem, osłabiło.
Ale nie skłoniło do zmian.
Tak gwoli wyjaśnienia: partycja X jest na… śmieci.
A przy okazji: wielkie dzięki dla osób udzielających porad w Internecie, bo nie wiem jaką drogą dedukcji musiałabym pójść, żeby – chcąc przenieść folder TEMP – szukać czegoś o nazwie zmienne środowiskowe. Nie mówiąc już o tym, co trzeba zrobić, żeby zmienić lokalizację cache Firefoxa…
Nowa love (do Tidżeja) wyparła jedną ze starych [czyżby moje serce było już przepełnione? ;-)], o czym przekonałam się oglądając ponownie pierwszy sezon "True Blood". Ni z tego ni z owego stwierdziłam mianowicie, że przestał mi się podobać Stephen Moyer, grający Billa Comptona. Zupełnie i całkowicie.
Rozpaczać nie zamierzam.
Tym bardziej, że… Ach! ;-) Zobaczyłam Dougray’a Scotta z wampirzymi kłami w „Istocie doskonałej” (Perfect Creature) – film może i nie rewelacyjny, ale Dougray Scott… ;-)
[Źródło]
Przy okazji uświadomiłam sobie, że podobają mi się twarze wyrzeźbione przez życie – ze zmarszczkami i śladami życiowego doświadczenia, z wyrazem czegoś, co mam ochotę nazwać mądrością – a jednocześnie trochę… wredne.
Czy jest coś, co dodaje wyrazowi twarzy wredności bardziej niż wampirze kły? ;-)
Pewnie dlatego tak uwielbiam kocie pyski…
Nadejście wiosny [prawie, ale nie bądźmy drobiazgowi!], albo jakieś inne tajemnicze czynniki, odmieniły też mój stosunek do „Boudoir” – teraz uwielbiam ten zapach...
Być może dlatego, że postanowiłam jeszcze raz poeksperymentować z kupnem nieznanego zapachu via Internet i nabyłam She No2 Gosh. Poużywałam przez tydzień i… z radością oraz ulgą wróciłam do „Boudoir”, który zaczął mi się podobać jak nigdy wcześniej.
Za to straciłam całe uczucie do „Pour Femme” Lacoste. Spotykam ostatnio niespotykanie dużo osób, które ich używają i… odrzuca mnie. Albo rację ma kumpela, która twierdzi, że pojawiła się ostatnio masa ich podróbek, albo na mnie pachniały jakoś inaczej…
Wszystko to razem znaczy tylko jedno – zaczęłam wiosenną wylinkę ;-)
Żegnaj stara skóro!
ps
A jak dorwę kretyna, który dzisiaj w nocy rzucał śnieżkami w moje okno [i uciekł zanim zgasiłam światło i wyjrzałam], to się pożegna ze swoją dupą.
wtorek, 2 marca 2010
autożenua

Jak powszechnie wiadomo, najpewniejszym sposobem na pozbycie się pokusy jest ulegnięcie jej ;-) więc kiedy u znajomych zobaczyłam kolejne części „Zmierzchu” w audiobookach – natychmiast uległam pokusie pożyczenia ich. A następnie, niczym ćpunka na ostrym głodzie, zapodałam sobie szkodliwą substancję z błogim uśmiechem na ustach ;-)
Wstydziłam się sama przed sobą do tego stopnia, że szukałam usprawiedliwień, żeby móc (sobie!) powiedzieć, że słucham tej żałosnej chały tak przy okazji sprzątania czy prania... Notabene, dzięki temu moje szaleństwo zyskało dobrą stronę: wszystkie rzeczy z metką „prać ręczne” mam w końcu wyprane, a przestrzeń życiową w stanie jakiego-takiego porządku :-)
Przestrzeń wewnętrzną mam natomiast w stanie rozkładu. Na łopatki.
Co to może znaczyć, że z takim zapałem grzebałam się w tym... guanie?
A to jeszcze nie wszystko! Aby obraz mojego upadku był pełen, muszę wyznać, że po wysłuchaniu wszystkich części sagi obejrzałam jeszcze film „Księżyc w nowiu” oraz przeczytałam te części „Zmierzchu oczami Edwarda”, które przeciekły do sieci.
Mega ŻEN!
Nie wiem czy choć odrobinę rehabilituje mnie fakt, że strasznie się śmiałam, słuchając tych głupot, a film uważam za dno totalne. Nie wiem. Wątpię. Podejrzewam nawet, że wprost przeciwnie.
Ale dawno się tak nie uśmiałam, jak wtedy, kiedy słuchałam jak Anna Dereszowska czyta opis tego, jak Bella się topi. Albo jak wtedy, kiedy wyobraziłam sobie, że Bella leży na jakimś stole ze śladami wymiotowania krwią na ciele i dookoła, ze złamanym przez kopniak płodu kręgosłupem, z rozciętym brzuchem, z którego wyjęto dziecko, przy czym jego ojciec musiał przegryźć błonę owodniową, bo była twarda jak skóra wampira (sic!) no i z samym miotającym się dookoła Edwardem, wbijającym w jej serce igłę srebrnej strzykawy i kąsającym ją tu i ówdzie w celu wstrzyknięcia większej ilości wampirzego jadu...
Gore w najczystszej postaci!
Na chwilę zaciekawiło mnie nawet pytanie, dlaczego pobożna ponoć pani Meyer, przejawiająca takie – ewidentne – opory przed pisaniem o seksie [Bella i Edward trwają w dziewictwie do ślubu, a później też nie ma żadnych konkretów dotyczących ich małżeńskiego współżycia, czego, notabene, niezmiernie żałuję, bo podejrzewam, że pękłabym ze śmiechu], z taką lubością babrze się we krwi. I dlaczego główna bohaterka opowieści, wrażliwa ponoć Bella, tak mało przejmuje się faktem, że większość wampirów jednak zabija ludzi?
Szybko dałam sobie z tym myśleniem spokój, bo roztrząsanie tego typu pytań jest doprawdy bez sensu, jeśli się tylko weźmie pod uwagę głębię psychologiczną postaci stworzonych przez panią Meyer. Możecie mi wierzyć, znacznie głębsze są dziury w nawierzchniach naszych dróg krajowych, że o drogach trzeciej kategorii odśnieżania nie wspomnę...
Reasumując: martwię się o siebie, skoro byłam w stanie tego czegoś wysłuchać, obejrzeć film i jeszcze sprawdzić, czy Stephenie Meyer coś więcej na ten temat napisała, a przekonawszy się, że napisała powtórkę pierwszej części – przeczytać, co się dało...
Postanowiłam podwoić spożywane dawki witamin i mikroelementów.
Trzymajcie kciuki za mój powrót do równowagi umysłowej.
A jeśli nigdy takowej nie przejawiałam, to chociaż za powrót do poprzedniego stanu...
Wstydziłam się sama przed sobą do tego stopnia, że szukałam usprawiedliwień, żeby móc (sobie!) powiedzieć, że słucham tej żałosnej chały tak przy okazji sprzątania czy prania... Notabene, dzięki temu moje szaleństwo zyskało dobrą stronę: wszystkie rzeczy z metką „prać ręczne” mam w końcu wyprane, a przestrzeń życiową w stanie jakiego-takiego porządku :-)
Przestrzeń wewnętrzną mam natomiast w stanie rozkładu. Na łopatki.
Co to może znaczyć, że z takim zapałem grzebałam się w tym... guanie?
A to jeszcze nie wszystko! Aby obraz mojego upadku był pełen, muszę wyznać, że po wysłuchaniu wszystkich części sagi obejrzałam jeszcze film „Księżyc w nowiu” oraz przeczytałam te części „Zmierzchu oczami Edwarda”, które przeciekły do sieci.
Mega ŻEN!
Nie wiem czy choć odrobinę rehabilituje mnie fakt, że strasznie się śmiałam, słuchając tych głupot, a film uważam za dno totalne. Nie wiem. Wątpię. Podejrzewam nawet, że wprost przeciwnie.
Ale dawno się tak nie uśmiałam, jak wtedy, kiedy słuchałam jak Anna Dereszowska czyta opis tego, jak Bella się topi. Albo jak wtedy, kiedy wyobraziłam sobie, że Bella leży na jakimś stole ze śladami wymiotowania krwią na ciele i dookoła, ze złamanym przez kopniak płodu kręgosłupem, z rozciętym brzuchem, z którego wyjęto dziecko, przy czym jego ojciec musiał przegryźć błonę owodniową, bo była twarda jak skóra wampira (sic!) no i z samym miotającym się dookoła Edwardem, wbijającym w jej serce igłę srebrnej strzykawy i kąsającym ją tu i ówdzie w celu wstrzyknięcia większej ilości wampirzego jadu...
Gore w najczystszej postaci!
Na chwilę zaciekawiło mnie nawet pytanie, dlaczego pobożna ponoć pani Meyer, przejawiająca takie – ewidentne – opory przed pisaniem o seksie [Bella i Edward trwają w dziewictwie do ślubu, a później też nie ma żadnych konkretów dotyczących ich małżeńskiego współżycia, czego, notabene, niezmiernie żałuję, bo podejrzewam, że pękłabym ze śmiechu], z taką lubością babrze się we krwi. I dlaczego główna bohaterka opowieści, wrażliwa ponoć Bella, tak mało przejmuje się faktem, że większość wampirów jednak zabija ludzi?
Szybko dałam sobie z tym myśleniem spokój, bo roztrząsanie tego typu pytań jest doprawdy bez sensu, jeśli się tylko weźmie pod uwagę głębię psychologiczną postaci stworzonych przez panią Meyer. Możecie mi wierzyć, znacznie głębsze są dziury w nawierzchniach naszych dróg krajowych, że o drogach trzeciej kategorii odśnieżania nie wspomnę...
Reasumując: martwię się o siebie, skoro byłam w stanie tego czegoś wysłuchać, obejrzeć film i jeszcze sprawdzić, czy Stephenie Meyer coś więcej na ten temat napisała, a przekonawszy się, że napisała powtórkę pierwszej części – przeczytać, co się dało...
Postanowiłam podwoić spożywane dawki witamin i mikroelementów.
Trzymajcie kciuki za mój powrót do równowagi umysłowej.
A jeśli nigdy takowej nie przejawiałam, to chociaż za powrót do poprzedniego stanu...
niedziela, 24 stycznia 2010
nieoczekiwane dywidendy z kryzysowej inwestycji sprzed lat ;-)
Brak snu i stres są szkodliwe dla zdrowia, urody i umysłu, wiecie?
Co parę dni mam nawroty kataru, wypadają mi włosy, nie chce mi się żyć, każdy odcinek serialu "True Blood" oglądam po kilka razy, a oprócz niego bawią mnie jedynie książki Jane Austen oraz kupowane pewnego roku po 9,90 PLN romanse (albo raczej komedie romantyczne) polskich autorek, wydane wówczas w serii "Literatura na obcasach" (kiedy je kupowałam też przeżywałam kryzys).
Jestem pewna, że czytałam je wszystkie natychmiast po nabyciu, ale nie pamiętam szczegółów (szczegóły ówczesnego kryzysu pamiętam natomiast doskonale), a "Mężczyzny do towarzystwa" Dominiki Stec nie pamiętałam wcale, dzięki czemu dzisiejszej nieprzespanej nocy miałam ubaw po pachy, gdyż – licząc na oko – średnio co 5 stron płakałam ze śmiechu.
A potem wreszcie zasnęłam.
Moja praca nie jest tego warta.
Nic nie jest tego warte.
Jestem głupia jak sanki ;-)
Co parę dni mam nawroty kataru, wypadają mi włosy, nie chce mi się żyć, każdy odcinek serialu "True Blood" oglądam po kilka razy, a oprócz niego bawią mnie jedynie książki Jane Austen oraz kupowane pewnego roku po 9,90 PLN romanse (albo raczej komedie romantyczne) polskich autorek, wydane wówczas w serii "Literatura na obcasach" (kiedy je kupowałam też przeżywałam kryzys).
Jestem pewna, że czytałam je wszystkie natychmiast po nabyciu, ale nie pamiętam szczegółów (szczegóły ówczesnego kryzysu pamiętam natomiast doskonale), a "Mężczyzny do towarzystwa" Dominiki Stec nie pamiętałam wcale, dzięki czemu dzisiejszej nieprzespanej nocy miałam ubaw po pachy, gdyż – licząc na oko – średnio co 5 stron płakałam ze śmiechu.
A potem wreszcie zasnęłam.
Moja praca nie jest tego warta.
Nic nie jest tego warte.
Jestem głupia jak sanki ;-)
sobota, 9 stycznia 2010
nowe objawy mojego (zwyczajnego) szaleństwa

Od pierwszej chwili, w której usłyszałam/przeczytałam albo w jakiś inny sposób (nie pamiętam źródła) dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak synestezja, marzę o tym, żeby ją mieć ;-)
Sama myśl, że bez żadnych używek mogłabym słyszeć kolory, czuć dotyk dźwięków albo zapach słów sprawia, że dostaję gęsiej skórki. Naprawdę.
Oczywiście/niestety nic takiego nie nastąpiło.
Wygląda na to, że na własne życzenie można zapaść tylko na nieprzyjemne choroby, jeśli się o nich zbyt długo myśli, a przyjemne dolegliwości albo się dostaje od razu, albo wcale ;-)
Nie wiem czy to, co mi się od jakiegoś czasu przytrafia, ma jakiś związek z marzeniami o synestezji czy nie – raczej wątpię – ale zdarza się, że myśląc o kimś, zamiast tej osoby widzę jakąś postać z obrazu, kartę ze zwykłej talii kart albo z tarota, albo w ogóle jakąś totalną abstrakcję; kiedy intensywnie myślę o jakimś problemie do rozwiązania, w mojej głowie wyświetla się widok z tetrisa - kolorowe klocki układają się (lub nie) warstwami; a kiedy ktoś mnie wqrwia, moim doznaniom towarzyszy widok z bubble shootera – jakbym chciała wqrwiacza zestrzelić...
itede itepe
Wymieniłam najczęściej powracające obrazy, ale mój mózg włącza czasem inne wizualizacje.
Dzisiaj rano zobaczyłam coś całkiem nowego.
Obudziłam się tylko częściowo, bo miałam zamiar wyspać się na zapas [serio – badacze snu twierdzą, że nie można odespać nieprzespanych nocy, ale można wyspać się na zapas w przewidywaniu takowych i to łagodzi negatywne skutki braku snu]. Obudził mnie jakiś hałas, ale uparcie nie otwierałam oczu.
Niestety nie zasnęłam ponownie [prawie nigdy mi się to nie udaje, choć zawsze próbuję], a zamiast sennych marzeń zobaczyłam tablicę pełną szarych kwadratowych pól, które odwracały się jak karty w grach typu memory, ukazując mi symbole spraw, którymi muszę się na serio zająć, żeby w moim życiu zapanował jako taki porządek.
Na tej cholernej tablicy nic do siebie nie pasowało...!
Sama myśl, że bez żadnych używek mogłabym słyszeć kolory, czuć dotyk dźwięków albo zapach słów sprawia, że dostaję gęsiej skórki. Naprawdę.
Oczywiście/niestety nic takiego nie nastąpiło.
Wygląda na to, że na własne życzenie można zapaść tylko na nieprzyjemne choroby, jeśli się o nich zbyt długo myśli, a przyjemne dolegliwości albo się dostaje od razu, albo wcale ;-)
Nie wiem czy to, co mi się od jakiegoś czasu przytrafia, ma jakiś związek z marzeniami o synestezji czy nie – raczej wątpię – ale zdarza się, że myśląc o kimś, zamiast tej osoby widzę jakąś postać z obrazu, kartę ze zwykłej talii kart albo z tarota, albo w ogóle jakąś totalną abstrakcję; kiedy intensywnie myślę o jakimś problemie do rozwiązania, w mojej głowie wyświetla się widok z tetrisa - kolorowe klocki układają się (lub nie) warstwami; a kiedy ktoś mnie wqrwia, moim doznaniom towarzyszy widok z bubble shootera – jakbym chciała wqrwiacza zestrzelić...
itede itepe
Wymieniłam najczęściej powracające obrazy, ale mój mózg włącza czasem inne wizualizacje.
Dzisiaj rano zobaczyłam coś całkiem nowego.
Obudziłam się tylko częściowo, bo miałam zamiar wyspać się na zapas [serio – badacze snu twierdzą, że nie można odespać nieprzespanych nocy, ale można wyspać się na zapas w przewidywaniu takowych i to łagodzi negatywne skutki braku snu]. Obudził mnie jakiś hałas, ale uparcie nie otwierałam oczu.
Niestety nie zasnęłam ponownie [prawie nigdy mi się to nie udaje, choć zawsze próbuję], a zamiast sennych marzeń zobaczyłam tablicę pełną szarych kwadratowych pól, które odwracały się jak karty w grach typu memory, ukazując mi symbole spraw, którymi muszę się na serio zająć, żeby w moim życiu zapanował jako taki porządek.
Na tej cholernej tablicy nic do siebie nie pasowało...!
Subskrybuj:
Posty (Atom)