Pokazywanie postów oznaczonych etykietą proza życia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą proza życia. Pokaż wszystkie posty

środa, 22 września 2010

post mortem

Iiii tam.
Słyszałam [w sensie raczej: czytałam] mnóstwo narzekań, że to trwa, że ludziska szukają błędów z obłędem w oczach, że zgłaszają do weryfikacji i oczekują na nią tygodniami idącymi w miesiące
itede
itepe



A tu szast-prast i pozamiatane.


No to ja się już nie gniewam ;-)




ps

Ale czy ja mam CZAS...? i/lub POTRZEBĘ...?

piątek, 10 września 2010

jeśli teraz trafi mnie szlag, to przynajmniej nie będę musiała oglądać kolejnej zimy…

Moje wejście w nowy cykl życiowy BordoKrówka uczciła odmową dowiezienia mnie do ZAKŁADU. Tym razem padł akumulator (chyba co nieco już nadwerężony uprzednią śmiercią alternatora).
I jak tu nie wierzyć numerologii, która ostrzega przed zakupem samochodu w dziewiątym roku cyklu?
Najbardziej rozwalające jest to, że awarii BordoKrówki nie można podsumować stwierdzeniem: „bo to zły samochód jest”; nie mogę nawet [tzn. nie mogę z czystym sumieniem, bo tak w ogóle, to kto mi zabroni? ;-)] złorzeczyć na jej poprzedniego właściciela… Ech!

Na pełnym wqurwie, bo nie lubię jeździć samochodem ojca, odbierałam wyniki badań krwi – dodajmy tutaj, że kolejne, bo lekarze różnych specjalizacji sprawdzali różne parametry mojego organizmu, na skutek czego mam żyły na obu rekach skłute jak początkująca narkomanka – z zaciekawieniem rzuciłam na nie okiem, a wtedy zamiast wyniku zobaczyłam text „zła probówka” i… doprawdy, dziwię się, że nikogo tam nie pogryzłam. Ale to chyba tylko dlatego, że akurat nie było w zasięgu wzroku pielęgniarki, która pobierała mi krew ;-)
Za to natychmiast i bez namysłu żadnego zażądałam zwrotu pieniędzy, które za to badanie zapłaciłam, a na propozycję, żebym przyszła jeszcze raz zareagowałam takim: „Chyba pani nie sądzi, że jeszcze kiedyś zrobię u was jakieś badania?” że natychmiast zwrócono mi 33zł, a przypominam, że 33 to moja ulubiona liczba… Nawet to LOS chce mi obrzydzić?

Podobno na cesarskim dworze w Chinach lekarz otrzymywał zapłatę tylko wtedy, kiedy jego pacjent był zdrowy, a nie wtedy, kiedy zachorował. Dlaczego my robimy odwrotnie?
Gdzie tu sens, gdzie logika?

ps
Słucham w kółko jak Binni Gula'za brząkają „Ni'bixi Dxi Zina” i ni chuja nie rozumiem, ale i tak mi się podoba.



ps 2
Ma ktoś FinePix HS10? Jak się sprawuje?

wtorek, 7 września 2010

martwa natura z półżywą aalaaskąą w tle

Ostatnio tematem przewodnim tutejszych wpisów bywała przyroda ożywiona, więc dzisiaj, dla odmiany, skupię się na przyr… tj. cywilizacji nieożywionej.

Aczkolwiek, na przekór temu zamysłowi, uparcie i bez związku z czymkolwiek oraz ze wszystkim przypomina mi się zwierzątko z „Restauracji na końcu Wszechświata” Douglasa Adamsa, które samo oferowało się do zjedzenia…
Chyba nic mną bardziej prowegetariańsko nie wstrząsnęło, nawet najbardziej szokujące fotorelacje z rzeźni czy kurzych ferm, niż ta wizja. A fakt, że po takiej traumie nadal mięsko wpierdalam, najdobitniej świadczy o tym, że jestem niereformowalna ;-)

Tzw. kultura materialna jest ostatnio niemal równie oporna we współpracy jak mój umysł i moja silna wola.

Prawie dostałam zawału, kiedy pendrive zawierający efekty wielu godzin mojej ciężkiej pracy odmówił współpracy i osiągnął oświecenie oraz urzeczywistnił pustkę.
Na szczęście wystarczyło użycie programu EasyRecovery, żeby temu zaradzić, za co BIG THANKS dla jego twórczyń i twórców – życie mi uratowali, bo ten zawał już był w ogródku, już witał się z gąską.

Później Tidżej ni z tego ni z owego poinformował, że zasilacz podłączony, ale nie ładuje, co bynajmniej nie podziałało kojąco na moje nerwy.
Na szczęście wystarczyło odrobinę połaskotać go po stykach baterii, żeby zmienił zdanie.

Następnie Bordokrówka oświadczyła, i to publicznie, że ma pełny zbiornik gazu, a pan na stacji jakoś doprawdy dziwnie na mnie patrzył, kiedy mówiłam, że to niemożliwe.
Jakoś nie wierzę, że te 600km od ostatniego tankowania przejechałam perpetuum mobilem, więc chyba zepsuł się zawór, co jest sugestią pana ze stacji, bo ja przemyśleń na temat zaworów nie miewam.
Na sposób pozbycia się tej awarii nie mam żadnego pomysłu, poza tym jednym, żeby dać ogłoszenie treści następującej: oddam samochód w dobre ręce, bo za siebie nie ręczę ;-)

Na koniec dodam akcent pozytywny i wyjawię, że istnieje jeden [słownie: jeden] element kultury materialnej, który ostatnio działa lepiej niż kiedyś, a już na pewno CISZEJ. A jest to stepper, który dotychczas „smarowałam” różnymi „profesjonalnymi” olejami do sprzętów sportowych, co na krótko go uciszało, aż poszłam wreszcie po rozum na forum internetowe i dowiedziałam się, że najlepiej do takich celów nadaje się WD-40 i niniejszym potwierdzam: nadaje się. Stepper nie skrzypi już trzeci tydzień. Ufff!


ps
Właśnie uświadomiłam sobie, że mój stepper jako jedyny, spośród używanych na co dzień urządzeń, nie posiada imienia. Może to właśnie tego tak długo i głośno się dopominał? O ja taka i owaka niedomyślna!
Ciekawe czy spodoba mu się stare słowiańskie imię: Myślidar…? ;-)


ps 2
Jutro nów księżyca, więc wg. „wyznawanej” przeze mnie szkoły numerologicznej zacznie się nowy rok numerologiczny, a to znaczy, że skończy się wreszcie ten mój masakrytyczny dziewiąty rok masakrytycznego cyklu życiowego.
Już nie mogę się doczekać!
[Czymś się trzeba łudzić, nie?]




środa, 18 sierpnia 2010

kociakowa, a tudzież i sprzętowa, story

Pod poprzednim postem groover niesłusznie przypuściła, że kotka, ochrzczona [przeze mnie] mianem Lilith, wyczuła moją miłość do kotów i dlatego wyraziła zgodę na sesję fotograficzną, więc śpieszę z wyjaśnieniem, że BYNAJMNIEJ.

Zdjęcia zostały wykonane tylko raz, w okolicznościach następujących:
- Powiedziałam do mojego aparatu: jak nie zrobisz kilku fotek, to lądujesz w koszu na śmieci, NIE ŻARTUJĘ!
A to dlatego, że ostatnio robił fotki wyglądające tak:
- Poszłam zmajstrować kotkom legowisko.
A to dlatego, że leżały na uprawnej wprawdzie, ale jednak GOŁEJ szklarniowej ziemi.
- Podczas, uwierzcie, OSTROŻNEGO konstruowania legowiska, cyknęłam fotki. SZYBKO.
A to dlatego, że kotka patrzyła na mnie wzrokiem bazyliszka.
- Aparat, chyba ze strachu przed zgruzowaniem, postarał się, żeby zdjęcia BYŁY [przymiotnik naprawdę zbędny] i żeby nikt [w sensie: kot] nie wyszedł z głupią miną, zwłaszcza w postaci obnażonych, wyglądających na ostre, ząbków.
I to by było na tyle w kwestii fotografowania kociej rodziny.

Potem, do weekendu, pojawiałam się w szklarni tylko w roli pokojówki idealnej – przynoszącej napoje i żywność, sprzątającej, kłaniającej się uniżenie i dającej święty spokój.

Z jednym wszakże wyjątkiem, po którym zostały mi zadrapania od dłoni do ramienia…
Myślicie, że podrapała mnie Lilith?
Mylicie się.
Kocham koty, ale to nie znaczy, że łapę dzikusy i zmuszam do kontaktów fizycznych.
Toż to by był gwałt!
A ja naprawdę nie gwałcę kotów. Ani nikogo innego [przynajmniej dopóki nie poprosi ;-)]
Doznałam urazu, wyciągając kociaka z urządzeń grzewczych zamontowanych pod półkami z ziemią. Do tej pory nie wiem jak tam się znalazł, ale sam nie miał szansy ani dopełznąć, ani wpaść, więc podejrzewam, że Lilith podjęła próbę pozbycia się jednego malucha. A że bez większych protestów przyjęła go z powrotem, to moje podejrzenia można uznać za kulawe. Albo nawet niesłuszne.
No chyba, że najpierw to zrobiła, a potem poczuła wyrzuty sumienia…

Urządzenia, spomiędzy których wyciągałam malucha, były [już nie są!] zasnute pajęczynami, więc czołganie się po posadzce i wsadzenie pomiędzy nie ręki, w celu wymacania [nie było go widać!] płaczącego niezwykle żałośnie maleństwa, wymagało użycia całej mojej miłości do kotów.
Komentarz made by maamaa – wygłoszony po ujrzeniu moich obrażeń i usłyszeniu opowiadania o heroicznym kontakcie z pajęczynami – bezcenny. Powiedziała do taatyy:
Założę się, że jakby jej tam wpadło 100zł to by po nie nie sięgnęła.
Recht.

Wolność kocham i rozumiem…
Toteż, chociaż kusiło, oj, kusiło, nie zamknęłam nigdzie Lilith, pozostawiając jej pełnię swobody ruchów.
BŁĄD!!!
Jeżeli będziecie kiedyś udzielali pomocy dzikiej kotce z małymi, to ją zamknijcie!

Kiedy w późny poimprezowy sobotni wieczór [noc?] zajrzałam do szklarni, żeby sprawdzić czy pokojówka/szklarniówka nie jest państwu Kotowskim do czegoś potrzebna, zobaczyłam, że Lilith nie ma, a w legowisku są tylko trzy kociaki… SZOK!
Na wszelki wypadek przyniosłam im termofor zmajstrowany z, jak przystało na alkoholiczkę, butelki po 0,7l Krupniku [jest płaska, więc nie musiałam się obawiać, że kociaki przetoczą ją po sobie nawzajem] i poszewki na jaśka zdobnej w kotki i myszki – tak na pociechę w chwilach samotności… Przytuliły się do niej natychmiast, więc to był chyba dobry pomysł.

Po długich rozmyślaniach pt. CO ROBIĆ? Doszłam do wniosku, że nie mogę Lilith przeszkadzać w przenosinach – lepiej, żeby wszystkie maluchy były pod jej opieką, nawet jeśli jest matką, powiedzmy, niekonwencjonalną. Więc… co kilka godzin zmieniałam wodę na cieplejszą oraz rozglądałam się za kotką w nadziei, że zobaczę dokąd się wyprowadza.
G…o zobaczyłam.

Rano został tylko jeden kociak.
Najmniejszy.
I kocica po niego nie wracała, chociaż staraliśmy się tam nie pokazywać, żeby się nie bała.
Przeszukałam okolicę. Wypytałam sąsiadów.
I NIC!

Zapytałam o radę wujka google, a następnie – gdyż była to sytuacja wyższej konieczności [mieszkam na zadupiu, przypominam, i miałam w organizmie promile] – nakarmiłam maleństwo rozcieńczonym mlekiem skondensowanym, posługując się zakraplaczem [nieużywanym]. A nie było to łatwe, o nie! Większość wyssał/zlizał z moich palców, które polewałam mlekiem…
Na koniec wymasowałam maluchowi brzuszek i pupę, doprowadzając go do wysiusiania się.
I tak co 2-3 godziny, kiedy maluch zaczynał się wiercić i „płakać”.
Przy drugim karmieniu nastąpiła drobna zmiana na lepsze gdyż taataa podpowiedział mi, żebym w tym zakraplaczu zrobiła jeszcze jedną dziurkę – odpowietrzacz. I to był strzał w 10. Maluch ssał jak odkurzacz. A na koniec cichutko odbekiwał, co nawet mnie śmieszyło, choć generalnie wcale nie było mi do śmiechu.
Ale masowania brzuszka i pupy nie znosił. A – podobno – takim maluchom KONIECZNIE trzeba w ten sposób pomagać, bo inaczej ani nie strawią pokarmu, ani się nie wypróżnią.

Wsparcie ze strony „najbliższych” wyglądało tak:
Mówiłaś, że brzydziłabyś się zmieniać pieluchę własnemu dziecku, a teraz podcierasz tyłek kotu… Cha, cha, cha!

Co użyłam, to moje!
Nie mogłam maluszka zabrać ze sobą do domu, co ułatwiłoby mi sprawę, bo wciąż miałam cień nadziei, że matka po niego przyjdzie, albo chociaż, że przyjdzie się najeść, a przy okazji zrobi mu porządny masaż i toaletę językiem – przy mnie tylko siusiał… więc tak latałam w tę i we w tę, a w międzyczasie martwiłam się czy mu tam dobrze, czy ciepło, czy nie płacze, czy nie został porzucony ostatecznie…
Jeszcze nigdy w zwykłą domową niedzielę nie zobaczyłam na wyświetlaczu krokomierza liczby kroków większej niż 10tys. A w tę niedzielę – owszem, więc… WIĘC!

Kiedy wstałam na nocne karmienie o godzinie 2.00, kiedy poczłapałam do tej szklarni na ostatnich nogach i kiedy zobaczyłam, że malucha nie ma, a są natomiast ślady bytności kotki, to… podziękowałam Świętowitowi za interwencję! ;-)

A teraz… Tęsknię za tym maluszkiem!
I za Lilith też – jej śliczną buźką i przepięknymi oczami…
Miałam nadzieję, że zostanie u nas „na zawsze”.
Szkoda, że nie odwzajemniła mojego uczucia…
Aczkolwiek do szklarniowej stołówki nadal przychodzi, więc może jeszcze się spotkamy.

Pytanie krytyczne made by maamaa [uwierzcie, moja maamaa potrafi NAWET pytać krytycznie]:
Jak długo zamierzasz karmić tego kota?
Odpowiedź chyba jest oczywista? – Tak długo, jak długo Lilith będzie przychodziła.

Podsumowanie made by taataa:
No, to zamiast pensjonatu prowadzisz teraz stołówkę.
Ano, tak wyszło.


PS
Chyba mi się skończyła gwarancja na organizm.
Dzisiaj niepodległości domaga się lewa nerka…
No chyba, że to jakiś protest w sprawie krzyża ;-)

wtorek, 3 sierpnia 2010

przygody mojego organizmu

Nie po raz pierwszy, oj nie, zaskoczył mnie lekarz POZ. A przecież sama go sobie wybrałam…
Tym razem mój wybranek ;- ) zlekceważył fakt, że jestem słodka, stwierdzeniem, że pewnie jem teraz dużo owoców, a wyglądający bardzo nieciekawe lipidogram niemal olał, mówiąc, że zapewne nie potrzebuję nawet wskazówek żywieniowych, bo [tu mnie zmierzył wzrokiem] jak wszystkie kobiety przestrzegam diety, a niewłaściwe proporcje HDL i LDL musiały być skutkiem chwilowego wahnięcia...
Po chwili zastanowienia uznałam, że zaufam opinii doświadczonego lekarza ;-)

Piątek był tym dniem, który przeżyłam zgodnie z wyobrażeniem mojego POZa na temat mojego stylu życia: zdrowa żywność, zero używek i tylko odrobina stresu.
I co? I mój organizm odmówił współpracy. Połowę nocy spędziłam na… powiedzmy… słuchaniu szumu białej muszli. A naprawdę nie zdarza mi się to często – góra raz na parę lat – i zawsze dotąd musiałam sobie na takie atrakcje ciężko zapracować nieumiarkowaniem w spożyciu. A teraz nie. Taki bonus, qrwa.

Twarda ze mnie bitch, więc sobotę spędziłam tak, jak planowałam. Na ciężkiej pracy fizycznej przy wyrębie lasu, a dokładniej: przecince. Serio.
Drzew nie wycinałam, ale pomagałam przy transporcie i porządkowaniu terenu.
A wszystko to przy zdecydowanym sprzeciwie mojego własnego, że tak powiem rodzonego, organizmu [pieprzony sabotażysta!].
Moje wnętrzności przestały żyć własnym rozedrganym życiem dopiero wtedy, kiedy wieczorkiem walnęłam sobie kielicha z innymi drwalami-amatorami.
A potem kilka kolejnych.
Wniosek nasuwa się tylko jeden: mój organizm jest alkoholikiem.

środa, 21 lipca 2010

słit lajf

Słodka ze mnie kobieta.
Ale nie jest to, bynajmniej, powód do radości.
No chyba, że ktoś mi źle życzy.
Gdyż to nie jest żadna przenośnia, ale cecha którą mam we krwi.
Tadam!
A nagły wzrost objętości mojej nogi to był obrzęk limfatyczny.
Zszedł bez śladu, ale to nie znaczy, że porzucił mnie na zawsze, o nie, w każdej chwili może wrócić i nigdy już nie opuścić, bo nikt nie wymyślił skutecznej metody leczenia tego cholerstwa.
Wychodzi więc na to, że ledwie pogodziłam się z faktem, że mam nogi ;-) a już za chwilę może się okazać, że ZWŁASZCZA mam jedną.
Tadam!

Chciałabym, żeby moje związki z ludźmi - przynajmniej z niektórymi - były tak stałe, jak z chorobami…

A że na wyniki niektórych badań jeszcze czekam, podobnie jak na doroczną kontrolę łagodności mojego – niemal już oswojonego – skorupiaka, to być może nie jest koniec fascynujących i ekscytujących wrażeń z lego lata.

O dziwo, przepłakałam tylko jedną noc.

Nastrój poprawia mi ponowna lektura powieści Jane Austen oraz powtarzanie „Pierdolę to!”.

Pierdolę to!

czwartek, 15 lipca 2010

słoniowa noga

Chyba nikt nie zaprzeczy, że nasze PRAWDZIWE przekonania czy wyznawaną hierarchię wartości wyraźniej widać w naszych czynach niż w słowach.

Od kilku dni trwam w głębokim zadumaniu nad moimi czynami.

Przedwczoraj w nocy, na przykład, kończyłam pracę i popijałam do Tidżeja [to synonim do lustra], w nosie mając ostrzeżenia lekarzy, że w upalne dni nie należy pić alkoholu – gdyby mi się chciało, to pewnie zracjonalizowałabym sobie ową beztroskę wyjaśnieniem, że mam w szklance więcej lodu niż Martini, albo chociaż stwierdzeniem, że celebruję zakończenie zadania, które trochę czasu mi zajęło. Ale mi się nie chciało. Energii nie brakowało mi tylko do tego, aby odganiać od siebie owady – aczkolwiek najbardziej w obawie, że mi się potopią w ulubionym alkoholu… ;-) Ukatrupiłam nawet dwie malutkie muszki i jednego komara.

Pod prysznicem zauważyłam, że jedna z moich nóg jest znacznie grubsza od drugiej i jeszcze puchnie. Obejrzałam ją centymetr po centymetrze, ale nie znalazłam żadnych widocznych ugryzień – przekonałam się tylko, że mogę się wyginać w zaskakujących kierunkach – więc nie wiedziałam czy to zemsta owadów, czy objaw jakieś ciekawej choroby.

Pokontemplowałam te 150% lewej nogi od stopy do kolana czas jakiś, zastanawiając się nad tym, czy budzić ludzi, żeby jechać na pogotowie, czy nie budzić i nie jechać [nie jestem - być może - święta, ale po alkoholu nie prowadzę żadnych pojazdów mechanicznych]. Machnęłam ręką, wypiłam podwójną porcję wapna, łyknęłam podwójną dawkę przeciwhistaminowej Claritine i poszłam spać. A! Wcześniej zrobiłam coś jeszcze – poszukałam w necie opisu objawów wstrząsu anafilaktycznego.
Zniechęciłam się do czytania po informacji, że alergikom grożą takie atrakcje jak zawał serca i udar mózgu, więc… przykleiłam do Tidżeja karteczkę z hasłem do mojego konta bankowego. I poszłam spać.
Zasnęłam od razu.

Obudziłam się z nogą delikatnie tylko „puszystą” w rejonie stopy i tak sobie chodzę drugi dzień. I nie mogę w sobie obudzić motywacji wystarczającej do odwiedzenia lekarza.

Ale zapewniam was, że moje zdrowie jest dla mnie najważniejsze!
;-)

czwartek, 1 lipca 2010

historia jednego koszmaru

Wszystko zaczęło się od tego, że w niedzielę byłam w pracy. Prawie cały dzień.
Skutek objawił się niemal natychmiast, bo już w nocy.
Miałam tak koszmarny sen, że aż trudno uwierzyć, że mózg może coś takiego wyprodukować.
Czasem się go boję…

Śniło mi się, że moja rodzina miała farmę, na której hodowano kangury. Na mięso. Przyjechałam na tę farmę i zobaczyłam zwierzątka, którym poobcinano łapy i ogony – rzekomo po to, żeby łatwiej je było tuczyć. Ale najgorsze było to, że mojemu ulubionemu kangurowi obcięto również głowę - tak okaleczony żył nadal i nadal miał być mięsnym tucznikiem, aczkolwiek nijak nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać karmienie go…

Wzięłam tego bezgłowego, bezłapego i pozbawionego ogona kangura na ręce i niosłam przez cały mój sen, Bóg raczy wiedzieć dokąd, totalnie bez sensu i celu, spłakana do imentu i z rozpaczą w sercu.

H o r r o r.

Wszystko w tym śnie było całkiem realne i w najlepszej jakości jeśli chodzi o grafikę – co najmniej High Definition – tylko kangury wyglądały jak kalekie postacie z kreskówek. Za to widziałam je tak wyraźnie, że ten widok wypalił mi się na siatkówkach i nijak nie mogę się go pozbyć, co przyjemne nie jest.
Oj, nie jest.
Wczoraj, na ten przykład, byłam zmuszona udać się do kościoła, na mszę, w czasie której – ku mojemu lekkiemu zdumieniu – usłyszałam piękne i mądre kazanie. Tyle tylko, że kiedy ksiądz pytał: „Czy żyjesz pięknie?” to mnie wyświetlał się obrazek przedstawiający okrutnie okaleczone kangury.
M A S A K R A.

Strach zasnąć.

czwartek, 17 czerwca 2010

co by było gdyby w lesie rosły ryby

Gdyby mi się tak chciało, jak mi się nie chce, to sama zbudowałabym piramidę Cheopsa.
Tymi kciukami, z których jeden boli...!


Najbardziej absurdalna rozmowa na temat (nie)chcenia:

maamaa: Umyj sobie szybę w tym samochodzie.
aalaaskaa: Mogłabym ją umyć, ale mi się nie chce.
maamaa: No patrz, myślałam, że bardzo chcesz, a nie umyjesz!


Wymyśliłam text o dwóch książkach i jednym serialu, które łączy pewien wątek, ale strasznie mi się nie chce go pisać.
Może ktoś mnie zastąpi?

Książki:
"Błękitny anioł" Francine Prose
"Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof" Marisha Pessl

Serial:
"Californication"

Do dzieła!

sobota, 12 czerwca 2010

czarna krowa w kropki bordo żarła trawę kręcąc mordą

No i stało się. Moje autko – taka jego mać niedobra – zapracowało sobie na imię.
Będzie się zwało KROWA.

Zaczęło się od kumpla, który zapytał jaki kolor ma mój nowy nabytek [było dużo gadania o tym, że najbardziej ucieszyłoby mnie auto w kolorze zielonym], a kiedy usłyszał, że bordowy, to wymruczał: „Czarna krowa w kropki bordo…
Najpierw myślałam o niej pieszczotliwie Bordokrówka, ale jak mi przedwczoraj zastrajkowała - akurat kiedy jechałam ją zarejestrować, to… @#$%!
Musicie jednak przyznać, że ma, KROWA jedna, wyczucie chwili ;-)
Dwie przecznice przed urzędem właściwym do sprawy rejestracji, tuż przed skrzyżowaniem, znienacka zgasła. Na amen. Znam ten objaw, bo mi go już kiedyś ŻABA [poprzednie autko] zaprezentowała, więc wzywając siły ratunkowe w postaci taty i brata powiedziałam, żeby z rozbitej ŻABY zabrali akumulator i wmontowali go KROWIE.
Bardzo mnie później za ten pomysł pochwalili.

Popijając - ZNACZNIE PÓŹNIEJ, gdyż w urzędzie właściwym do sprawy wyczekałam się niemal jak Polska na niepodległość – piwko, pękaliśmy ze śmiechu, wyobrażając sobie, co też pomyśleli ludzie będący świadkami takiej oto sceny: autko gaśnie przed skrzyżowaniem, przypadkowo przechodzący panowie spychają je na bok, po czym kierująca pojazdem kobieta wyjmuje z ramek tablice rejestracyjne i dzierżąc je w dłoni odchodzi w siną dal, porzucając w cholerę troszkę byle jak zaparkowany pojazd… ;-)

Miedzy miejscem, które Bordokrówka wybrała sobie na niezaplanowany popas, a urzędem właściwym znajduje się komisariat policji, ale to nie powstrzymało moich prywatnych służb ratunkowych przed przejechaniem tej trasy samochodem ze zmienionym co prawda akumulatorem, ale bez tablic i dokumentów, więc bawiło mnie też wyobrażenie sobie rozmowy z policjantem na temat takiego przebiegu akcji ;-) ONI twierdzili, że nie byłby żadnego problemu, a ja nadal mam w tej kwestii wątpliwości.

Wczoraj wyruszyłam do pracy w przekonaniu, że wszystko jest OK, ale po przejechaniu kilku kilometrów, kiedy wyprzedzałam ciężarówkę – co musiałam odpowiednio zasygnalizować – uderzył mnie w oczęta blask dwóch zapalających się znienacka kontrolek. Jednej z czerwonym ideogramem akumulatora i drugiej – z żółtym ideogramem samochodu z kluczem. Troszkę od czasu do czasu prychało, troszkę szarpało, kontrolki świeciły światłem ciągłym, ale ja twardo jechałam dalej.
I dojechałam do ZAKŁADU.

Na parkingu odbyłam szybką konferencję telefoniczną z teamem mechanicznym i usłyszałam, że mam spróbować wrócić do domu autem w takim stanie, w jakim jest, ewentualnie jadąc bez świateł, a szukanie przyczyn odłożymy na sobotę.
No to wyruszyłam do domu, zgodnie z zaleceniem teamu. Na początku trochę szarpało i prychało, więc jechałam bez świateł i starałam się nie włączać kierunkowskazów.
Notabene, tym sposobem, doświadczalnie, przekonałam się o solidarności braci kierującej pojazdami, gdyż niemal każdy mijający mnie samochód „mrugał” światłami…
Bardzo wam wszystkim dziękuję, kochani jesteście! :-)
Starałam się unikać włączania kierunkowskazów, więc przez jakiś czas jechałam za powolną ciężarówką, wyprzedzając ją dopiero wtedy, kiedy droga za nami i przed nami była całkiem pusta. Oczywiście wciąż jechałam bez świateł i nie włączałam kierunkowskazów.
Pozdrawiam kierowcę ciężarówki ;-)
I w tym właśnie momencie kontrolki zgasły.
Pojechałam trochę dalej i postanowiłam zaszaleć, więc włączyłam światła.
I nic.

Dojechałam do domu jak gdyby nigdy nic, ale team twierdzi, że będziemy wymieniać regulator w alternatorze.
No, ładnych słów użyli, nie powiem ;-) ale ja i tak sądzę, że Bordokrówka wyczuwa po prostu moje emocje – im bliżej ZAKŁADU tym jej gorzej, a im dalej – tym lepiej ;-)

Na szczęście najgorsze szychty odpracowałam w minionym tygodniu, więc już w poniedziałek będę jechała do ZAKŁADU na mniejszym wqrwie, a Krówka – mam nadzieję – na nowym regulatorze, więc powinno być lepiej.

A najlepszym antidotum na wszelkie smutki są obecnie truskawki.

Bordowe ;-)

sobota, 29 maja 2010

pieniądze szczęścia nie dają, dopiero zakupy [M. Monroe]

Kupiłam sobie dwie pary butów i jeden samochód.

Nie czuję się szczęśliwsza.

piątek, 28 maja 2010

krótkie sukienki to zuo!

Przykro mi bardzo, Wszechświat nie chce, żebym nosiła krótkie sukienki.

Na jakiej podstawie tak twierdzę?
A na takiej, że nabyłam taką sukienusię i zamierzałam w niej wystąpić na najbliższej imprezie, ale obecnie widzę ów występ w fioletowych barwach, gdyż taki właśnie kolor mają siniaki na moich kolanach.
[Z niecierpliwością czekam na pozostałe kolory tęczy… Wprost drżę z pragnienia ich ujrzenia!]

Skąd mam siniaki na kolanach?
A z kolizji, w której moje autko doznało szkody całkowitej, a ja niecałkowitej, a wręcz zgoła powierzchownej. Co nie znaczy, że nie upierdliwej [To nie do wiary, jak człowiek potrzebuje sprawności obu rąk!]

Dla pełnej jasności dodam, że nie ja za ową kolizję odpowiadam, choć doznałam większych szkód – koleś wrąbał mi się przed maskę i - jak to uroczo opisał właściciel lawety, zbierający resztki mojego autka z pobocza - „Było BUM.” Po owym BUM sprawca pojechał sobie do domu, na własnych czterech kółkach, a moje autko wróciło do garażu w postaci akordeonu.

I gdzie tu sprawiedliwość?

Tego nie wiem, ale za to wiem…

…Jak rozbawić policjanta? A tak:
Policjant pyta: "Dlaczego ta szyba jest rozbita?" [chodziło o przednią szybę, zawierającą piękne "słoneczko" dokładnie naprzeciw miejsca kierowcy]
aalaaskaa odpowiada: "Bo ja wiem? Chyba od naprężeń…?"
Policjant już się cieszy, ale pyta radośnie: "Miała pani zapięte pasy?"
aalaaskaa odpowiada: "Mhm."
Policjant w ekstazie, ale… nic więcej nie mówi.
Chyba znowu zacznę [trochę przestałam po zapłaceniu trzech stówek mandatu] kochać policję, która PRZYNAJMNIEJ nie kopie leżącego.

Zły Los
natomiast owszem - nie mam innego wyjaśnienia na powstanie olbrzymiego siniaka po lewej stronie moich pleców, nieco poniżej talii…

Na pogotowiu trafiłam na tego lekarza, o którym już kiedyś pisałam…

A teraz idę sobie cichutko popłakać w poduszkę.

[Eckhart Tolle twierdzi, że jeśli człowiek pozwoli sobie na ból, to zauważy przestrzeń pomiędzy sobą i swoją udręką, a kiedy cierpi się świadomie, to fizyczny ból może szybko wypalić ego…
Czy ja to naprawdę kiedyś rozumiałam
?!?]

ps
Specjalne pozdrowienia dla groover [ona już wie, dlaczego].

wtorek, 25 maja 2010

mowie ojczystej przysporzyłam klawisz… a wyobraźnia to zuo!

W ZAKŁADZIE ktoś ZNÓW narozrabiał na odcinku, na którym to ja macham kilofem. Akurat w tej samej chwili, kiedy to zauważyłam i adrenalina buchnęła mi uszami, napatoczył się kumpel. Coś ode mnie chciał, ale wcale go nie słuchałam, tylko wrzeszczałam:
No zobacz, znowu jakiś chuj mi tu dołki kopie! Już któryś raz z kolei!!! I żeby się chociaż przyznał, że wlazł w szkodę, to nie!
Kumpel z pewną taką nieśmiałością zauważył, że to niekoniecznie musiał być mężczyzna.
Na takie dictum ponownie wydarłam twarz:
A czy ja mówię, że to był chuj z chujem? Może to był chuj z cipą! Ale jak złapię to zabiję - niezależnie od zawartości majtek!
W ten sposób doprowadziłam dorosłego (i rosłego) mężczyznę do płaczu.
A jak już mógł mówić, to powiedział, że nauczyłam go nowych słów.
Czyli to jednak prawda, że mężczyźni później uczą się mówić…


Trochę później do pieca dołożyła kumpela, która siedziała jakaś taka przygaszona, więc ktoś ją zapytał, co się stało, a ona na to, że nic, że ma okres. A po chwili się zaciekawiła:
A co, to widać? Ubrudziłam się na twarzy?
Po tym pytaniu wszyscy pospadaliśmy z krzeseł.

A moja wyobraźnia mnie zabiła.


Moje zwłoki pozdrawiają wasze.

czwartek, 13 maja 2010

rozmarzona

Jak powszechnie wiadomo, działam na baterie słoneczne, więc to chyba oczywiste, że w zaistniałych okolicznościach przyrody nie działam. W związku z czym zaczynam podejrzewać, że p.o. mojego szefa ma jakieś układy w zarządzie Pogody, bo gdybym miała trochę więcej siły to bym ch…a za…ła. A tak to mu się upiekło.
Albo raczej wychłodło.
Mam tylko nadzieję, że jak już dostanie tę nominację, na którą czeka z drżeniem kolan i pomrukiem wygłodniałej ambicji, a której żagiel już się na horyzoncie bieli, to się trochę uspokoi, bo jak nie, to…
Nie ręczę ani za siebie, ani za żadnego współpracownika czy współpracowniczkę!
A że ulubioną lekturą większości są kryminały…
…i wszyscy czytaliśmy „Wszyscy jesteśmy podejrzani”…


Rozmarzyłam się.

niedziela, 9 maja 2010

the ring

Troszku zeszłam.
Ale już się wspinam z powrotem. Na paluszki.
I na paluszkach, żeby złe licho nie usłyszało stukotu obcasów, które znów zaczęłam nosić…
Ciiiii.

Nie wiem tylko dlaczego całą noc śniło mi się wchodzenie i schodzenie po schodach, drabinach i jakichś koszmarnych krzyżówkach schodów z drabinami.
Ze szczególnym uwzględnieniem schodzenia.
Mam nadzieję, że to nie była zła wróżba na zaś.

W nagrodę za przetrwanie kolejnych ciemnych nocy duszy kupiłam sobie wypasiony pierścionek. Trochę ma za duże fi, ale jak go w sklepie założyłam, tak już w nim wyszłam, a ekspedientka elegancko zapakowała i wręczyła mi… puste pudełeczko.
Nie wiem co on w sobie ma, oprócz srebra, ale jego towarzystwo działa na mnie wyjątkowo kojąco.


ps
Czy kupowanie biżuterii dla siebie jest czymś niezwykłym?
Bo ludzie zachwycający się moim pierścionkiem uparcie pytają, od kogo go dostałam.

środa, 31 marca 2010

zderzenia z banałami

Czasem uderza człowieka myśl, która nie jest ani nowa, ani odkrywcza, ale jakoś tak świeci jaskrawo w KONTEKŚCIE, że aż mruży się oczy i marszczy mózg ;-)
Doświadczyłam czegoś takiego ostatnio nie raz, a dwa razy.

Doświadczenie 1.
Kontekst: z braku innego nośnika pod ręką użyłam telefonu, żeby przekazać rodzicom film od znajomych. W domu nie chciało mi się go już na nic przegrywać, więc po prostu podłączyłam telefon do odtwarzacza. Po kilku minutach oglądania tata ze zdziwieniem zapytał, czy ten film naprawdę leci z mojego telefonu…
Od tamtej pory, z uporem godnym lepszej sprawy, zastanawiam się, jakie wynalazki będą zadziwiać mnie, kiedy będę w wieku mojego ojca. Bo uświadomiłam sobie, że on też kiedyś był z tzw. techniką na bieżąco i na pewno wydawało mu się, że tak będzie zawsze. A ewidentnie nie jest.
No więc, jak sądzicie, jaki wynalazek w przyszłości przerośnie nasze wyobrażenie o świecie?
Jak się będziemy czuli z myślą, że nie nadążamy?


Doświadczenie 2.
Kontekst: pełniłam obowiązki w zastępstwie szefa pełniącego obowiązki szefa ;-) [tak, nadal nikt nie przejął schedy po zmarłym i wciąż mamy szefa p.o.] i doświadczalnie, aczkolwiek z niebywałym zdziwieniem, przekonałam się, że faktycznie punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Albowiem waliło się i paliło tak, jak nieraz już się waliło i paliło w moim ZAKŁADZIE, ale tym razem to ja musiałam ugasić ten pożar w burdelu. I zrozumiałam, że pretensje, które miałam w podobnych sytuacjach do szefostwa o niedostateczny radykalizm były nie na miejscu. A nawet setki mil od miejsca ;-)
Nie sądziłam, że ogląd spraw zmienia się AŻ TAK, kiedy patrzy się na nie pod innym kątem.
Już dawno nic mnie tak nie zaskoczyło jak ta konstatacja.

czwartek, 19 listopada 2009

moc wrażeń

Zabłądziłam na większym zadupiu niż moje miejsce zamieszkania.
I przejechałam tam kurę. Na śmierć.

Na szczęście udało mi się wrócić na łono cywilizacji, ale obawiam się, że otrzymam fotografię z dzisiejszej podróży.
Z fotoradaru.

Moje dzisiejsze rozkojarzenie jest mierzalne. Przestrzennie.
Miałam skręcić w ul. Włókniarzy – przy ul. Zachodniej przyszło mi do głowy, że coś jest nie tak..

Kolejny lekarz powiedział, że mam sobie dać wyciąć wadliwy organ.
Jestem z nim związana uczuciowo. Nie dam.

Zapiszczałam na bramce w supermarkecie.
Pan ochroniarz był bardzo miły.

Zepsułam słuchawki od mp3ki. Kupiłam w zamian takie za 15 zeta i ze „srebrnym” kabelkiem [akurat słuchałam „Kronik Jakuba Wędrowycza”, jasne?], po czym się okazało, że wcale nie są gorsze od oryginalnych i firmowych.
Widocznie mam zajebisty słuch.
Albo słuchawki.

wtorek, 13 października 2009

pazur nałogu mocno wkręcony we włosy


Ledwie napomknęłam, że mam mnóstwo czasu, który wypadałoby czymś wypełnić, a już Wszechświat rzucił mi się na pomoc i wypełnił mi dni, czasem razem z nocami, różnymi – w przeważającej [i zatrważającej] liczbie idiotycznymi – obowiązkami, przeciwnościami losu i niebożątkami oczekującymi ode mnie pomocy, której [niepoprawnie głupia!] udzielałam kosztem swojego czasu na rozrywki i nałogi.
Co ciekawe, ten blog uważam za mój największy nałóg, a jednak pisanie go jest czynnością wyrzucaną w pierwszej kolejności z mojego planu dnia, kiedy tylko pojawiają się jakieś pilne sprawy lub nieprzewidziane okoliczności. Jest to tym bardziej dziwne, że żal mi każdego pomysłu na text, który nie został zamieniony na post. Na przykład ostatnio żałowałam, że nie powstał text o tym, że jesień zaczyna się od obcięcia paznokci u nóg, które trzeba zapakować z powrotem do zabudowanych butów. I o tym, że przez 3 miesiące (do przedwczoraj) nie byłam u fryzjerki gdyż nabyłam profesjonalne degażówki fryzjerskie i obcinałam się sama, wykorzystując tę okoliczność do realizacji dawno, dawno temu powstałego i porzuconego/odroczonego pomysłu, żeby sobie obciąć grzywkę tuż przy skórze...
No cóż, do tych niezwykle ważnych zagadnień, mających wprost nieopisany wpływ na bieg losów Świata, już zapewne nie wrócę, ale mam nadzieję, że siły nałogu wystarczy mi przynajmniej na to, żeby napisać w najbliższym czasie o filozofii życiowej Kirschnera, „Przebudzeniu” De Mello, „Pawilonie małych drapieżców” Kofty i jeszcze paru książkach, które, mimo wszelkich przeciwności, udało mi się ostatnio przeczytać.
Niczego jednak nie obiecuję.

poniedziałek, 5 października 2009

o krok od załamki


Moja koleżanka uwielbia książki Henninga Mankella o Wallanderze i przemocą zmusza mnie do ich czytania. Ostatnio wmusiła we mnie „O krok”.
Wallander z tej powieści czuje się wyjątkowo stary i zmęczony. I wciąż narzeka. Przede wszystkim na to, że Szwecja stała się krajem bezlitosnym i brutalnym [czytając to, ironicznie myślałam: przeprowadź się do Polski].
„O krok” to dobry kryminał, chyba najlepszy z tych kryminałów Mankella, które przeczytałam, ale pesymistyczny.
I jak już go przeczytałam, to dotarło do mnie, jak łatwo jest się poddać takim nastrojom.
Człowiek czyta czyjeś marudzenia o straconym czasie i narzekania na to, że wszystko zmierza w złym kierunku i zaczyna martwić się swoim życiem – upływającym bezpowrotnie czasem i faktem, że będzie żył w coraz czarniejszej rzeczywistości...

A potem – jak to zwykle bywa, znienacka – uświadomiłam sobie, że
ja mam jeszcze mnóstwo czasu.
I jedno skojarzenie walnęło mnie jak obuchem:
Wallander szykuje się do przejścia na emeryturę, a ja, żeby pójść w jego ślady, muszę jeszcze przepracować więcej lat niż żyję.
Porażająca myśl.
Przez minione lata nauczyłam się chodzić, mówić, czytać, pisać; skończyłam podstawówkę, liceum, studia magisterskie i podyplomowe; zdążyłam odbyć pierdylion szkoleń i zdobyć kilka dodatkowych uprawnień zawodowych...
A teraz tyle czasu, ile zajęło mi to wszystko razem, co – każde oddzielnie – kiedy trwało, wydawało się nie mieć końca, mam spędzić w ZAKŁADZIE???
Ło matko!

niedziela, 27 września 2009

nierzetelny opiekun


Napisała do mnie uczennica gimnazjum z informacją, że w jej szkole dostęp do mojego bloga jest blokowany przez program Opiekun Ucznia, a uzasadnienie zastosowania tej blokady brzmi: „pornografia”.
Moja reakcja: „Ożeż q...!”
Nie upieram się przy twierdzeniu, że mój blog powinien być lekturą obowiązkową dla dzieci i młodzieży, a nawet – bez trudu żadnego – mogę się zgodzić na to, żeby dostęp do niego był blokowany w szkolnych pracowniach komputerowych, ale fakt, że uzasadnienie brzmi właśnie TAK, trochę mnie RUSZA.
I obawiam się, że napiszę do autorów tego programu i zażądam jego zmiany.
Jest tylko jeden mały problem.
Ze strony producenta dowiedziałam się, że Opiekun blokuje:
strony zawierające pornografię
epatujące przemocą
strony neonazistowskie
propagujące narkotyki
satanistyczne lub werbujące do sekt
strony z czatami
komunikatory takie jak Gadu-Gadu, Tlen, ICQ, itp.

A problem polega na tym, że jakoś nic mi nie pasuje do mojego bloga.
Na co by tu się zdecydować?

Chyba zażyczę sobie opisu: „strony werbujące do sekt”.

Werbunek rozpocznę już wkrótce ;-)



ps

Jeśli znacie kogoś, kto pracuje w firmie SoftStory, to miejcie się na baczności! Być może macie do czynienia właśnie z tym geniuszem, który znalazł na moim blogu pornografię!

pps

Trochę podejrzewam, że doszukali się tej pornografii w texcie o performance
więc dzisiaj wrzucę coś równie pornograficznego.
PATRZCIE: