poniedziałek, 27 lipca 2009

była sobie burza


Za siedmioma lasami i siedmioma rzekami [czytaj: na obrzeżach cywilizacji, gdzie mieszka aalaaskaa] kiedy trwa burza, to nie ma prądu, a wyjątki od tej reguły są niezwykle rzadkie. W dodatku potem, po burzy, zaczyna się akcja pt. „usuwanie szkód”, objawiająca się wielokrotnymi przerwami w dopływie prądu, co – jak łatwo się domyśleć – wprawia wszystkich jego odbiorców w cudowny nastrój i zgoła euforię.
Ale ja nie o tym, nieprawdaż.
Więc [tak, wiem] była sobie burza i była ciemność, i nie było prądu.
W takich okolicznościach przyrody i cywilizacji ułożyłam się na kanapie ze słuchawkami w uszach i podłączoną do nich mp3ką w dłoni. A na mojej mp3ce, oprócz ulubionej muzyki, zwykle nagrany jest też jakiś audiobook, przygotowany do słuchania podczas wykonywania różnych beznadziejnych czynności tzw. domowych – tym razem była to książka Wojciecha Cejrowskiego „Gringo wśród dzikich plemion”.
No więc [tak, wiem] leżałam sobie w bezpiecznym domu, patrzyłam na świetlny spektakl za oknem i słuchałam opowieści o niebezpiecznych podróżach, a od czasu do czasu do moich uszu docierały odgłosy burzy.
I – nie wiedzieć czemu – czułam się cudownie.
Być może komuś przyjemność z słuchania podobnych opowieści psuje pragnienie pojechania w okolice, o których opowiada podróżnik, ale ja takich pragnień nie mam – jakoś [czy to dziwne?] nie marzę o spotkaniach ze śmiercionośnymi rybami, mrówkami, wężami, pająkami, jaszczurkami ...[tutaj wpisać dowolne zwierzę]... ani motylami – więc: nie pragnąc, nie zazdrościłam, a nie zazdroszcząc, słuchałam z absolutną i niczym nie zmąconą przyjemnością.
I – powtarzam – było mi cudownie.

A na drugi dzień usłyszałam, że ta cudowna burza zabiła kilka osób i raniła kilkadziesiąt.

czwartek, 16 lipca 2009

korygowanie kursu


Zastanawiałam się ostatnio, czy jest jakaś książka, do której wracam szczególnie często i uświadomiłam sobie – z niejakim zdziwieniem – że najregularniej wracam do „Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Krall. A ponieważ jest to książka, którą czyta się i cierpi, to natychmiast zadałam sobie pytanie, co – poza wrodzonym masochizmem – skłania mnie do owych regularnych powrotów.
Przesondowałam najgłębsze pokłady mojej podświadomości i obaliłam kilka hipotez, które mnie do siebie nie przekonały, zanim znalazłam odpowiedź na zadane pytanie. Było warto, bo odpowiedź mnie zaskoczyła – nie tyle swoim sednem, ile faktem, że tak późno mnie oświeciło, iż czytam „Zdążyć przed Panem Bogiem” wtedy, kiedy męczy mnie już pływanie w poprzek nurtu i zaczynam marzyć o płynięciu z prądem, bez zastanawiania się czy płynę w kierunku, który sama wybrałam, czy jestem tylko małą rybką w ławicy i płynę tam, gdzie wszyscy.
Nie wiem, jak działa ten mechanizm, ale wystarczy, że przeczytam książkę Hanny Krall i niemal natychmiast, jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki, zaczynam myśleć innymi kategoriami i działać zgodnie z własnymi zasadami, nie uznając oczekiwań otoczenia za obowiązujące prawo.
[No dobra, przyznam się, to nie działa tak natychmiast, bo najpierw muszę opłakać tamte straszne czasy i straszne doświadczenia ludzi, którzy je przeżyli lub nie zdołali przeżyć.]
Jedno jest pewne, nie należę do ludzi, których pociesza i mobilizuje do aktywności świadomość, że „inni mają/mieli gorzej”, więc w tym przypadku na pewno chodzi o coś innego.
Jeszcze nie wiem o co, ale być może kiedyś się dowiem.

- - - - - - - - -
Kiedy skończyłam pisać powyższy text, otworzyłam książkę na przypadkowej stronie i przeczytałam:
(...)kiedy się dobrze zna śmierć, ma się większą odpowiedzialność za życie.
Wolę tego nie komentować.
- - - - - - - - -


PS
Wiem, rozumiem i uznaję za słuszne to, że w naszym kraju prezentowanie symboli faszystowskich jest karalne wówczas, gdy jest połączone z zachwalaniem zalet nazizmu, ale kiedy widzę reklamę Simplusa, niby nawiązującą do filmu „Okręt”, to myślę, że jej twórcy mają mózgi i moralność ameb.
Czuję się w obowiązku ostrzec wszystkich użytkowników Simplusa, że przesłanie tej reklamy jest nastepujące:
„Masz Simplusa? – Zginiesz!!!”

wtorek, 14 lipca 2009

środa, 8 lipca 2009

tylko niepokój może nas uratować


Bardzo lubię obrazy Telemacha Pilitsidisa.
Jednak ile razy bym ich nie oglądała, tyle razy zatrzymam się przy tym:


Gdyby ktokolwiek kiedykolwiek szukał ilustracji do tezy Georgesa Braque'a:
Sztuka jest po to, by niepokoić.

powinien wybrać właśnie ten obraz.

Czy Ciebie już zaniepokoił?

A może musisz wiedzieć, że zatytułowany jest "Popromienne"?



PS
Tytuł notki jest - oczywiście - cytatem z wiersza Macieja Woźniaka:

Komunikat

Proszę zachować niepokój.

Nie przedstawiać żadnych dowodów,
nie zeznawać pod przysięgą.

Oszczędzić sobie wyrzutów
poza wyrzutami sumienia.

Tylko niepewność
daje jakąś gwarancję.

Tylko niepokój
może nas uratować.

wtorek, 7 lipca 2009

myśląca trzcina nad myślącym oceanem


„Solaris” Stanisława Lema skutecznie przyciągnęła moją uwagę - nie tylko na czas niezbędny do jej przeczytania, ale także na długie chwile rozmyślań.(*)
Myślę, że nie jest jej potrzebna ani moja rekomendacja, ani jakaś specjalna reklama – dobry towar sprzedaje się sam.
Inni są innego zdania, więc o tej książce piszą, ale ja ograniczę się do opisania przeżyć, których doświadczyłam [mniej więcej w takim sensie, w jakim poligon doświadcza przeprowadzanych na nim ćwiczeń bojowych] po przeczytaniu jednego jej fragmentu – zdania, które bynajmniej nie ma doniosłego znaczenia dla fabuły powieści:
Kiedy z płaskiego dachu Stacji wejdę po trapie, zobaczę na pokładach szeregi biało opancerzonych, masywnych automatów, które nie dzielą z człowiekiem pierworodnego grzechu i są tak niewinne, że wykonują każdy rozkaz, aż do całkowitego zniszczenia siebie lub przeszkody, która stanie im na drodze, jeżeli tak zaprogramowana została ich oscylująca w kryształach pamięć.

Przeczytałam, spojrzałam przed siebie i zogniskowałam wzrok akurat na drewnianym stole.
Pomyślało mi się (bez udziału woli), że zbyt mało uwagi poświęcamy otaczającym nas przedmiotom, a przecież one mają niebagatelny wpływ na jakość naszego życia.
Stół, na który patrzyłam, został wykonany z drzewa, które wyrosło w jakiejś wspólnocie i być może umiało się z tą wspólnotą porozumieć... [kliknij tutaj] [i tutaj]
Kto może mi zagwarantować, że on nie ma żadnego życia wewnętrznego [i nie piszę tutaj o kornikach]?
Kto może mi zagwarantować, że on nie reaguje na bodźce zewnętrzne?
. . .
Tutaj mnie przystopowało, bo uświadomiłam sobie, że przed wykonaniem mojego stołu drzewa zostały pozbawione życia i teraz mogę się z nimi porozumieć w takim samym stopniu, jak z „dawcami materiału” na poniższy świecznik (zdjęcie zrobione w Kutnej Horze):
[ciekawszy materiał - tutaj] [i tutaj]

W przypływie solidarności ludzko-drzewiej zaczęłam planować wnętrza wypełnione meblami wykonanymi ze szkła i metalu [plastiku nie lubię], ale wówczas przypomniałam sobie, że według horoskopu chińskiego urodziłam się w żywiole drzewa i nadmiar metalowych przedmiotów źle by działał na moją chi, więc...
Sorry Winnetou, moja chi jest dla mnie ważniejsza.

Pomimo błyskawicznego ustalenia hierarchii wartości i tak pomarzyłam sobie jeszcze o umiejętności driad – „budowania” domków z żywych roślin, bez łamania gałęzi, wbijania gwoździ i innych barbarzyńskich czynności.

Nie poddawaj się rozpaczy. Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne. [William Shakespeare]




(*) Może się to wydać dziwne, bo „Solaris” naprawdę mi się spodobała, ale rozumiem też Zygmunta Kałużyńskiego, który napisał:
Wspominam mój zawód i irytację, gdy wziąłem się parę lat temu do głośnego Solarisa naszego nieszczęsnego Lema. Zaczyna się od sytuacji sensacyjnej: wyprawy kosmicznej na zdumiewającą planetę z myślącym „Oceanem”, po czym następuje na stu stronach opis nieudanego małżeństwa zakończonego samobójstwem, które wspomina pod wpływem machinacji „Oceanu” uczony Kelvin; okazuje się on właścicielem umysłowości harcerskiej, jeśli idzie o pożycie damsko-męskie, i podobnie naiwni są też jego koledzy, mimo że są to wybitni specjaliści od ichtiologii-brontosaurologii-elektronicznej itp. Niestety, na jednej stronie Tołstoja czy Stendhala, autorów z minionej epoki, jest więcej wiedzy o psychologii małżeństwa niż w całej podobnej bibliotece s-f, która obiecuje nam obraz człowieka przyszłości, lecz nie przekracza mentalności uczniaka.

poniedziałek, 6 lipca 2009

postfilmowy


Z gatunku: zobacz coś dziwnego, nie umiera się od tego ;-)
obejrzałam film, którego główny bohater jest albo kosmitą, albo wariatem...
Brzmi znajomo?
Pewnie tak, ale tym razem nie piszę o „K-PAX”, tylko o „Czarnych słońcach” – polskim filmie z 1992 roku, którego największą zaletą jest muzyka Kultu, ze szczególnym uwzględnieniem piosenki „Czarne słońca”, którą kocham.
Niestety, film trudno pokochać. Trudno też znaleźć w necie taki jego opis lub recenzję, która stwarza pozory, że jej autor(ka) obejrzał(a) wcześniej omawiany film.
Trudno, ale się udało.
[Trochę tylko gryzie mnie zdanie: „Główna postać – Tadeusz Wilk (Tomasz Dedek), wmawia spotkanej na ulicy kobiecie – Celinie (Ewa Dałkowska), że jest jej synem.” bo sugeruje jakieś przypadkowe spotkanie.]
Dla zachęty ;-) dodam, że czytając zalinkowaną recenzję, poczujecie się jak u mnie - jej autor też jest trochę na bakier z interpunkcją.


Monopasterz polecał niedawno film „Siła spokoju” (Peaceful Warrior), więc – jak na grzeczną owieczkę, podążającą za swoim pasterzem, przystało – obejrzałam go natychmiast.
Z kronikarskiej obowiązkowości dodam tylko, że niemały wpływ na ową natychmiastowość ochoty obejrzenia miało również wyguglanie informacji, że jedną z głównych ról zagrał Nick Nolte.
[Już pisałam, że go kocham, więc się nie będę powtarzała ;-)]
„Siła spokoju” trochę przypomina amerykańskie poradniki psychologiczno-ezoteryczne (i nic dziwnego, zważywszy proweniencję filmu), ale mnie to wcale nie przeszkadzało, choć znam takich, których rozbolałyby od tego zęby ;-)


A jeśli ktoś szuka rozrywki wymagającej innego rodzaju myślenia (lub nawet jego braku), to polecam dwa filmy z 2006 roku, których głównym motywem jest napad na bank:
„Teoria chaosu” (Chaos w reż. Tony’ego Giglio)
„Plan doskonały” (Inside Man w reż. Spike’a Lee)
I aby tym dwóm ostatnim filmom nie było przykro ;-) muszę w nich też znaleźć coś do kochania...
Jeśli chodzi o „Plan doskonały”, to odpowiedź jest prosta – kocham Jodie Foster, która chyba nigdy nie zagrała słabo, a w tym filmie jest rewelacyjna (jak zwykle).
W „Teorii chaosu” kocham... nawiązania do torii chaosu.
[Chyba nie ma nic dziwnego w kochaniu teorii chaosu?]


PS
Na wszelki wypadek uprzedzam, że w tytule tego posta wcale nie brakuje spacji.

czwartek, 2 lipca 2009

jak on śpiewa!





ps
Ile jeszcze żab muszę pocałować, zanim znajdę mojego księcia?
;-)

przesłanie skierowane w zaświaty


Troszkę mnie ostatnio przytkało, albowiem znienacka zostałam pozbawiona szefa.
Tak, właśnie tego, o którym pisałam tak... gorąco.
Zanim dostał zawału i zszedł z tego świata, zdążył jeszcze raz zachować się wobec mnie paskudnie.
A nawet megapaskudnie.
Zdążył też poudawać, że nic się nie stało, bo tak naprawdę to on mnie lubi i szanuje.
Czasu zabrakło tylko na to, żebym ja również uznała, że nic się nie stało.
[Choć wątpię, czy ludzie żyją wystarczająco długo, żeby to nastąpiło.]

Bilans zamknięcia
jest taki: on sobie leży poniżej poziomu trawy i ma święty spokój, a ja się biję z myślami.
Kierunek moich myśli został wytyczony słowami modlitwy:
...i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.


Nie mogę tego powiedzieć zmarłemu, więc wysyłam w eter:

Wybaczam ci.
Nie zapominam. Nie uznaję, że „nic się nie stało”. Po prostu odpuszczam.
Dziękuję, że mi swoim przykładem przypomniałeś, że wolę być prawym i przyzwoitym człowiekiem.
Żegnaj na zawsze.