niedziela, 23 maja 2010

na fali

Kiedy oglądam w tivi zalane wsie i miasta, to dominującym odczuciem, rejestrowanym w pierwszej kolejności, jest wqrw. Mam ochotę pourywać łby wszystkim decydentom, odpowiadającym za to, że tak mało robi się w sprawie regulacji naszych rzek i budowy zbiorników retencyjnych.
Co roku ten sam kontredans (z deptaniem po palcach): zwalanie odpowiedzialności na innych i drenowanie budżetu poprzez wypłaty odszkodowań, w obawie, że jak odszkodowań nie będzie, to partia nie będzie miała szans w kolejnych wyborach.

Nie mam nic przeciwko pomocy dla osób, które spotyka tragedia, ale – IMO – powinno to wyglądać zupełnie inaczej. Przede wszystkim, nikt z poszkodowanych nie powinien oczekiwać pieniędzy od tzw. państwa, ale od firm ubezpieczeniowych i – ewentualnie – fundacji. Rolą państwa w podobnych przypadkach powinno być zapewnienie sprawnej, wręcz doskonałej, działalności/organizacji służb porządkowych oraz wprowadzenie takich przepisów, które wymuszałyby na ubezpieczycielach natychmiastową wypłatę odszkodowań, a fundacjom zapewniły odpowiednią przestrzeń do samarytańskiej działalności. IMHO państwo mogłoby co najwyżej udzielać poszkodowanym krótkoterminowych pożyczek – niechby nawet bez oprocentowania – do czasu uzyskania przez nich odszkodowań lub/i dotacji/datków.

Nie wiem na ile „łatwo mi tak mówić, bo nie zalało mi domu”, ale sądzę, że niewiele osób protestowałoby przeciwko takim rozwiązaniom, gdyby państwo NAPRAWDĘ zatroszczyło się o zminimalizowanie zagrożenia powodziowego.



W temacie tegoroczna powódź poruszyła mnie też kwestia studentów, który wyciągnęli kajaki, materace i cholera wie co jeszcze i żeglowali po zalanych ulicach pod banderą w postaci Jolly Rogera.
Ściśle rzecz biorąc zadumałam się nie tyle nad postępowaniem studentów, co nad stanem ducha i umysłu osób komentujących ich zachowanie.

To niedowiary ile osób w każdym zjawisku szuka tylko jednego: pretekstu by POTĘPIAĆ oraz ilu jest takich, którzy chcieliby zmusić innych do takiego samego postrzegania świata, jakie mają oni sami.

To prawda, że w powodzi nie ma nic zabawnego, ale dlaczego fakt, że studenci pływali po zalanych ulicach i mieli z tego ubaw, miałby świadczyć o tym, że brak im empatii i współczucia dla osób, które straciły w tych dniach swój dobytek?
Prawdopodobnie wszyscy uznajemy śmierć za coś znacznie tragiczniejszego od utraty majątku, a przecież zawsze kiedy się śmiejemy albo/i rewelacyjnie bawimy – gdzieś indziej ktoś umiera albo trwa jakiś pogrzeb. Gdyby „potępiacze” chcieli być konsekwentni, to powinni 24 godziny na dobę rozpaczać. Jakoś nie sądzę, że to robią.

Ubawił mnie też fakt, że kiedy już owi komentatorzy nie mieli innego pomysłu na dokopanie studentom, to nazywali ich debilami, bo narażali swoje zdrowie na szwank w kontakcie z brudną powodziową wodą.
Nie wiem jak teraz wyglądają warunki oferowane przez akademiki, ale nie sądzę, żeby od „moich czasów” poprawiły się na tyle, żeby przebywanie w nich nie było narażaniem zdrowia, więc osobom „martwiącym się” o stan zdrowia studentów mogę powiedzieć tylko jedno: martwcie się przez cały rok akademicki, a nie przez te kilka dni.
A jeszcze lepiej puknijcie się w czoło. Choćby wiosłem [aczkolwiek polecam wam młotek].

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czytelniku!
Oddaję Ci kawałek mojej podłogi - możesz zatańczyć, ale raczej nie zrywaj parkietu [no chyba, że naprawdę MUSISZ] ;-)
aalaaskaa