niedziela, 16 grudnia 2007

trochę forte trochę piano


Po przeczytaniu „Końca drogi” Johna Bartha musiałam, po prostu MUSIAŁAM, obejrzeć ponownie „Fortepian” (reż. Jane Campion). Nie wiem czy ta potrzeba powstała na bazie skojarzeń, np. typu: małżeństwo i ten trzeci, czy raczej chciałam spłukać pięknem zbrukane lekturą receptory wrażeń, ale film obejrzałam, jak zwykle, z ogromną przyjemnością.
heheh
Właściwie to dość osobliwe, że właśnie tak odbieram ten film, bo przecież jego bohaterowie wprost taplają się w błocie – i to nie tylko tym rzeczywistym, ale i w tym ukrytym w określeniu „zgnilizna moralna”. Quasi-nierząd, zdrada przemoc...
A ja twierdzę, że to piękne!
Czy przypadkiem nie potrzebuję jakiejś kuracji? ;-)

Jak zwykle podczas oglądania „Fortepianu” zastanawiałam się czy Ada pokochałaby swojego męża, gdyby zachowywał się inaczej. Czy to sytuacja sprawiła, że pokochała Bainesa, czy byli sobie w jakiś sposób „przeznaczeni”. A ogólniej: czy to postawa prezentowana na zewnątrz i zachowanie decydują o powstaniu miłości, czy jakieś czynniki wewnętrzne, nierozerwalnie związane z konkretną osobą. Oczywiście [i znów], najszybciej pojawiającą się odpowiedzią była ta, że zachowanie człowieka jest zazwyczaj [z wykluczeniem wszystkich Jacobów Hornerów tego świata!] zdeterminowane przez to, kim dany człowiek jest i jak odbiera świat. Ale to nadal nie jest odpowiedź na pytanie czy miłość łączy tzw. połówki, czy osoby w pewien sposób przypadkowe. Odpowiedzi na to pytanie nie znam i wręcz wątpię czy kiedykolwiek ją poznam. Ale – dziwna rzecz – coraz bardziej skłaniam się ku myśli, że ta quasi-przypadkowość [z braku lepszego określenia] miłości czyniłaby wszystkie związki piękniejszymi niż jej zależność od odszukania właściwej osoby. Ale gdyby mi ktoś w przeszłości powiedział, że kiedyś dojdę do takich wniosków, to chyba zabiłabym go śmiechem.

Mąż Ady pewnie mógłby się zmienić i pewnie ona mogłaby mu w tym pomóc. Pytanie brzmi: czy szlachetniej jest przemieniać ludzi zwyczajnych w nadzwyczajnych, czy docenić tych, którzy sami stali się nadzwyczajni?
Zakładam, że legion szlachetnych cierpiętników odpowie na to pytanie twierdząco.
Ja twardo mówię: NIE! [jak już zresztą czyniłam wcześniej tutaj i tam]
W moim zaprzeczeniu nie ma nic z cynizmu stwierdzenia, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu, ale jest przekonanie, że każda decyzja „na tak”, jest jednocześnie decyzją „na nie”. Wybierając kogoś, kto potencjalnie może stać się lepszy, odrzucamy kogoś, kto już jest taki, jak trzeba. A czy taki ktoś zasługuje na podobną karę?
Może ktoś to uzna za okrutne, ale jestem przekonana, że ZWYCZAJNYM możemy dać z siebie tylko tyle, żeby NADZWYCZAJNI nie odczuli straty – przy czym podział na te dwie grupy zależy tylko i wyłącznie od naszej decyzji, podjętej na podstawie subiektywnych kryteriów.
A wracając do Ady, jej męża i Bainesa – w ich przypadku jest mi szczególnie łatwo mówić, że Ada miała prawo odejść z kochankiem, bo to nie ona wybrała sobie Alisdaira Stewarta na męża. W sytuacji współczesnych małżeństw, zawieranych dobrowolnie, juz nie jest tak łatwo rozgrzeszyć stronę zdradzającą... Ja się w ogóle nie podejmuję rozważań na ten temat, bo nawet nie potrafię sobie wyobrazić, że obiecam komuś, że będę z nim nie tylko niezależnie od okoliczności, ale i niezależnie od tego, kim ta osoba stanie się w przyszłości...
Gdybym jednak obiecała, uważałabym, że powinnam dotrzymać.
Kiedyś zapytałam przyjaciółkę, świeżo upieczoną mężatkę, czy nie miała żadnych wątpliwości podczas składania przysięgi małżeńskiej, a ona odparła beztrosko:
- Skrzyżowałam palce!
Może można i tak...
A może to nieludzkie, że zmusza się ludzi do składania takich przysiąg, żeby mogli żyć we wspólnocie majątkowej i wychowywać dzieci nie spotykając się ze społecznym ostracyzmem?
Ale to zupełnie inna historia.

Moje odczucia i opinia na temat „Końca drogi” ukształtowały się dopiero po przeczytaniu zakończenia powieści, więc oglądając „Fortepian”, zapytałam samą siebie:
czy miłość Ady i Bainesa wydałaby mi się choć trochę piękna, gdyby mąż Ady odrąbał jej nie palec, a głowę?
czy historia opowiadana przez Bartha wydałaby mi się mniej „brudna”, gdyby kończyła się inaczej?
Niepokojące pytania. Coś jak te, które zadawał sobie Matrtin Eden...
Te wszystkie amerykańskie filmy, w których grzesznicy wszelkiego autoramentu przepraszają na koniec, a ich ofiary [jeśli żyją...] padają im w ramiona...
To nasze przekonanie, że o zmarłych nie wolno mówić źle...
Czy naprawdę najważniejsze znaczenie dla oceny wszelkich zjawisk ma ZAKOŃCZENIE?
Jeżeli tak, to rozważania psychologów o tym, że wystarczy jeśli nasze motywy będą szlachetne, nawet jeśli nie osiągniemy zamierzonych rezultatów [bo panujemy tylko nad swoimi staraniami, a nie nad ich wynikami], możemy sobie potłuc o kant tyłka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czytelniku!
Oddaję Ci kawałek mojej podłogi - możesz zatańczyć, ale raczej nie zrywaj parkietu [no chyba, że naprawdę MUSISZ] ;-)
aalaaskaa