Pokazywanie postów oznaczonych etykietą *gry społeczne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą *gry społeczne. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 15 sierpnia 2017

Rozmowy (nie)polityczne o poranku

Dzisiaj.
Jestem u rodziców.
Wstaję ok. 9.30.
Maamaa odrywa wzrok od ekranu telewizora i idzie za mną do kuchni:

maamaa: Gdybyś była prezydentową, to już byś musiała być na mszy...
aalaaskaa [ziewa]: No. I to jeszcze z takim DUDĄ u boku...
maamaa: A i Macierewicz w zasięgu wzroku...
aalaaskaa [grozi]: Nie obrzydzaj, bo nie zjem śniadania!

niedziela, 30 lipca 2017

Zagadka

O jakim polityku pomyślałam, kiedy w książce Piotra Stankiewicza "Sztuka życia według stoików" przeczytałam zdanie:
"Jeśli ludzie nie umieją odpowiednio zarządzać własnym życiem, to nie pozwalajmy im decydować o naszym."
 ❓❓❓

niedziela, 23 lipca 2017

czyżby... Reptilianie?

Co robię, kiedy w naszym pięknym kraju morduje się demokrację?
Oglądam filmiki z Gieorgijem Sidorowem.
Nie  wiecie kim jest Sidorow?
No cóż... Niewiele tracicie 😈 Facet głosi prymat białej rasy i zachwyca się Stalinem.
Dość długo nie mogłam od niego oderwać oczu (hmm... może dlatego, że musiałam czytać napisy?), ale odpadłam przy teorii, że ludzkość zginie, bo nasza planeta jest obecnie rządzona przez obcą inteligencję...

No nie!

Ten wpis jednak będzie o polityce, bo właśnie sobie uświadomiłam, że przecież już dawno pisałam, że Gowin, to kosmita... zaraz to znajdę...
Styczeń 2012... tyle czasu, a on nadal się nie rozpękł [wspomnijcie garniturek z Edgara w "Men in Black"]!
Ale❗ przynajmniej wszyscy już dostrzegli, że nie ma kręgosłupa - bo to właśnie dlatego nie wstał i nie klaskał z wszystkimi PiSiorami po uchwaleniu ustawy o SN...

Być może będzie to jakieś pocieszenie dla członków zespołu miesięcznika "Znak", którzy niedawno wykluczyli Gowina ze swojego grona...

Proszę Państwa, to już nie jest Jarosław Gowin, to przedstawiciel pozaziemskiej inteligencji, który go zastąpił, żeby popychał ludzkość do zagłady.
Sidorow Wam to objaśni.

Mam też pewne podejrzenia co do kilku innych osób...
Jakoś wszyscy, q-wa, z PiS-u...




poniedziałek, 29 maja 2017

Adrian na szczycie NATO


Szczerze mówiąc, trochę współczułam prezydentowi Dudzie, kiedy go wyśmiewano, gdy to zdjęcie obiegało internety:
Kto nigdy nie wyszedł na zdjęciu jak idiota...
...pewnie jest rzadko fotografowany 😚



A potem zobaczyłam ten filmik:

I mi przeszło.




poniedziałek, 24 kwietnia 2017

...bo Audi 8 na lipie rozbiło się

Trwają ponowne przesłuchania BOR-owików w sprawie wypadku pani premier Szydło...

Przypomnijmy to sobie... śpiewająco 😈


Jeśli uważnie obejrzycie całość, to dowiecie się, co się stało z rejestratorem ze słynnego Audi oraz... dlaczego uchwalono ustawę pozwalającą na masową wycinkę drzew. 😆

sobota, 24 lipca 2010

lanie wody

Już nie raz i nie trzy wspominałam, że szczególnie szczególnym uczuciem obdarzam osoby, które nie robią absolutnie nic w jakiejś SPRAWIE, ale wszystkie działania tych, którzy COŚ robią oceniają jako niewystarczające i zgoła szkodliwe, a nic nie sprawia im takiej satysfakcji, jak doszukanie się w życiu lub chociażby chwilowym zachowaniu osoby COŚROBIĄCEJ jakiejś, choćby pozornej, niekonsekwencji.
Jeśli powiesz takiej osobie, że przejmujesz się losem zwierząt, to będzie ci wypominać każdy mięsny posiłek, skórzane buty i chujwieco jeszcze – na pewno nie wystarczy, że zostaniesz wegetarianinem, ani nawet weganinem. A jeśli przyjdzie ci do głowy twierdzić, że leży ci na sercu dobro całego środowiska naturalnego, to nawet jako breatharianin [ktoś, kto nic nie je, a energię życiową czerpie ze światła] w tekstyliach na pewno zrobisz coś, co będzie można skrytykować.
Jeśli jesteś feministką, to zostaniesz odsądzona od czci i wiary – bynajmniej nie przez feministki, a przez szowinistów – jeśli tylko pozwolisz mężczyźnie otworzyć przed sobą drzwi albo, nie daj Boże, zapłacić za twoją zieloną herbatę.
Jeśli stwierdzisz, że w coś wierzysz, to będziesz musiał zostać fanatykiem [i to, bynajmniej, nie wg twoich wyobrażeń na ten temat], żeby nie usłyszeć zjadliwych komentarzy, na temat słabości twojej wiary i grzesznego życia.
itede
itepe


Ale, na szczęście, można takich ludzi OLAĆ. Totalnie. Z góry na dół. Z prawej do lewej.
I po skosie.
;-)

Jednak ludzie opisanego wyżej typu posiadają cechę, która nieustająco mnie zadziwia – zajebistą spostrzegawczość. Aczkolwiek im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku [choć chętnie doszłabym do czegoś innego ;-)], że… nie ma się czemu dziwić.
Ludzie cośrobiący są taką solą w oczach tych, którzy nie robią nic, że celem tych drugich, wręcz stanowiącym o ich poczuciu własnej wartości, staje się znalezienie pretekstu do stwierdzenia, że oni sami wcale nie są od tych cośrobiących GORSI.
Co – chyba – znaczy, że tak naprawdę WIEDZĄ, że SĄ gorsi ;-)
Troszkę ciekawi mnie dlaczego – skoro celem jest poprawa własnego samopoczucia – wolą szukać niekonsekwencji w działaniach, powiedzmy, DZIAŁACZY zamiast samemu COŚ zrobić, ale jestem w stanie pogodzić się z myślą, że są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się aalaascee i których aalaaskaa nie jest w stanie pojąć ;-)
Uparcie trwam w przekonaniu, że lepiej wpływać na własne samopoczucie własnymi działaniami niż cudzymi. Taka jestem dziwna. Przepraszam.

A do czego tym długim wstępem zmierzam?
A do opowiedzenia historii mojego prania. A nawet – wielu prań.
:-)
Pralka stoi w łazience, więc zdarza się, że moi niespodziewani goście widują ją włączoną [spodziewani znacznie rzadziej, bo jakoś nie mam zwyczaju robienia prania w czasie przyjmowania gości]. I jeśli już taka sytuacja ma miejsce, to niemal każdy, kto odwiedzi wówczas moją łazienkę, wychodzi stamtąd podekscytowany i mówi:
Jak to możliwe, że TY [właśnie TY!] używasz funkcji „podwyższony poziom wody”?
Niektórzy mówią to żartobliwie i nie wykreślam ich z grona znajomych, a niektórzy prezentują postawę „Przyłapałem cię! Nie jesteś wcale taka pro-ekologiczna! Nie jesteś ode mnie lepsza!” i już później nie umiem patrzeć na nich jak na ludzi nieupośledzonych moralnie.

PS
Piorę z użyciem tej funkcji, oczywiście, dlatego, żeby zminimalizować ryzyko reakcji alergicznej na środki piorące. Jednak podczas ostatniej dyskusji z kumplem – nie skreśliłam go, chociaż ośmielił się wypominać mi jeszcze inne grzechy przeciwko środowisku naturalnemu [tak, lubię go wyjątkowo, miał fory] – wymyśliłam dlaczego MAM PRAWO zużywać więcej wody niż on.
O WIELE WIĘCEJ.

Po moim wyjaśnieniu lekko osłabł, więc jeśli ktoś się tego boi, to niech dalej nie czyta ;-)

Ów kumpel dochował się progenitury w ilości sztuk jeden i marzy o kolejnych, więc oświadczyłam mu, że on musi oszczędzać wodę dla wszystkich swoich zstępnych i dla wszystkich pokoleń, które zapoczątkuje, a ja mogę robić co chcę, bo choćbym nie wiem co wymyśliła i tak nie będę w stanie zużyć wody, którą zużyliby moi potomni, których NIE BĘDZIE.
Innymi słowy – decyzja dotycząca nieposiadania dzieci daje mi prawo zużywania nieograniczonej ilości wody i innych zasobów naturalnych tej planety.
Jest to tak oczywiste i logiczne, że nie podlega dyskusji ;-)

Aha! Nie wiem czy wiecie, ale Polska ma najmniejsze zasoby wodne spośród wszystkich państw europejskich. Wiecie? Macie dzieci? To zakręcajcie szybciutko te wszystkie krany!

środa, 23 czerwca 2010

w Dzień Ojca o urlopie dla ojca

Dziś Dzień Ojca, a to mi przypomina, że kiedyś miałam zamiar napisać text o urlopie tacierzyńskim, tatowym czy – jak kto woli – ojcowskim.
Notabene, gdyby mnie ktoś zapytał, którą nazwę wolę, to powiedziałabym, że wolę nazwę urlop rodzicielski ;-)

Podejrzewam, że wśród moich Czytelników znajduje się co najmniej jedna osoba, która w tej chwili pomyślała: „A cóż tę kobietę, która twierdzi, że nie chce mieć dzieci, obchodzą urlopy rodzicielskie?”

Ano, obchodzą mnie.

Albowiem, zaprawdę powiadam wam, gdybym teraz szukała pracy, to mój potencjalny pracodawca patrzyłby na mnie z założeniem, że pragnę powić progeniturę, w związku z czym pójdę na urlop macierzyński, a on zostanie z problemem znalezienia kogoś, kto wykona robotę, do wykonania której ewentualnie by mnie zatrudnił.
Jeżeli ów pracodawca miałby do wyboru kandydata płci męskiej, który na taki urlop raczej nie pójdzie, nawet po spłodzeniu stada dzieci, to kogo by wybrał?
No, kogo?

A przecież istnieje prosty sposób na to, by w podobnym przypadku czynnik płci nie miał znaczenia – urlopy rodzicielskie zamiast macierzyńskich. Najlepiej obowiązkowe i „pół na pół” [w sensie: połowę wymiaru urlopu wykorzystuje matka, a połowę ojciec].
O zaistnieniu takiego cudu w naszym zaścianku nie śmiem nawet marzyć, więc ograniczam się do marzeń o rozwiązaniu, które przetestowano w Szwecji – oprócz części urlopu, który teoretycznie jest do podziału między oboje rodziców (ale jedno może się zrzec swojej części na rzecz drugiego), ojciec i matka dostają po dwa dodatkowe miesiące urlopu i jeśli np. ojciec swoich dwóch miesięcy nie wykorzysta, to one przepadają, a z nimi odpowiedni zasiłek.
Rozwiązanie dalekie od ideału, ale na początek może być.
Oczywiście wątpię by rządzące u nas oszołomy, nazywające pracujące kobiety kaszalotami, wprowadziły podobne przepisy, ale liczę, że UE nam je narzuci.
Optowałabym jednak za zapisem, że urlop tacierzyński jest OBOWIĄZKOWY gdyż w przeciwnym wypadku nawet ci ojcowie, którzy na taki urlop chętnie by poszli, będą przez swoich pracodawców zmuszani do rezygnacji z tego prawa.

A gdyby mi jakaś kobieta płakała w mankiet, żeby nie skracać jej urlopu macierzyńskiego na rzecz małżonka i jego urlopu tacierzyńskiego, bo on się dzieckiem nie zajmie, tylko wykorzysta ten czas na swoje rozrywki, to powiedziałabym:
„Sorry, Winnetou, WIDZIAŁY GAŁY CO BRAŁY!”

Z tego samego powodu wszystkie publikacje, których autorzy – ewidentni przeciwnicy urlopów tacierzyńskich lub/i zwolennicy konfabulacji o nazwie „tradycyjny podział ról” – twierdzą, że Szwedzi swoich urlopów nie spędzają z dziećmi tylko wykorzystują je np. na polowania, kwituję wzruszeniem ramion.
Mnie naprawdę nie obchodzi to, jak ludzie układają sobie życie rodzinne. Zakładam, że jeśli kobieta żyje jak męczennica i zapierdala na czterech etatach [praca zawodowa, zaopatrzenie, zajęcia domowe, usługi seksualne], to taki jest jej wybór i nic mi do tego.

A jeśli jedynym sposobem na to, bym w procesie rekrutacji do pracy miała równe [no, trochę RÓWNIEJSZE] szanse z facetami, jest opłacenie z moich podatków wczasów dla bezużytecznych dzieciorobów, to trudno, płacę.
Zysk przewyższa koszty.

piątek, 18 czerwca 2010

nierówność płciowa w… przedszkolu?

Przeżyłam jeden z największych szoków w kontakcie z polskim szkolnictwem
[a myślałam, że w tym temacie nic mnie już nie zaskoczy!]
podczas… odwiedzin u znajomej, która z zawodu jest przedszkolanką.

Zamiast powitania usłyszałam: „Dobrze, że jesteś. Powiedz mi, jak mam to policzyć?” i pod nos podetknięto mi tabelkę, wypełnioną liczbami dodatnimi i ujemnymi, a zasadniczy problem można ująć w słowach: ile to jest 23-(-13)? Najpierw odruchowo odpowiedziałam, a potem zaciekawiłam się kwestią, czy w przedszkolu zaczęto nauczać działań na liczbach ujemnych.
Okazało się, że nie zaczęto, tylko koleżanka była zajęta dokonywaniem oceny gotowości szkolnej swoich podopiecznych, a ponieważ metoda oceniania wydała mi się dziwna i głupio przekombinowana, to poprosiłam o wyjaśnienia.
I nawet zrozumiałam o co biega.

Jednak prawdziwy szok był wciąż przede mną. Nastąpił w chwili, w której spojrzałam na tabelki zawierające przyporządkowanie uzyskanym przez dzieci punktom stopni gotowości
[używa się trzech ocen wyrażonych słowami: wysoki, średni i niski albo dwóch: zgodny z oczekiwaniami i niższy od oczekiwanego]
i zobaczyłam, że od chłopców wymaga się mniej niż od dziewczynek.

Spojrzałam drugi raz i nadal widziałam to samo: chłopcy otrzymują wyższe oceny od dziewczynek, mając mniej punktów. Różnica może i nie jest duża, ale JEST.

Od razu przypomniał mi się dowcip-zagadka treści następującej:
- Jak nazywa się kobietę, która pracuje tak samo ciężko jak mężczyzna?
Odpowiedź brzmi: leniwa suka.

Przyjrzałam się zatem dokładniej ocenianym umiejętnościom i powiedzmy, że nawet mogę się zgodzić na różnice w punktacji przy ocenianiu sprawności motorycznej – nie jestem biologiem, ale tak długo wmawiano mi biologiczne różnice między płciami, że w nie uwierzyłam ;-)
Nie rozumiem jednak, dlaczego mniej się wymaga od chłopców jeśli chodzi np. o samodzielność czy niekonfliktowość?
Czy ministerstwo oświaty chce „produkować” wojowniczych maminsynków…?

Niech mi to ktoś wytłumaczy, BŁAGAM.

piątek, 16 kwietnia 2010

oj, Kraków, Kraków, przecudne mieście, dziwuje ci się wieś, okolica…

Motto:
Całe nasze życie jest jak kamień rzucony w wodę.
Nigdy nie wiemy, jakie kręgi zatoczymy naszym upadkiem,
czyją śmierć spowodujemy i kogo uzdrowimy.
Ile niepokoju wzniecimy dokoła siebie,
ile katarakt zdejmiemy ze ślepych rzek.

[Roman Brandstaetter]


Tyle osób zabrania mi [nie, żeby osobiście, ale zawsze] dyskutowania o wyborze Wawelu jako miejsca spoczynku Marii i Lecha Kaczyńskich, że mój przekorny duch stwierdził:
A właśnie, że nie! Ja się zakneblować nie dam!
I oto macie przed oczami skutek tego sprzeciwu.

Zacznę od przypomnienia moich wyobrażeń na temat mojego własnego idealnego pogrzebu. Chcę, mianowicie, żeby moje zwłoki zostały spalone, a prochy rozsypane.
Tylko tyle.
Jakiś czas temu spodobała mi się również technologia opracowana przez Susanne Wiigh-Mäsak, którą rozważam jako alternatywną. Pochówek według jej pomysłu przebiega następująco: zwłoki są zamrażane i zanurzane na jakiś czas w ciekłym azocie (temp. ok. –192 stopni), co sprawia, że ciało staje się kruche, a następnie trafiają do wibrującej wytrząsarki, gdzie rozpadają się na pył. Z owego pyłu za pomocą magnesów wyodrębnia się metalowe elementy (np. endoprotezy czy plomby stomatologiczne), a pozostałe szczątki pakuje się do biodegrowalnego pojemnika i… voila! mamy nawóz, którym można sprawić przyjemność jakiejś roślinie.

Jednym z największych rozczarowań w moim życiu było uzyskanie informacji, że w Polsce nie wolno rozsypywać ludzkich prochów. Jednak nadzieja na spełnienie mojej tzw. ostatniej prośby powróciła w ubiegłym roku, kiedy Główny Inspektorat Sanitarny rozpoczął prace nad ustawą dopuszczająca tzw. alternatywne formy pochówku. Zobaczymy tylko czy doczekam uchwalenia jej…
Ale ja nie o tym, nieprawdaż.

Chyba rozumiecie, że skoro nie zależy mi na tym, żeby istniało konkretne miejsce złożenia moich własnych zwłok, a nawet wprost przeciwnie, zależy mi na tym, by takiego miejsca nie było, to na spory dotyczące miejsca pochowania kogoś innego mogę patrzeć tylko z abstrakcyjnym zainteresowaniem.
Nawet jeśli mówimy o zwłokach prezydenta mojego kraju.

Czuję się trochę tak, jakbym oglądała jakieś dziwaczne rytuały innej/obcej cywilizacji.
Chociaż tego typu spory nad trumnami znanych Polaków można już niemal zaliczyć do stałego elementu polskiej kultury… Oj! Słabo to słowo pasuje do podobnych zachowań, wyjątkowo słabo, więc powiedzmy, że chodzi o nasz narodowy folklor.
[1. tekst przypominający]
[2. tekst przypominający]

Jest jeden powód, dla którego uważam, że do toczonej obecnie dyskusji może się włączyć każdy i nikt nie ma prawa nikogo uciszać. Chodzi o to, że osoby, które podjęły decyzję budzącą obecnie tyle emocji, dobitnie udowodniły swoim zachowaniem, że miały świadomość, iż podejmują decyzję wysoce kontrowersyjną – to dlatego tak długo nikt nie chciał się przyznać do jej podjęcia. Zresztą do tej pory nikt się nie przyznał – decydentów znamy [domyślamy się?] tylko dlatego, że wszyscy pozostali stanowczo odcięli się od odpowiedzialności za jej podjęcie.

Zgłaszam też stanowczy sprzeciw przeciwko sofistyce, którą serwują nam środowiska związane z PiS oraz ludzie, którym nagle zmienił się sposób widzenia kolorów. Mam ochotę rzygać, kiedy słyszę texty w stylu: „To prawda, nie pytaliśmy nikogo o zdanie i sami podjęliśmy decyzję, z pełną świadomością jej kontrowersyjności, ale nie protestujcie przeciwko niej, bo źle wypadniemy w oczach reszty świata. A za to złe wrażenie wy będziecie odpowiedzialni, bo przecież nie my. My jesteśmy cacy.” [RZYG]
Rozumiem, że niemal wszyscy słyszeliśmy w dzieciństwie text „bądź mądrzejszy i ustąp” tyle razy, że zatraciliśmy zdolność dostrzegania jego absurdalności, ale wydaje mi się, że w życiu każdego myślącego człowieka następuje chwila, w której zadaje sobie pytanie, jak będzie wyglądał świat, w którym mądry zawsze ustąpi głupiemu. Po przeżyciu tej chwili tylko osoby wybitnie cyniczne wracają do podobnych sofizmatów. I tyle w tej kwestii.

A jeśli chodzi o to, jakie zdanie będzie miał o nas ów „świat”, obserwujący i komentujący spór o miejsce pochówku naszej pary prezydenckiej, to spójrzcie na margines mojego bloga, mam tam cytat, z którym w 100% się zgadzam:
Lepiej być znienawidzonym za to, kim się jest, niż kochanym za to, kim się nie jest.
I tyle w tej kwestii.

Jeśli natomiast chodzi o argument podnoszony przez przeciwników pochowania państwa Kaczyńskich na Wawelu, a dotyczący braku zasług, którymi rzekomo trzeba się wykazać, żeby zasłużyć na ów zaszczyt, to… Nie wiedziałam, że mamy w tym kraju tylu wyrywnych do sądzenia żywych i umarłych.
Co wcale nie znaczy, że takie osoby potępiam, wręcz przeciwnie, jestem za tym, żeby białe nazywać białym, a różowe różowym. Tylko nie wolno przy tym zapominać, że dopóki nie mówimy o rzeczach NAPRAWDĘ WAŻNYCH, każdy ma prawo do innego widzenia odcieni barw.
Miejsce złożenia jakichkolwiek zwłok nie należy do zjawisk NAPRAWDĘ WAŻNCH – przynajmniej dopóki nie buduje się dla nich, za publiczne pieniądze, prywatnych cmentarzy, piramid, mauzoleów czy innych tadżmahalów i dopóki nie mówimy o ukrywaniu ciał przez morderców. Howgh!

Pomyślcie o tym, że choćbym nie wiem jakimi zasługami wykazała się przed śmiercią – nie wolno będzie rozsypać moich prochów w Bieszczadach, jeśli GIS nie zmieni ustawy.
I to jest prawdziwa tragedia, do której pochowanie kogoś w jakimś tam kościele nie ma startu. I tyle na ten temat.

Ciekawa jest w tej sprawie jeszcze jedna kwestia, a mianowicie…
Do kogo należą zwłoki?
Czy w chwili śmierci tracimy prawo własności do własnego ciała?

Na moje zapowiedzi, że „w razie jakby co” mam zostać spalona i – w miarę możliwości – rozsypana [zatopiona w morzu być nie chcę, choć to akurat wolno robić nawet teraz], moja rodzina reaguje w taki sposób, że poważnie wątpię w to, że spełniliby moją prośbę. Nie pomagają nawet groźby, że będę ich straszyć. A to jest naprawdę frustrujące!

Dlatego też w całej tej sprawie – IMO – najważniejszym pytaniem jest:
Czego życzyliby sobie państwo Kaczyńscy?

Decyzję o miejscu pochówku podjęła rodzina, a więc osoby, które zmarłych znały najlepiej i – mam nadzieję – szanowały na tyle, żeby uwzględnić ich wolę podczas planowania pogrzebu.
Jeśli było inaczej…

Współczuję.


I tyle na ten temat.




ps
Zamiast rozmyślać o głupotach, pomyślmy lepiej o tym, co zrobić, żeby nie należeć do tych, o których Magdalena Samozwaniec napisała, że odnajdują miejsce na ziemi dopiero po swoim pogrzebie.

wtorek, 13 kwietnia 2010

oczy szeroko otwarte

Słucham tych wszystkich ludzi dookoła, słucham i nadziwić się nie mogę. Jak to się dzieje, że tyle osób znienacka zmienia zdanie i to co kiedyś nazywali seledynowym, teraz nazywają różowym...?
Nie rozumiem.
Czy poznali jakieś nowe fakty?
Czy teraz patrzą jaśniej?
Czy kiedyś wypowiadali swoje opinie na podstawie nierzetelnie prowadzonych obserwacji , a teraz się tego wstydzą?
Nie wiem.
A że nie jestem w stanie przeniknąć wewnętrznego życia innych, ani nawet stwierdzić, że takowe posiadają [i to bynajmniej nie w postaci motylicy wątrobowej], to skupiłam się na własnym.
I mam teraz taki oto dylemacik:
czy fakt, że uparcie widzę seledyn seledynowym, a róż różowym świadczy o tym, że mój dotychczasowy sposób widzenia świata nie był dziełem przypadku ani pochopnie przyjętych założeń, czy raczej o tym, że jestem niereformowalna, a zamiast serca mam jakąś atrapę?

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

świąteczne połowinki ;-)

Ufff.
Przeżyłam najgorszy ze świątecznych dni.
Każde święta mają co najmniej jeden taki dzień.
Dzień, w którym odwiedza nas mój brat ze swoją żoną i wszystkimi dziećmi.
A obecnie dzieciaków jest piątka... Czy potrzebne są jeszcze jakieś dodatkowe wyjaśnienia?
Tak? Naprawdę? No dobrze. To dodam, że wszystkie te dzieci są wychowywane bezstresowo, co tak naprawdę znaczy, że nie są wychowywane w ogóle.
Masakra. I wolałabym zamknąć ten temat.


Dla relaksu zaczęłam czytać książkę Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się, kochaj”, ale czekała mnie niespodziewana niespodziewanka.
Mianowicie, na wejściu autorka wyznaje, że miała plan: w wieku trzydziestu lat zaprzestać podróży, osiąść gdzieś na stałe i rodzić dzieci.
Tyle, że kiedy osiągnęła ów stateczny wiek, przekonała się, że wcale nie ma ochoty zostać matką.
Od ośmiu lat była związana z jednym facetem, od sześciu lat byli małżeństwem; kupili dom i całe życie zbudowali na założeniu, że w wieku trzydziestu lat ona zajdzie w ciążę.
Kiedy nadszedł TEN CZAS płakała po nocach, ale przez kilka miesięcy starała się w tę niby-zaplanowaną ciążę zajść – przy każdej miesiączce ciesząc się, że nie wyszło – cały czas żyjąc w przeświadczeniu, że coś jest z nią nie w porządku, a w przeświadczeniu tym dodatkowo utwierdzał ją mąż…
Ostatecznie w ciążę nie zaszła, z mężem się rozwiodła, a jak doczytam jej książkę do końca, to dowiem się co było później.
A mogę wszystkich zapewnić, że doczytam.

Po przeczytaniu tego wstępnego wyznania najbardziej przerażająca wydała mi się myśl, że świat pełen jest ludzi, którzy podsumowaliby taką historię stwierdzeniem, że szkoda, że w tę ciążę nie zaszła, bo zostałaby z mężem, a „głupoty” wywietrzałby jej z głowy.

Nigdy, naprawdę NIGDY, nie zrozumiem, dlaczego ludzie z taką łatwością zakładają, że bycie matką jest tym, o czym marzą wszystkie kobiety? Dlaczego nie dają WSZYSTKIM kobietom prawa do szczęścia według własnego pomysłu, również tym, które absolutnie nie marzą o macierzyństwie?

Wydaje mi się, że jestem w miarę cierpliwa i mam wiele zrozumienia dla ludzkich wad, ale powoli tracę cierpliwość dla tych wszystkich niby-ŻYCZLIWYCH, którzy usiłują przekonywać mnie, że tracę najlepszy czas na zostanie matką.
Tracę cierpliwość dla zaprzyjaźnionych młodych matek, które wciskają mi swoje dzieci, w przekonaniu, że marzę o tym, żeby takiego bobasa „potrzymać”.
Tracę cierpliwość nawet dla tych, którzy robią zdziwione miny, kiedy mówię, że nie marzę o macierzyństwie…

Ostatnio opadły mi wielokrotnie już opadnięte ręce, kiedy koleżanka przyniosła do ZAKŁADU dziecięce ciuszki i wszystkie babki oglądały je z takim zachwytem i rozczuleniem, jakby zaglądały w wózeczek z nowonarodzonym niemowlakiem…

Nie rozumiem nawet tego rozczulenia, które ogarnia ludzi patrzących na cudzego brzdąca, więc chyba możecie sobie wyobrazić, z jaką miną przyglądałam się zachwytom wygłaszanym nad jakimiś, było nie było, UBRANIAMI. Cudzymi.
Wyraz mojej twarzy do tego stopnia zainteresował jedną z koleżanek, że poświęciła cały kwadrans na to, żeby mi wmówić, że tak naprawdę wzrusza mnie widok tych uroczych miniaturowych ubranek, tylko nie chcę tego okazać…
I weź tu, człowieku, udowodnij, że nie jesteś wielbłądem…!
Dobrze, że we właściwym momencie przypomniałam sobie, że biedula stara się właśnie o dziecko – i ma z tym niejakie problemy – bo chyba bym jej zrobiła co złego…

W książce Elizabeth Gilbert jest świetne zdanie na temat macierzyństwa:
„Posiadanie dziecka jest jak tatuaż na twarzy. Trzeba być całkowicie pewnym, nim się podejmie ostateczną decyzję.”
Ja jestem pewna, że dzieci mieć nie chcę.
TO NA PEWNO NIE DLA MNIE.


Jeśli kiedyś tego pożałuję, to moja i tylko moja sprawa.

Jeśli kiedyś zmienię zdanie, to też nikomu nic do tego.

Czy to tak trudno przyjąć do wiadomości?

Czy koniecznie trzeba mi i innym kobietom o podobnych przekonaniach wmawiać, że coś jest z nami nie tak?

My nie mamy z naszą płodnością problemów, więc inni niech się od nas od…olą.

Rzekłam.

niedziela, 21 marca 2010

wszystko zaczęło się od Adama...

Ależ się namnożyło tych urojonych aspergerowców – pełne blogi! A wszystko – jak się okazuje – przez niejakiego doktora House’a...
No to ja się wypisuję z tego stada. Nie będę więcej usprawiedliwiać swoich aspołecznych instynktów zaburzeniami genetycznymi, a – co najwyżej – psychicznymi ;-)
Jednak podeszłam do sprawy metodycznie ;-) i… obejrzałam film, którego główny bohater ma zespół Aspergera i – o dziwo – przeżywa Wielką Miłość.
Bardzo dobry film, choć ma parę słabszych momentów.
O słabszych momentach pisać nie będę, bo mi się nie chce. Bo jest wiosna. Bo wolę widzieć tylko rzeczy dobre. I nie muszę się nikomu tłumaczyć. O!
Ten film to „Adam”.
Zalinkowałam całkiem niezłą recenzję, więc się nie będę spinać na własną.

Nieustająco zadziwia mnie tylko jedno: dlaczego podczas dyskusji o tym filmie tak często pada pytanie:
– Czemu taka laska, jak Beth (grana przez prześliczną Rose Byrne), leci na taką niedoróbkę genetyczną jak Adam (w którego wcielił się Hugh Dancy)?
bo przecież odpowiedź jest banalna.
Dziewczyna, świeżo po rozstaniu z idiotą, który ją oszukiwał i zdradzał, spotyka inteligentnego i przystojnego faceta, który jest absolutnie niezdolny do kłamstwa… Strasznie dziwne, że na niego poleciała. Rzeczywiście!

Uwielbiam filmy, których bohaterowie i przeżywane przez nich rozterki „zostają ze mną” po seansie, a tak właśnie było w przypadku tego filmu.
Wciąż jeszcze zastanawiam się np. nad tym, co czuje kobieta związana z mężczyzną, który z powodu wady genetycznej nie jest zdolny do empatii. Z mężczyzną, który w większości przypadków nie jest w stanie rozpoznać jej potrzeb. Nie widzi/czuje, że powinien pocieszyć czy przytulić. Nie rozumie aluzji i nie rozpoznaje ironii. Wszystko bierze na poważnie i dosłownie…

Raz wydaje mi się, że to okropne, a już za chwilę „przypominam sobie”, że całkiem zdrowi faceci mają takie kłopoty z empatią, że być może łatwiej jest żyć kobiecie związanej z aspergerowcem – ona przynajmniej wie, że „obojętność” partnera wynika z przyczyn niezależnych od niego. Nie dręczy się obawą, że przestało mu na niej zależeć i dlatego nie zwraca na nią uwagi albo podejrzeniem, że on wszystko widzi i rozumie, ale celowo ignoruje, bo ma jej potrzeby w nosie.

Pamiętam czas, niespecjalnie „przeszły”, kiedy wydawało mi się, że związek wtedy jest udany, kiedy partnerzy spełniają nawet – a może przede wszystkim – swoje niewypowiedziane prośby. Byłam nawet przekonana, że jeśli ktoś robi coś dla drugiej osoby na jej prośbę, a nie z własnej inwencji, to to się „nie liczy” ;-)

Po „Adamie” przyszło mi do głowy, że można na to spojrzeć zupełnie inaczej. Odwrotnie. Można przyjąć, że związek jest dobry wtedy, kiedy partnerzy nie boją się powiedzieć sobie nawzajem, czego chcą. Nie boją się wyrażać swoich uczuć i mówić o swoich potrzebach, bo wiedzą, że nie zostaną ani wyśmiani, ani zlekceważeni. Są tak pewni tej drugiej osoby, że mogą odłożyć na bok wszystkie pancerze i tarcze. I nawet do głowy im nie przyjdzie, żeby podejrzewać partnera o nieczyste intencje, niechęć czy jakieś skłonności do manipulacji. A jeśli zdarzy się, że ich prośba nie zostanie spełniona albo zostaną źle zrozumiani, to nie zamartwiają się żadnymi chorymi urojeniami, tylko powtarzają komunikat i uściślają informacje, wciąż wierząc w dobre intencje drugiej strony.

Wygląda na to, że po tych latach, które minęły od czasu, kiedy po raz pierwszy cytowałam na blogu wykłady Ravi’ego Shankara, w końcu dotarło do mnie, co tak naprawdę miał na myśli.

Mówią, że lepiej późno niż wcale…

środa, 10 marca 2010

wystawiam się na ostrzał ;-)

Dziś Dzień Mężczyzny. Święto obchodzone 10 marca bodaj tylko w Polsce [w innych krajach, które zdecydowały się na wprowadzenia podobnego święta, świątecznym dniem jest 19 listopada]. I muszę przyznać, z pewną taką nieśmiałością, że bodaj jedyne święto, przy okazji którego głębiej zastanawiam się nad przyczynami jego ustanowienia.

Nie, żebym przy okazji innych świąt o tym nie myślała, ale przy tym myślę szczególnie intensywnie. Oczywiście pewnym wyjaśnieniem jest fakt, że trzeba nad tym myśleć dogłębnie, bo odpowiedź nie jest ani jasna, ani oczywista, więc na powierzchni się jej nie znajdzie.
A po dogłębnych poszukiwaniach w głębi mogę powiedzieć, że… tam też jej nie ma ;-)
No chyba, że ja źle szukam.
Pozostaje nadzieja, że ktoś mi pomoże i wyjaśni, skąd pomysł na takie święto…?

Podejrzewam, że zaraz rozlegną się oburzone głosy, wyrzucające mi, że z takim zapałem propaguję świętowanie Dnia Kobiet, a czepiam się obchodów Dnia Mężczyzny, więc – nie czekając na nie [te głosy] – wyjaśniam, że Dzień Kobiet został ustanowiony jako wyraz szacunku dla ofiar walki o równouprawnienie kobiet. Taka, nie inna, była idea jego powstania.
O dziwo, wielu ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy, ale tak jest.
Dzień Kobiet to takie święto-pomnik, które - w szczególności - nie pozwala zapomnieć, że wśród kobiet, które w walczyły o CZŁOWIECZE prawa dla wszystkich ludzi, niezależnie od ich płci, były też takie, które w tej walce poniosły największą ofiarę - straciły życie.

Patrząc w tym kontekście na Dzień Mężczyzny nie mogę się oprzeć myśli, że oto kat chce umniejszyć zasługi ofiary, strojąc się przy tym w jej szatę.
A żeby jakoś to zjawisko zilustrować, mój mózg zwizualizował starcie dwóch manifestacji – jednej pro, a drugiej przeciw.
Jeśli ktoś organizuje manifestację promującą jakąś ideę, to przeciwnicy tej idei stają na głowie, żeby w tym samym czasie, najlepiej w pobliżu, odpowiedzieć z równą siłą i zamanifestować swój sprzeciw wobec tej idei. Dzięki temu osłabiają siłę oddziaływania osób, które daną ideę chciały wypromować.
Podobnie odbieram pomysł ustanowienia Dnia Mężczyzny – kobiety chciały uczcić bohaterki swojej długiej wojny o wolność i równość, a mężczyźni przebiegle pomyśleli, że osłabią wymowę Dnia Kobiet poprzez wprowadzenie Dnia Mężczyzny.
I chyba to się udaje, skoro wciąż tak wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, dlaczego obchodzimy Dzień Kobiet…

Niezależnie jednak od tych wszystkich niewesołych rozważań, traktuję Dzień Mężczyzny tak, jak wszystkie inne święta – uznaję, że skoro już jest, to znaczy, że jest okazja do zabawy.
A więc bawmy się.
Tańczyć można nawet na wulkanie.


Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Mężczyzny!

poniedziałek, 8 marca 2010

niech każdy pamięta, że dzisiaj jest święto

Pogodny wieczór. On i ona w pięknym wnętrzu, on podaje jej kieliszek wina i pyta:
- Kochanie, co byś chciała na 8 marca? Brylantową kolię, futro z norek, willę na Lazurowym Wybrzeżu..?
- Kochanie, pragnę jedynie wieczoru z tobą i twojej miłości.
- Cięcie! - krzyknął reżyser. (*)


Nie wiem, drogie Panie, na co możecie liczyć: kolie, futra czy wille ;-)
ale podejrzewam, że wystarczyłaby taka deklaracja:

i nawet byście później oferenta nie rozliczały zbyt skrupulatnie ze złożonych obietnic :-)

Jeśli jednak nie możecie liczyć ani na brylanty, ani na podobne deklaracje, to życzę Wam - i sobie - przynajmniej tego, żeby otaczający nas panowie chociaż na tyle stanęli na wysokości zadania, żeby nie unikać dzisiaj naszego wzroku i nie przemykać chyłkiem obok, z rozterką widoczną w każdym geście:
„Wspomnieć o dzisiejszym święcie, czy nie wspominać?”
[Jeśli przed Bożym Narodzeniem czy Wielkanocą można życzyć wszystkim dookoła, nawet nieznajomym, „Wesołych Świąt”, to można też chyba powiedzieć dwa miłe słowa do znajomej kobiety w dniu jej święta?]



Miłego świętowania!


Na deser wierszyk Danuty Gellnerowej:

8 marca

Chodzą dziś panowie po mieście,
bo dzisiaj jest ósmy marca - nareszcie!
Chodzą ci wąsaci i ci z brodami,
i gładko wygoleni, i ci z baczkami.
I wysocy, i niscy, i grubi, i chudzi.
Chłopcy także biegają, żaden się nie nudzi.
A w kwiaciarniach od rana:
w doniczkach, papierze i celofanach
fiołki, stokrotki i róże,
bukiety małe i duże...
Panowie, dość! Chłopaki, stop!
Naprawdę już dość fiołków, stokrotek i róż!
Teraz róbcie sami bukiety
z tego, co najbardziej lubią kobiety:
z ukłonów, z uśmiechów i uprzejmości,
a za to, żeście czasem byli niegrzeczni —
przeproście!



ps
Im dłużej żyję na tym świecie, tym mniej mnie ta męska okołoświąteczna nieporadność złości, a więcej bawi i może nawet odrobinę… rozczula ;-)
[Starzeję się po prostu...]



(*) Czy ten dowcip bardziej ośmiesza kobiety, mężczyzn czy po prostu… UKŁAD?

czwartek, 4 marca 2010

zerowy poziom afiliacji

Całkiem znienacka uświadomiłam sobie dzisiaj kolejną cechę, która odróżnia mnie od normalnych ludzi ;-)

Zanim napiszę o co chodzi, pomyślcie o tym, jak wychodzicie z pracy.
Wyobraźcie sobie tę sytuację ze szczegółami...

Ach! Nic z tego!

Zapomniałam, że większość społeczeństwa pracującego wychodzi z pracy grupowo, a nawet stadnie.
A my nie, my jesteśmy inni ;-) i wychodzimy z ZAKŁADU o różnych porach i tylko czasem zdarza się, że kilka osób wychodzi jednocześnie.

No więc [naprawdę nie wolno tak zaczynać zdań? ;-)] było tak:
Koleżanka pozbierała swoje pracowe zabawki, założyła kurtkę i już szła w stronę drzwi, kiedy zobaczyła, że ja też kończę pracę. Usiadła i poczekała na mnie, chociaż ja dopiero zaczynałam zbierać swoje zabawki, a potem jeszcze umyłam kubek po herbacie i - nie spiesząc się zupełnie - zawiązałam artystycznie szalik oraz założyłam kurtkę... Nie poganiała mnie ani słowem, ani gestem, ani nawet wyrazem twarzy.
Wyszłyśmy razem.
Przeszłyśmy parę kroków przez parking.
Pożegnałyśmy się.
Wsiadłyśmy do swoich autek.

I wtedy rozwiązał mi się w mózgu worek ze wspomnieniami osób czekających na mnie, żeby razem wyjść z ZAKŁADU – przelatywały mi przed (za?) oczami jedno za drugim, jedno za drugim...
...
A jak worek był już pusty, to pojawiła się wizja mnie samej, która...
...nigdy na nikogo nie czeka!

BIM BAM!

W tamtej chwili olśnienia troszkę mnie te wizje poruszyły, ale teraz nie wiem... Waham się. Czy to ja jestem dziwna (eee tam... naprawdę? może jednak nie?) czy dziwniejsi są ludzie, którzy czekają za kimś tylko po to, żeby nie iść samemu na pobliski parking?


ps

Oczywiście najbardziej podoba mi się wyjaśnienie, że jestem tak fascynująca, że dla kilku minut sam na sam ze mną warto trochę [albo nawet trochę dłużej] poczekać ;-)


pps
A może mam łagodną odmianę zespołu Aspergera?

...przynajmniej byłoby we mnie coś łagodnego ;-)

środa, 24 lutego 2010

koleiny społeczne

Mój błękitnooki pracowy kumpel i ja często robimy sobie nawzajem psikusy, przy czym czasem zdarza się, że jedna strona uważa coś za żart, a druga za przegięcie pały. Jednak sytuacje konfliktowe, również te wywołane w inny sposób [znacznie rzadsze], nigdy nie trwają długo – jeśli sprawa jest mało poważna, to załatwia/kończy ją przemoc fizyczna [to nie żart!], a jeśli jest SERIO poważna, to mówimy sobie co nieco do słuchu. I już.
Zauważyłam jednak, że wśród naszych pozostałych współpracowników błękitnooki ma opinię osoby obrażalskiej i mściwej.
Ostatnio jakoś tak częściej zdarzało mi się te opinie słyszeć, a kiedy trzykrotnie powtórzyła się akcja przebiegająca w czterech punktach:
1. mówię/robię błękitnookiemu coś mega złośliwego
2. ktoś wygłasza komentarz: „Oooo! Tego błekitnooki nigdy ci nie wybaczy!”
3. ktoś inny rzuca: „No co ty! Na nią się przecież nie obrazi!”
4. wszyscy się zgadzają i wracają do pracy
to mi to w końcu dało do myślenia.

A ponieważ z tego myślenia nic nie wynikło, to zapytałam koleżanki dlaczego uważają, że błękitnooki jest mściwy. Ich odpowiedzi można streścić w słowach: „bo jest!” :-)
Zapoczątkowałam jednak dyskusję, w której jedna z koleżanek powiedziała coś, co znowu dało mi do myślenia, a mianowicie:
"Mnie się podoba jak ty z nim rozmawiasz – rzucasz ze dwie kurwy i każda sprawa załatwiona [śmiech]."

W pierwszej chwili trochę się zawstydziłam, bo te słowa padły z ust koleżanki starszej ode mnie o dekadę, która słowo kurwa wypowiedziała bodaj pierwszy raz, a i błekitnooki jest ode mnie starszy, więc... sami rozumiecie.

Potem pomyślałam, że nie ma się czego wstydzić, skoro sposób jest skuteczny. I w tej samej chwili sama się ze sobą nie zgodziłam, bo jakoś nigdy nie umiałam działać w myśl zasady, że cel uświęca środki.

A potem wreszcie zrozumiałam, że to wcale nie chodzi o to, co widzą/słyszą moje koleżanki, ale o to, czego zobaczyć nie chcą, choć mają to jak na patelni.
Błekitnooki nie obraża się na mnie nie dlatego, że go od czasu do czasu obrzucam surowym mięchem, ale dlatego, że – niezależnie od temperatury sytuacji – OCZEKUJĘ, że się nie obrazi.
W podobnie gorących okolicznościach moi współpracownicy SĄ PEWNI, że błękitnooki się obrazi – podwijają ogonki, popatrują na niego z minami mówiącymi „wiem, że się na mnie obraziłeś i zaraz się zemścisz” i sami prowokują sytuacje, które są potwierdzeniem ich oczekiwań.

Próbowałam znajomym wytłumaczyć o co chodzi, ale patrzyli na mnie jak na UFO, więc dałam sobie spokój. Skoro przyzwyczaili się do takiej gry, to niech sobie w nią grają.

Nie da się nikogo ot tak przekonać, że świat wygląda inaczej, niż on go WIDZI.

I nie można się zmienić, jeśli wszyscy dookoła wpychają nas w koleinę, z której chcemy wyjechać.

Tym sposobem dotarł do mnie pełen sens powiedzenia, że nie można być prorokiem wśród swoich.