niedziela, 21 marca 2010

wszystko zaczęło się od Adama...

Ależ się namnożyło tych urojonych aspergerowców – pełne blogi! A wszystko – jak się okazuje – przez niejakiego doktora House’a...
No to ja się wypisuję z tego stada. Nie będę więcej usprawiedliwiać swoich aspołecznych instynktów zaburzeniami genetycznymi, a – co najwyżej – psychicznymi ;-)
Jednak podeszłam do sprawy metodycznie ;-) i… obejrzałam film, którego główny bohater ma zespół Aspergera i – o dziwo – przeżywa Wielką Miłość.
Bardzo dobry film, choć ma parę słabszych momentów.
O słabszych momentach pisać nie będę, bo mi się nie chce. Bo jest wiosna. Bo wolę widzieć tylko rzeczy dobre. I nie muszę się nikomu tłumaczyć. O!
Ten film to „Adam”.
Zalinkowałam całkiem niezłą recenzję, więc się nie będę spinać na własną.

Nieustająco zadziwia mnie tylko jedno: dlaczego podczas dyskusji o tym filmie tak często pada pytanie:
– Czemu taka laska, jak Beth (grana przez prześliczną Rose Byrne), leci na taką niedoróbkę genetyczną jak Adam (w którego wcielił się Hugh Dancy)?
bo przecież odpowiedź jest banalna.
Dziewczyna, świeżo po rozstaniu z idiotą, który ją oszukiwał i zdradzał, spotyka inteligentnego i przystojnego faceta, który jest absolutnie niezdolny do kłamstwa… Strasznie dziwne, że na niego poleciała. Rzeczywiście!

Uwielbiam filmy, których bohaterowie i przeżywane przez nich rozterki „zostają ze mną” po seansie, a tak właśnie było w przypadku tego filmu.
Wciąż jeszcze zastanawiam się np. nad tym, co czuje kobieta związana z mężczyzną, który z powodu wady genetycznej nie jest zdolny do empatii. Z mężczyzną, który w większości przypadków nie jest w stanie rozpoznać jej potrzeb. Nie widzi/czuje, że powinien pocieszyć czy przytulić. Nie rozumie aluzji i nie rozpoznaje ironii. Wszystko bierze na poważnie i dosłownie…

Raz wydaje mi się, że to okropne, a już za chwilę „przypominam sobie”, że całkiem zdrowi faceci mają takie kłopoty z empatią, że być może łatwiej jest żyć kobiecie związanej z aspergerowcem – ona przynajmniej wie, że „obojętność” partnera wynika z przyczyn niezależnych od niego. Nie dręczy się obawą, że przestało mu na niej zależeć i dlatego nie zwraca na nią uwagi albo podejrzeniem, że on wszystko widzi i rozumie, ale celowo ignoruje, bo ma jej potrzeby w nosie.

Pamiętam czas, niespecjalnie „przeszły”, kiedy wydawało mi się, że związek wtedy jest udany, kiedy partnerzy spełniają nawet – a może przede wszystkim – swoje niewypowiedziane prośby. Byłam nawet przekonana, że jeśli ktoś robi coś dla drugiej osoby na jej prośbę, a nie z własnej inwencji, to to się „nie liczy” ;-)

Po „Adamie” przyszło mi do głowy, że można na to spojrzeć zupełnie inaczej. Odwrotnie. Można przyjąć, że związek jest dobry wtedy, kiedy partnerzy nie boją się powiedzieć sobie nawzajem, czego chcą. Nie boją się wyrażać swoich uczuć i mówić o swoich potrzebach, bo wiedzą, że nie zostaną ani wyśmiani, ani zlekceważeni. Są tak pewni tej drugiej osoby, że mogą odłożyć na bok wszystkie pancerze i tarcze. I nawet do głowy im nie przyjdzie, żeby podejrzewać partnera o nieczyste intencje, niechęć czy jakieś skłonności do manipulacji. A jeśli zdarzy się, że ich prośba nie zostanie spełniona albo zostaną źle zrozumiani, to nie zamartwiają się żadnymi chorymi urojeniami, tylko powtarzają komunikat i uściślają informacje, wciąż wierząc w dobre intencje drugiej strony.

Wygląda na to, że po tych latach, które minęły od czasu, kiedy po raz pierwszy cytowałam na blogu wykłady Ravi’ego Shankara, w końcu dotarło do mnie, co tak naprawdę miał na myśli.

Mówią, że lepiej późno niż wcale…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czytelniku!
Oddaję Ci kawałek mojej podłogi - możesz zatańczyć, ale raczej nie zrywaj parkietu [no chyba, że naprawdę MUSISZ] ;-)
aalaaskaa