środa, 17 grudnia 2008

Viggo, I dream of You (up)! ;-)



Tak strasznie ciekawiły mnie efekty ponownej współpracy Cronenberga i Mortensena, że zaniedbałam świąteczne przygotowania (à propos) i machnęłam ręką, a nawet dwiema, na pracowe obowiązki.
I nie żałuję.
Aczkolwiek mam teraz niezłą zagwozdkę:
nie wiem czy się zepsułam, czy te ostatnie filmy Cronenberga naprawdę są takie dobre,
bo Eastern Promises też obejrzałam dwukrotnie.
Nie mogę jednak z czystym sumieniem zgodzić się z powtarzanymi w necie opiniami, że ten film jest lepszy od Historii przemocy.
Co wcale nie znaczy, że mam ochotę twierdzić, że jest gorszy :-)
Te filmy są po prostu zupełnie inne – i tematycznie, i stylistycznie.
Historia przemocy jest filmem z przesłaniem, a Eastern Promises to solidne kino sensacyjne i niewiele ponadto – prosta (hehe) opowieść o mafii. A że włoska mafia już się opatrzyła, to tutaj mamy mafię rosyjską, a akcja toczy się (wartko) w Londynie.
Scenarzyści wykonali solidną robotę, aby sprzeczne z instynktem samozachowawczym poczynania bohaterów filmu robiły wrażenie psychologicznie uzasadnionych – dlatego np. dowiadujemy się o nienarodzonym dziecku Anny i o homoskłonnościach Kirilla – ale mimo tych zabiegów dramat psychologiczny to na pewno nie jest. Ale to żaden problem.
Znacznie większy problem w tym, że tematyka gangsterska została już niemal doszczętnie wyeksploatowana w kinematografii, a z każdym kolejnym filmem maleje – i tak niewielka – szansa na to, że uda się widza czymś zaskoczyć. Właściwie jest to możliwe tylko wówczas gdy widz albo mało widział, albo/i... wolno myśli (nie kojarzyć z wolnomyślicielem!) ;-)
Ja widziałam (za?) dużo i trochę mnie w pierwszej chwili dziwiło, że można tak łatwo zorientować się kto jest kim i do czego to wszystko zmierza. Jednak dość szybko przestało mnie to dziwić, bo zrozumiałam, że priorytetem twórców wcale nie było to, żeby nas zaskoczyć poczynaniami mafiosów.
Zaskakiwać widza miało nie to, co się dzieje, ale JAK się dzieje.
I jestem pewna, że co najmniej jedna scena z tego filmu przejdzie na zawsze do historii kina –
naked Viggo fight scene,
czyli scena, w której goły (i gdzieniegdzie wydepilowany - żeby było widać tatuaże) Viggo Mortensen (a właściwie grana przez niego postać) walczy z dwoma kompletnie ubranymi (nawet w skórzane kurtki) przeciwnikami w tureckiej łaźni.
To jest właśnie szczytowy przejaw tego wspomnianego wyżej JAK.
Być może jakiś rozsądny człowiek zapytałby, dlaczego idący na mokra robotę zabójcy nie wzięli rewolwerów tylko zakrzywione noże... Ale kto tu jest rozsądny? ;-)
A poza tym uzasadnienie istnieje, czemu nie – wszystko w tym filmie da się mniej lub bardziej pokrętnie uzasadnić, a to akurat mniej – po prostu ci smutni panowie dwaj chcą pomścić śmierć brata, któremu poderżnięto gardło w pierwszej scenie filmu i widocznie nie pragną ekscesu intensywnego (tj. nie chcą używać niewspółmiernych środków... zemsty ;-))
Vory v zakone (po naszemu najlepiej chyba brzmią: chłopaki z ferajny) mają w końcu swoje zasady, nie? A my je znamy z pierdyliona filmów...
Ale jeśli nawet Eastern Promises są pierdylion pierwszym filmem o mafii, to i tak warto go zobaczyć. Jeśli tylko będziecie mieli okazję (nie rozumiem dlaczego dotąd nie miał polskiej premiery), to obejrzyjcie.
Na moją odpowiedzialność ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czytelniku!
Oddaję Ci kawałek mojej podłogi - możesz zatańczyć, ale raczej nie zrywaj parkietu [no chyba, że naprawdę MUSISZ] ;-)
aalaaskaa