czwartek, 9 października 2008

ze śmiercią nam do twarzy


Wydane po raz pierwszy w 1976r. (w USA) „Pokochaj siebie” Wayne’a Dyera jest jednym z moich ulubionych poradników. I nie traci na aktualności z upływem lat.

Tak na marginesie: przetłumaczyć „Your Erroneous Zones” na „Pokochaj siebie” to duża sztuka. Prawie da się porównać do zastąpienia tytułu „Nuda v Brně” tytułem „Sex w Brnie”.

Od czasu do czasu aplikuję sobie treść w/w poradnika i już nawet nie potrafię policzyć, ile razy repetowałam. Wciąż jednak pamiętam to zdziwienie, w które wpadłam podczas pierwszej lektury, kiedy okazało się, że pierwszy rozdział książki pod tytułem „Pokochaj siebie” zaczyna się od słów:
„Obejrzyj się za siebie, a dostrzeżesz wierną towarzyszkę. Z braku lepszego imienia nazwij ją Moja-własna-śmierć.”
Dalej autor przekonuje, że świadomość efemeryczności życia powinniśmy wykorzystać pozytywnie – nie tracić czasu, kochać, cieszyć się i w ogóle żyć pełnią życia.
Czasem ta teoria do mnie przemawia.
A czasem (czytaj: teraz) mam jesienną (albo permanentną – to się jeszcze okaże) depresję i nic do mnie nie przemawia.


Kilkanaście dni temu zmarła sąsiadka. Rok starsza od mojej mamy.
Upadła na podłogę w czasie kolacji ze znajomymi.
W środku rozmowy.
Absolutnie znienacka.
A niedawno wspólnie planowałyśmy dalsze etapy batalii w sprawie ochrony środowiska w naszej okolicy. Na zmianę nękałyśmy urzędasów i pisałyśmy petycje (pod którymi to ona zazwyczaj zbierała podpisy)...
Kiedy na pogrzebie spojrzałam na twarze jej dzieci – płakałam z nimi.
Ale już się pogodziłam z tym, że jej nie ma.
I tak jakoś łatwo mi to pogodzenie-się przyszło...

To nasuwa mi myśl, że gdybym dziś umarła, to jutro okazałoby się, że to nie miało żadnego znaczenia. Że wszyscy z łatwością pogodziliby się z moją śmiercią.


Wczoraj popłakałam się w pracy, bo przeczytałam wpis na blogu dziewczynki, której bardzo kibicowałam w - zakończonej śmiercią - walce z nowotworem złośliwym mózgu.
Chyba mniej płakałam po informacji, że zmarła...

Dlaczego niezachwiana wiara wzruszyła mnie bardziej niż śmierć?


I pytanie kolejne: czy naprawdę chcę, żeby ktoś po mojej śmierci cierpiał?
Co mi to da?

Zdecydowanie wolę żyć tak, żeby moja śmierć prowokowała komentarze w stylu:
umarła, ale wcześniej NAPRAWDĘ ŻYŁA.

Oczywiście, przekonanie, że czyjeś życie było pełne i wartościowe nie chroni przed żalem po stracie takiej osoby, ale na pewno chroni przed cierpieniem (wszystkich poza masochistami, rzecz jasna).
Życie, którego się żałuje tylko dlatego, że ma się nadzieję, że gdyby jeszcze potrwało, to zyskałoby wreszcie jakiś sens, nie zasługuje na ten żal, który wzbudza.


Moje trwanie w depresji też nie zasługuje na współczucie tylko na kopa w d...
Zaraz go sobie dam.

1 komentarz:

  1. Gdzieś w świecie żyje sobie takie plemię, które płacze nad nowonarodzonym, współczując mu tego, co go czeka, natomiast na pogrzebie tańczy, radując się, że troski zmarłego są już przeszłością. Tak sobie myślę, że może oni mają rację...
    Moja siostra chodziła do katolickiego liceum z internatem i opowiadała, że gdy zmarła jedna z sióstr zakonnych, pozostałe patrzyły na nią z niekłamaną zazdrością.
    Jednych przeraża śmierć, a innych życie. Rzecz gustu.

    OdpowiedzUsuń

Czytelniku!
Oddaję Ci kawałek mojej podłogi - możesz zatańczyć, ale raczej nie zrywaj parkietu [no chyba, że naprawdę MUSISZ] ;-)
aalaaskaa