czwartek, 13 sierpnia 2009

kolejne wieści z domu i zagrody


Tata wrócił do domu, ale wciąż czuje się nietęgo (dosłownie i w przenośni), a w niedalekiej przyszłości zostanie poddany kolejnym przeglądom technicznym (i oby na tym się skończyło!).
Guz był prawdopodobnie – z jakichś dziwnych powodów nie ma 100% pewności – mięśniakiem i został usunięty w całości.
Wychodzi więc na to, że jedynymi guzami, które wciąż jeszcze mieszkają w naszym domu są moje guzki tarczycowe.
Endokrynolożka wrzasnęła dzisiaj na mnie: „A z guzami w piersi też by pani chodziła tyle czasu?” i kosztowało mnie to 60zł (+ 45zł za USG + 130zł za biopsję + składki na ubezpieczenie zdrowotne, które w tych okolicznościach bolą najbardziej). A że było to nasze pierwsze spotkanie – „poprzednia” zrezygnowała z aktywności zawodowej – powoli dochodzę do wniosku, że muszę pójść do kogoś, kto bierze więcej – wtedy być może w cenę wizyty wliczony jest takt i uprzejmość oraz łagodne traktowanie zestresowanej swoją chorobą pacjentki...

Zauważyliście, że nikt już nie mówi o nowotworach, tylko odmienia na wszystkie strony słowo „guz”? Do takiej ekwilibrystyki lingwistycznej pasuje mi tylko jeden przymiotnik: strusia. Ale – uwierzcie – wolę to od walenia po uszach (i duszy) skorupiakami...

A skoro już jesteśmy przy tajnej mocy słów, to Wam jeszcze napiszę, że obejrzałam rewelacyjny film, którego tytuł jest bardzo a propos: „Życie ukryte w słowach” [La vida secreta de las palabras]. Aczkolwiek jeszcze bardziej a propos - tym razem ze względu na fabułę - jest inny film tej samej reżyserki, Isabel Coixet, pod tytułem: „Moje życie beze mnie” [Mi vida sin mi].
Ale o filmach będzie innym razem.
Albo nie będzie.
;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czytelniku!
Oddaję Ci kawałek mojej podłogi - możesz zatańczyć, ale raczej nie zrywaj parkietu [no chyba, że naprawdę MUSISZ] ;-)
aalaaskaa