sobota, 22 sierpnia 2009

komediodramat z gipsem w roli głównej


Po drugim powrocie ojca ze szpitala [tak, był jeszcze raz w szpitalu – nie pytajcie] pozostał jeszcze problem zdjęcia gipsu z jego złamanej nogi. Lekarz pogotowia, który ten gips zakładał, powiedział co prawda, że możemy w tym celu przyjechać do niego na dyżur, ale rodzice uznali, że pogotowie ma poważniejsze obowiązki niż zdejmowanie gipsów z ozdrowiałych połamańców, pojechaliśmy zatem do lekarza rodzinnego po odpowiednie skierowanie i udaliśmy się z tatą do poradni chirurgicznej...
A dlaczego do takiej? Bo w zaleceniach stało jak wół: konsultacja w poradni chirurgicznej, a poza tym lekarz rodzinny napisał takie właśnie skierowanie.
Pierwszy ZONK w poradni chirurgicznej wywołała pielęgniarka, która wyjrzała z gabinetu i zapytała: „Państwo też do chirurga? A dlaczego tak późno?”
Było tuż przed czternastą, więc mama pokazała jej wywieszkę z godzinami przyjęć, zawierającą informację, że w ten dzień pracują do osiemnastej, a ona na to [totalnie lekceważąco]: „Iiiii tam! To dla enefzetu, a przed wizytą trzeba zadzwonić i się umówić, bo my już zamykamy...”
Wszyscyśmy troszkę osłupieli, ale tatę przyjęli. Aczkolwiek osłupiałego ;-)
Tutaj jednak nastąpił drugi ZONK. Chirurg oznajmił, że on się takimi gnatami [naprawdę takiego użył słowa] nie zajmuje i że trzeba z tym iść do ortopedy. I jeszcze bardzo się dziwił, że do tej pory tata nie poszedł. No to tata mu wyjaśnił, że choćby chciał, to nie mógł nigdzie iść, bo leżał w szpitalu. Chirurg znów się zdziwił, tym razem tym, że w szpitalu nikt się sprawą nie zainteresował, a następnie zaciekawił się chorobą taty, obejrzał oba wypisy ze szpitala i oznajmił, że on to się może co najwyżej zainteresować blizną po operacji. I pacjenta, który przyszedł do niego z nogą, pomacał po brzuchu ;-)
Mama, która była z tatą w gabinecie, dostała głupawki i wyszła rozchichotana, a tata – pewnie dla kontrastu – wyszedł wqrwiony, bo już miał tego gipsu powyżej dziurek w nosie, czemu się nie dziwię, bo mu wybitnie utrudniał chodzenie, a po operacji wszyscy go zmuszali właśnie do chodzenia...
Jak się to skończyło? Zapytaliśmy na pogotowiu, kiedy dyżuruje „nasz” lekarz i pojechaliśmy do niego, a on zdjął tacie ten cholerny gips bez stwarzania żadnych problemów.

A ponieważ przez ostatni miesiąc codziennie jeździłam albo z tatą do lekarzy, albo w odwiedziny do taty przebywającego w szpitalu, albo – w zastępstwie za tatę – woziłam jednego starszego, nieporadnego i bezdzietnego pana do różnych specjalistów w kółko oraz na badania i do lekarza rodzinnego, w międzyczasie robiąc swoje badania, to chyba zasłużyłam na tabliczkę na samochodzie:
„Ochotniczo w służbie zdrowia”

2 komentarze:

  1. A nie lepszy byłby napis "Przewóz chorych"? Do tego dokup pomarańczowego koguta na dach i jesteś w pracy w o połowę krótszym czasie ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pomysł dobry, nawet bardzo. Tym bardziej, że napis byłby prawdziwy nawet wówczas, gdybym jechała sama.
    Problem w tym, że czasu mojego dojazdu do pracy nie da się skrócić aż o połowę, uwierz (na tej trasie powinny stać znaki: "Uwaga na aalaaskęę").
    Ale bywam minimalistką i 1/4 mi wystarczy ;-)

    OdpowiedzUsuń

Czytelniku!
Oddaję Ci kawałek mojej podłogi - możesz zatańczyć, ale raczej nie zrywaj parkietu [no chyba, że naprawdę MUSISZ] ;-)
aalaaskaa