czwartek, 15 lipca 2010

słoniowa noga

Chyba nikt nie zaprzeczy, że nasze PRAWDZIWE przekonania czy wyznawaną hierarchię wartości wyraźniej widać w naszych czynach niż w słowach.

Od kilku dni trwam w głębokim zadumaniu nad moimi czynami.

Przedwczoraj w nocy, na przykład, kończyłam pracę i popijałam do Tidżeja [to synonim do lustra], w nosie mając ostrzeżenia lekarzy, że w upalne dni nie należy pić alkoholu – gdyby mi się chciało, to pewnie zracjonalizowałabym sobie ową beztroskę wyjaśnieniem, że mam w szklance więcej lodu niż Martini, albo chociaż stwierdzeniem, że celebruję zakończenie zadania, które trochę czasu mi zajęło. Ale mi się nie chciało. Energii nie brakowało mi tylko do tego, aby odganiać od siebie owady – aczkolwiek najbardziej w obawie, że mi się potopią w ulubionym alkoholu… ;-) Ukatrupiłam nawet dwie malutkie muszki i jednego komara.

Pod prysznicem zauważyłam, że jedna z moich nóg jest znacznie grubsza od drugiej i jeszcze puchnie. Obejrzałam ją centymetr po centymetrze, ale nie znalazłam żadnych widocznych ugryzień – przekonałam się tylko, że mogę się wyginać w zaskakujących kierunkach – więc nie wiedziałam czy to zemsta owadów, czy objaw jakieś ciekawej choroby.

Pokontemplowałam te 150% lewej nogi od stopy do kolana czas jakiś, zastanawiając się nad tym, czy budzić ludzi, żeby jechać na pogotowie, czy nie budzić i nie jechać [nie jestem - być może - święta, ale po alkoholu nie prowadzę żadnych pojazdów mechanicznych]. Machnęłam ręką, wypiłam podwójną porcję wapna, łyknęłam podwójną dawkę przeciwhistaminowej Claritine i poszłam spać. A! Wcześniej zrobiłam coś jeszcze – poszukałam w necie opisu objawów wstrząsu anafilaktycznego.
Zniechęciłam się do czytania po informacji, że alergikom grożą takie atrakcje jak zawał serca i udar mózgu, więc… przykleiłam do Tidżeja karteczkę z hasłem do mojego konta bankowego. I poszłam spać.
Zasnęłam od razu.

Obudziłam się z nogą delikatnie tylko „puszystą” w rejonie stopy i tak sobie chodzę drugi dzień. I nie mogę w sobie obudzić motywacji wystarczającej do odwiedzenia lekarza.

Ale zapewniam was, że moje zdrowie jest dla mnie najważniejsze!
;-)

poniedziałek, 12 lipca 2010

w podgrzewanej czaszce – zupa myśli

Co jakiś czas wracam ospałą myślą do oglądniętego przypadkiem programu, w którym filozofowie dysputowali o determinizmie i wolnej woli, które jakoby się wykluczają.
A ile razy bym nie wróciła, tyle razy nie dostrzegam żadnej sprzeczności.
IMO, zdarzenia toczą się zgodnie z różniastymi prawami przyczyn i skutków, dopóki czyjaś wolna wola nie zechce zakłócić ich bezwładu. Co nieznośnie kojarzy mi się ze zrzucaniem przedmiotów z dachu – spadają na ziemię po linii prostej, dopóki ktoś nie zdecyduje się zmienić trajektorii [lub przerwać] ich lotu, co przecież wcale nie jest takie trudne.
Notabene, Tarot pozwala nam poznać tę „zdeterminowaną” przyszłość, ale – znając ją – możemy zmienić bieg wydarzeń, wykraczając poza schematy swoich typowych czy charakterystycznych reakcji i/lub zachowań, co sprawia, że przepowiednia się „nie spełni”.

Od wyspy wolnej woli i determinizmu moje myśli płyną zazwyczaj [pchane siłami bezwładu, jak sądzę, bo raczej nie mają siły na wiosłowanie w tym upale] do wyspy zamieszkanej przez jeden z najczęściej kwestionowanych atrybutów Boga – wszechwiedzę. Ale zawijają do tego portu tylko na chwilę, ponieważ znowu nie widzę żadnej sprzeczności między wszechwiedzą Boga i wolną wolą.
IMO, wszechwiedza Boga polega na widzeniu wszystkich dostępnych możliwości, a dar wolnej woli pozwala człowiekowi wybrać jedną z nich. Proste i oczywiste ;-)

Potem rozmyślam o tej zdeterminowanej przyszłości i nie wiedzieć czemu [ach! no tak – inercja ;-)] „widzę” na zmianę wyobrażenia Huxleya, opisane w „Nowym wspaniałym świecie” i Dukaja, przedstawione w „Czarnych oceanach”. Ale skupiam się tylko na jednym wątku, na – powiedzmy – konwenansach towarzyskich. I tak, w przyszłości wg Huxleya dyrektor może bezkarnie klepać pracownice po tyłkach i „każdy należy do każdego”, a w przyszłości wg Dukaja obowiązuje nowa etykieta i nawet uśmiechanie się do osoby przeciwnej płci może zakończyć się pozwem sądowym.
Z dwojga złego wolę ową nową etykietę od klepania po tyłku. Zdecydowanie wolę.

Te wyobrażenia nieuchronnie kierują moje myśli na problem równouprawnienia kobiet. Ale znowu interesuje mnie tylko mały wycinek rzeczywistości. Po raz niewiadomoktóry, ale za to z wiadomym z góry wynikiem [czyli bez wyniku], zastanawiam się, dlaczego tak niewielu mężczyzn dostrzega nierówności, niesprawiedliwości i opresje dotykające kobiety w każdej dziedzinie życia społecznego. Nie znam bodaj żadnego faceta, który sam dostrzegł problem, a nieliczni znani mi feminiści stali się feministami na skutek udanych związków z feministkami, które chyba przemocą otworzyły im oczy.

W tym miejscu moje myśli biegną do Stiega Larssona i „przypominam sobie”, że źródłem jego feminizmu były… wyrzuty sumienia. Larsson był w młodości świadkiem gwałtu – nie pomógł gwałconej dziewczynie i nie mógł sobie tego później wybaczyć.

To wyobrażenie skutecznie kieruje moje myśli na mielizny i przez długie chwile czuję się jak żaglowiec w czasie flauty...

A potem wszystko zaczyna się od nowa.
I tak w kółko.

Jakby moje myśli były nieapetyczną zupą, w której ktoś apatycznie miesza łyżką…

poniedziałek, 5 lipca 2010

Armageddon was yesterday – today we have a serious problem

Miałam parę kilo czasu, więc zabrałam się za książki Stiega Larssona.
Leżały dotąd odłogiem nie tylko dlatego, że nie miałam czasu na czytanie – chciałam raczej, żeby wyblakły mi w pamięci filmy nakręcone na ich podstawie.
Po przeczytaniu całego cyklu „Millenium” wspomnienia filmowe ożyły o tyle, że zaczęłam się zastanawiać, czy po ich obejrzeniu Larssona trafiłby szlag, czy by nie trafił. I nie chodzi o to, że te filmy są złe, bo nie są, ale o to, że wypaczono w nich zamysły autora. Moim zdaniem w zasadniczych kwestiach i w sposób niczym nieuzasadniony.

Jeśli jeszcze nie przeczytałaś/przeczytałeś trylogii „Millenium” – ZRÓB TO.

Czyta się szybko, mimo budzącej szacunek ;-) objętości każdego tomu. A tematyka powinna chyba zainteresować każdego, skoro mamy do czynienia jednocześnie z kryminałem, dramatem psychologicznym, thrillerem, powieścią sensacyjną, detektywistyczną… itede
Co ciekawe, są tacy, którzy twierdzą, że wszystkie opisane przez Larssona afery wydarzyły się naprawdę.


A teraz cienka szara linia, której nie należy przekraczać, jeśli nie przeczytało się trylogii „Millenium” Stiega Larssona lub nie obejrzało się wszystkich filmów nakręconych na ich podstawie.


Które zmiany, wprowadzone przez scenarzystów, najbardziej nie przypadły mi do gustu?

Primo
Nie rozumiem, dlaczego nie pokazano stylu życia Mikaela Blomkvista, a pośrednio również Eriki Berger?
Romans mężatki i rozwodnika nie wydał się filmowcom zbyt niegrzeczny [aczkolwiek z Mikaela, o ile dobrze pamiętam, zrobili kawalera], ale już pokazanie, że mąż Eriki nie ma nic przeciwko temu, a poza Eriką Mikael sypia z innymi kobietami [nie tylko z Lisbeth, nie tylko!] i jej to nie przeszkadza, to już było za wiele?

Secundo
Nie rozumiem, dlaczego zasugerowano, że Lisbeth zaczyna unikać Mikaela, gdyż obawia się miłości po tym, jak jej matka została wyjątkowo źle potraktowana przez ukochanego mężczyznę?
Ta zmiana – kiedy ją przemyślałam – zirytowała mnie szczególnie, bo wydaje mi się, że Larsson, nie pisząc tego wprost, pokazał, jak powinna się zachować osoba, która ma wobec innego człowieka oczekiwania, których on nie może spełnić.
Kiedy Lisbeth uświadamia sobie, że zakochała się w Mikaelu i czuje zazdrość, widząc go z Eriką, nie żąda od niego, żeby z Eriką zerwał, bo zna jego przeszłość i wie, że właśnie z powodu Eriki rozpadło się jego małżeństwo. Zamiast tego – rezygnuje ze związku z nim. Nie dlatego, że to było łatwe, ale dlatego, że chciała więcej niż on mógł jej dać.

Tertio
Nie pojmuję, dlaczego w „Zamku z piasku, który runął” zrobiono z Eriki Berger taką tchórzofretkę?
Tego Larsson filmowcom by nie wybaczył!

Bo Stieg Larsson był zdeklarowanym feministom i widać to wyraźnie w jego powieściach, za co polubiłam go jeszcze bardziej niż za to, że był numerologiczną 33 ;-)

Bardzo, bardzo spodobał mi się motyw z Tą z TV4. To ona, Ta z TV4, jako pierwsza spośród wszystkich dziennikarzy spoza „Millenium” zainteresowała się aferą Wennerströma, ale kiedy o aferze mówili już wszyscy – temat został przekazany jej kolegom, MĘŻCZYZNOM. Gdy Mikael Blomkvist to zauważył, oświadczył, że będzie rozmawiał tylko z nią. Stacja chciała kręcić z nim wywiady, więc musiała ulec.
A do ciekawostek należy dodać, że Mikael zachował się WZORCOWO pomimo tego, że Ta z TV4 jako jedna z nielicznych nie chciała iść z nim do łóżka ;-)



Kiedy tak sobie rozmyślam o feminizmie Larssona, to szlag mnie trafia na myśl o tym, co się wyrabia w moim kraju. W kraju, w którym kandydat na prezydenta – i wybrany na tegoż – emituje spot wyborczy, w którym żona podaje mu zupę, bo był grzeczny, a kiedy feministki zwracają na to uwagę, to przekracza granice żenuły w tłumaczeniach i oburzeniu. A przede wszystkim – w braku zrozumienia sedna sprawy.

Powiedzcie, bo mnie to męczy, czy naprawdę tak trudno było zrozumieć meritum?

Po protestach feministek Bronisław Komorowski, wespół z żoną, wmawiał społeczeństwu, że on też wykonuje prace domowe. Ale skoro tak, to powstaje pytanie: dlaczego to nie taką scenę pokazano w spocie wyborczym?
Czyż dokonany wybór nie świadczy najdobitniej o obowiązującej w naszym kraju „normie”? I czy utrwalanie owej chorej „normy” przez polityka pretendującego do stanowiska prezydenta nie świadczy źle o tym polityku?

Jeszcze fatalniej postąpiła Anna Komorowska, kiedy z oburzeniem stwierdziła, że – nie cytuję tylko streszczam własnymi słowami – feministki walczą przecież o to, żeby każda kobieta mogła żyć tak, jak chce, więc i ona może być „kurą domową”, skoro tego chce.
Nie wiem czy ktoś tej pani [teraz już First Lady, cholera] wyjaśnił, że faktycznie może sobie robić co chce i być kim chce, ale jeśli jest żoną polityka w kraju, w którym naprawdę wielkim problemem jest walka z wyzyskiem kobiet i brakiem równouprawnienia, to afiszowanie się właśnie w TAKIEJ sytuacji i promowanie właśnie TAKIEGO stylu życia nie świadczy dobrze ani o kompetencjach polityka ani o inteligencji jego żony.

Już Arystoteles rozumiał politykę jako rodzaj sztuki rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne. A wg Wikipedii współczesna definicja polityki zakłada, że jest to:
działalność polegająca na przezwyciężaniu sprzeczności interesów i uzgadnianiu zachowań współzależnych grup społecznych i wewnątrz nich za pomocą perswazji, manipulacji, przymusu i przemocy, kontestacji, negocjacji i kompromisów, służąca kształtowaniu i ochronie ładu społecznego korzystnego dla tych grup stosownie do siły ich ekonomicznej pozycji i politycznych wpływów.

Obserwując zachowanie nowo wybranej pary prezydenckiej można dojść do wniosku, że albo feministki mają marną pozycję i zero politycznych wpływów, albo Bronisław Komorowski jest zwolennikiem polityki średniowiecznej, której zasadniczym celem było uzasadnianie uprzywilejowania jednych i braku praw innych.


ps
Uroczyście oświadczam, że tytuł tego „odcinka” nie jest aluzją do wydarzeń dnia wczorajszego [w sensie wyborów prezydenckich] – jest to text z jednej spośród koszulek Lisbeth Salander, którą to Lisbeth niniejszym zaliczam do grona moich ulubionych bohaterek literackich.
Jej twórcę, Stiega Larssona, zaliczam do grona moich ulubionych pisarzy i ulubionych ludzi. Ostatecznie: Nie śmierć rozdziela ludzi, lecz brak miłości...

czwartek, 1 lipca 2010

historia jednego koszmaru

Wszystko zaczęło się od tego, że w niedzielę byłam w pracy. Prawie cały dzień.
Skutek objawił się niemal natychmiast, bo już w nocy.
Miałam tak koszmarny sen, że aż trudno uwierzyć, że mózg może coś takiego wyprodukować.
Czasem się go boję…

Śniło mi się, że moja rodzina miała farmę, na której hodowano kangury. Na mięso. Przyjechałam na tę farmę i zobaczyłam zwierzątka, którym poobcinano łapy i ogony – rzekomo po to, żeby łatwiej je było tuczyć. Ale najgorsze było to, że mojemu ulubionemu kangurowi obcięto również głowę - tak okaleczony żył nadal i nadal miał być mięsnym tucznikiem, aczkolwiek nijak nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać karmienie go…

Wzięłam tego bezgłowego, bezłapego i pozbawionego ogona kangura na ręce i niosłam przez cały mój sen, Bóg raczy wiedzieć dokąd, totalnie bez sensu i celu, spłakana do imentu i z rozpaczą w sercu.

H o r r o r.

Wszystko w tym śnie było całkiem realne i w najlepszej jakości jeśli chodzi o grafikę – co najmniej High Definition – tylko kangury wyglądały jak kalekie postacie z kreskówek. Za to widziałam je tak wyraźnie, że ten widok wypalił mi się na siatkówkach i nijak nie mogę się go pozbyć, co przyjemne nie jest.
Oj, nie jest.
Wczoraj, na ten przykład, byłam zmuszona udać się do kościoła, na mszę, w czasie której – ku mojemu lekkiemu zdumieniu – usłyszałam piękne i mądre kazanie. Tyle tylko, że kiedy ksiądz pytał: „Czy żyjesz pięknie?” to mnie wyświetlał się obrazek przedstawiający okrutnie okaleczone kangury.
M A S A K R A.

Strach zasnąć.

środa, 23 czerwca 2010

w Dzień Ojca o urlopie dla ojca

Dziś Dzień Ojca, a to mi przypomina, że kiedyś miałam zamiar napisać text o urlopie tacierzyńskim, tatowym czy – jak kto woli – ojcowskim.
Notabene, gdyby mnie ktoś zapytał, którą nazwę wolę, to powiedziałabym, że wolę nazwę urlop rodzicielski ;-)

Podejrzewam, że wśród moich Czytelników znajduje się co najmniej jedna osoba, która w tej chwili pomyślała: „A cóż tę kobietę, która twierdzi, że nie chce mieć dzieci, obchodzą urlopy rodzicielskie?”

Ano, obchodzą mnie.

Albowiem, zaprawdę powiadam wam, gdybym teraz szukała pracy, to mój potencjalny pracodawca patrzyłby na mnie z założeniem, że pragnę powić progeniturę, w związku z czym pójdę na urlop macierzyński, a on zostanie z problemem znalezienia kogoś, kto wykona robotę, do wykonania której ewentualnie by mnie zatrudnił.
Jeżeli ów pracodawca miałby do wyboru kandydata płci męskiej, który na taki urlop raczej nie pójdzie, nawet po spłodzeniu stada dzieci, to kogo by wybrał?
No, kogo?

A przecież istnieje prosty sposób na to, by w podobnym przypadku czynnik płci nie miał znaczenia – urlopy rodzicielskie zamiast macierzyńskich. Najlepiej obowiązkowe i „pół na pół” [w sensie: połowę wymiaru urlopu wykorzystuje matka, a połowę ojciec].
O zaistnieniu takiego cudu w naszym zaścianku nie śmiem nawet marzyć, więc ograniczam się do marzeń o rozwiązaniu, które przetestowano w Szwecji – oprócz części urlopu, który teoretycznie jest do podziału między oboje rodziców (ale jedno może się zrzec swojej części na rzecz drugiego), ojciec i matka dostają po dwa dodatkowe miesiące urlopu i jeśli np. ojciec swoich dwóch miesięcy nie wykorzysta, to one przepadają, a z nimi odpowiedni zasiłek.
Rozwiązanie dalekie od ideału, ale na początek może być.
Oczywiście wątpię by rządzące u nas oszołomy, nazywające pracujące kobiety kaszalotami, wprowadziły podobne przepisy, ale liczę, że UE nam je narzuci.
Optowałabym jednak za zapisem, że urlop tacierzyński jest OBOWIĄZKOWY gdyż w przeciwnym wypadku nawet ci ojcowie, którzy na taki urlop chętnie by poszli, będą przez swoich pracodawców zmuszani do rezygnacji z tego prawa.

A gdyby mi jakaś kobieta płakała w mankiet, żeby nie skracać jej urlopu macierzyńskiego na rzecz małżonka i jego urlopu tacierzyńskiego, bo on się dzieckiem nie zajmie, tylko wykorzysta ten czas na swoje rozrywki, to powiedziałabym:
„Sorry, Winnetou, WIDZIAŁY GAŁY CO BRAŁY!”

Z tego samego powodu wszystkie publikacje, których autorzy – ewidentni przeciwnicy urlopów tacierzyńskich lub/i zwolennicy konfabulacji o nazwie „tradycyjny podział ról” – twierdzą, że Szwedzi swoich urlopów nie spędzają z dziećmi tylko wykorzystują je np. na polowania, kwituję wzruszeniem ramion.
Mnie naprawdę nie obchodzi to, jak ludzie układają sobie życie rodzinne. Zakładam, że jeśli kobieta żyje jak męczennica i zapierdala na czterech etatach [praca zawodowa, zaopatrzenie, zajęcia domowe, usługi seksualne], to taki jest jej wybór i nic mi do tego.

A jeśli jedynym sposobem na to, bym w procesie rekrutacji do pracy miała równe [no, trochę RÓWNIEJSZE] szanse z facetami, jest opłacenie z moich podatków wczasów dla bezużytecznych dzieciorobów, to trudno, płacę.
Zysk przewyższa koszty.

piątek, 18 czerwca 2010

sposób na problemy i smutki


nierówność płciowa w… przedszkolu?

Przeżyłam jeden z największych szoków w kontakcie z polskim szkolnictwem
[a myślałam, że w tym temacie nic mnie już nie zaskoczy!]
podczas… odwiedzin u znajomej, która z zawodu jest przedszkolanką.

Zamiast powitania usłyszałam: „Dobrze, że jesteś. Powiedz mi, jak mam to policzyć?” i pod nos podetknięto mi tabelkę, wypełnioną liczbami dodatnimi i ujemnymi, a zasadniczy problem można ująć w słowach: ile to jest 23-(-13)? Najpierw odruchowo odpowiedziałam, a potem zaciekawiłam się kwestią, czy w przedszkolu zaczęto nauczać działań na liczbach ujemnych.
Okazało się, że nie zaczęto, tylko koleżanka była zajęta dokonywaniem oceny gotowości szkolnej swoich podopiecznych, a ponieważ metoda oceniania wydała mi się dziwna i głupio przekombinowana, to poprosiłam o wyjaśnienia.
I nawet zrozumiałam o co biega.

Jednak prawdziwy szok był wciąż przede mną. Nastąpił w chwili, w której spojrzałam na tabelki zawierające przyporządkowanie uzyskanym przez dzieci punktom stopni gotowości
[używa się trzech ocen wyrażonych słowami: wysoki, średni i niski albo dwóch: zgodny z oczekiwaniami i niższy od oczekiwanego]
i zobaczyłam, że od chłopców wymaga się mniej niż od dziewczynek.

Spojrzałam drugi raz i nadal widziałam to samo: chłopcy otrzymują wyższe oceny od dziewczynek, mając mniej punktów. Różnica może i nie jest duża, ale JEST.

Od razu przypomniał mi się dowcip-zagadka treści następującej:
- Jak nazywa się kobietę, która pracuje tak samo ciężko jak mężczyzna?
Odpowiedź brzmi: leniwa suka.

Przyjrzałam się zatem dokładniej ocenianym umiejętnościom i powiedzmy, że nawet mogę się zgodzić na różnice w punktacji przy ocenianiu sprawności motorycznej – nie jestem biologiem, ale tak długo wmawiano mi biologiczne różnice między płciami, że w nie uwierzyłam ;-)
Nie rozumiem jednak, dlaczego mniej się wymaga od chłopców jeśli chodzi np. o samodzielność czy niekonfliktowość?
Czy ministerstwo oświaty chce „produkować” wojowniczych maminsynków…?

Niech mi to ktoś wytłumaczy, BŁAGAM.