niedziela, 14 marca 2010

idzie nowe

Co można zrobić z nowym laptopem?
Wylać na niego piwo, oczywiście.
I – ech! – żeby to chociaż zrobił ktoś inny! To nie, musiałam sama, bez niczyjej pomocy.
A skoro sama sobie z własnej dupy nie zrobię jesieni średniowiecza – nawet mój masochizm ma pewne granice – to pozostało mi tylko uznać, że był to chrzest przed wypłynięciem na burzliwe morze naszej wspólnej przyszłości ;-)
Tym sposobem, przy okazji chrztu, laps zyskał mało kreatywne – boć przecie wymyślone naprędce – imię: Tidżej. Coś mu chyba dołożę na drugie, żeby mu nie było przykro ;-)
Bez imienia – ponoć – ani rusz.
Jak mus to mus ;-)


Podzieliłam dysk Tidżeja na partycje, przy czym jedną z nich oznaczyłam X, bo kto mi zabroni ;-)
Na widok tego X kumpel zakrzyknął: „O, masz specjalną partycję na pornografię!” co mnie troszkę, nie powiem, osłabiło.
Ale nie skłoniło do zmian.
Tak gwoli wyjaśnienia: partycja X jest na… śmieci.
A przy okazji: wielkie dzięki dla osób udzielających porad w Internecie, bo nie wiem jaką drogą dedukcji musiałabym pójść, żeby – chcąc przenieść folder TEMP – szukać czegoś o nazwie zmienne środowiskowe. Nie mówiąc już o tym, co trzeba zrobić, żeby zmienić lokalizację cache Firefoxa…

Nowa love (do Tidżeja) wyparła jedną ze starych [czyżby moje serce było już przepełnione? ;-)], o czym przekonałam się oglądając ponownie pierwszy sezon "True Blood". Ni z tego ni z owego stwierdziłam mianowicie, że przestał mi się podobać Stephen Moyer, grający Billa Comptona. Zupełnie i całkowicie.
Rozpaczać nie zamierzam.

Tym bardziej, że… Ach! ;-) Zobaczyłam Dougray’a Scotta z wampirzymi kłami w „Istocie doskonałej” (Perfect Creature) – film może i nie rewelacyjny, ale Dougray Scott… ;-)

[Źródło]

Przy okazji uświadomiłam sobie, że podobają mi się twarze wyrzeźbione przez życie – ze zmarszczkami i śladami życiowego doświadczenia, z wyrazem czegoś, co mam ochotę nazwać mądrością – a jednocześnie trochę… wredne.
Czy jest coś, co dodaje wyrazowi twarzy wredności bardziej niż wampirze kły? ;-)
Pewnie dlatego tak uwielbiam kocie pyski…


Nadejście wiosny [prawie, ale nie bądźmy drobiazgowi!], albo jakieś inne tajemnicze czynniki, odmieniły też mój stosunek do „Boudoir” – teraz uwielbiam ten zapach...
Być może dlatego, że postanowiłam jeszcze raz poeksperymentować z kupnem nieznanego zapachu via Internet i nabyłam She No2 Gosh. Poużywałam przez tydzień i… z radością oraz ulgą wróciłam do „Boudoir”, który zaczął mi się podobać jak nigdy wcześniej.
Za to straciłam całe uczucie do „Pour Femme” Lacoste. Spotykam ostatnio niespotykanie dużo osób, które ich używają i… odrzuca mnie. Albo rację ma kumpela, która twierdzi, że pojawiła się ostatnio masa ich podróbek, albo na mnie pachniały jakoś inaczej…


Wszystko to razem znaczy tylko jedno – zaczęłam wiosenną wylinkę ;-)
Żegnaj stara skóro!


ps

A jak dorwę kretyna, który dzisiaj w nocy rzucał śnieżkami w moje okno [i uciekł zanim zgasiłam światło i wyjrzałam], to się pożegna ze swoją dupą.

czwartek, 11 marca 2010

4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni


"4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" - ten tytuł warto zapamiętać.
To tytuł filmu, który rozłożył mnie na czynniki pierwsze.
Powoli, niemal niezauważalnie, przenikał przez wszystkie moje osłony i znienacka przywalił w najsłabszy punkt. A wycelował - trzeba mu to przyznać - idealnie.

Nie wiem, czy pozbieram się po tym ta sama...

Dobrze, że nie byłam idealna, bo byłoby trochę szkoda ;-)

środa, 10 marca 2010

wystawiam się na ostrzał ;-)

Dziś Dzień Mężczyzny. Święto obchodzone 10 marca bodaj tylko w Polsce [w innych krajach, które zdecydowały się na wprowadzenia podobnego święta, świątecznym dniem jest 19 listopada]. I muszę przyznać, z pewną taką nieśmiałością, że bodaj jedyne święto, przy okazji którego głębiej zastanawiam się nad przyczynami jego ustanowienia.

Nie, żebym przy okazji innych świąt o tym nie myślała, ale przy tym myślę szczególnie intensywnie. Oczywiście pewnym wyjaśnieniem jest fakt, że trzeba nad tym myśleć dogłębnie, bo odpowiedź nie jest ani jasna, ani oczywista, więc na powierzchni się jej nie znajdzie.
A po dogłębnych poszukiwaniach w głębi mogę powiedzieć, że… tam też jej nie ma ;-)
No chyba, że ja źle szukam.
Pozostaje nadzieja, że ktoś mi pomoże i wyjaśni, skąd pomysł na takie święto…?

Podejrzewam, że zaraz rozlegną się oburzone głosy, wyrzucające mi, że z takim zapałem propaguję świętowanie Dnia Kobiet, a czepiam się obchodów Dnia Mężczyzny, więc – nie czekając na nie [te głosy] – wyjaśniam, że Dzień Kobiet został ustanowiony jako wyraz szacunku dla ofiar walki o równouprawnienie kobiet. Taka, nie inna, była idea jego powstania.
O dziwo, wielu ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy, ale tak jest.
Dzień Kobiet to takie święto-pomnik, które - w szczególności - nie pozwala zapomnieć, że wśród kobiet, które w walczyły o CZŁOWIECZE prawa dla wszystkich ludzi, niezależnie od ich płci, były też takie, które w tej walce poniosły największą ofiarę - straciły życie.

Patrząc w tym kontekście na Dzień Mężczyzny nie mogę się oprzeć myśli, że oto kat chce umniejszyć zasługi ofiary, strojąc się przy tym w jej szatę.
A żeby jakoś to zjawisko zilustrować, mój mózg zwizualizował starcie dwóch manifestacji – jednej pro, a drugiej przeciw.
Jeśli ktoś organizuje manifestację promującą jakąś ideę, to przeciwnicy tej idei stają na głowie, żeby w tym samym czasie, najlepiej w pobliżu, odpowiedzieć z równą siłą i zamanifestować swój sprzeciw wobec tej idei. Dzięki temu osłabiają siłę oddziaływania osób, które daną ideę chciały wypromować.
Podobnie odbieram pomysł ustanowienia Dnia Mężczyzny – kobiety chciały uczcić bohaterki swojej długiej wojny o wolność i równość, a mężczyźni przebiegle pomyśleli, że osłabią wymowę Dnia Kobiet poprzez wprowadzenie Dnia Mężczyzny.
I chyba to się udaje, skoro wciąż tak wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, dlaczego obchodzimy Dzień Kobiet…

Niezależnie jednak od tych wszystkich niewesołych rozważań, traktuję Dzień Mężczyzny tak, jak wszystkie inne święta – uznaję, że skoro już jest, to znaczy, że jest okazja do zabawy.
A więc bawmy się.
Tańczyć można nawet na wulkanie.


Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Mężczyzny!

poniedziałek, 8 marca 2010

niech każdy pamięta, że dzisiaj jest święto

Pogodny wieczór. On i ona w pięknym wnętrzu, on podaje jej kieliszek wina i pyta:
- Kochanie, co byś chciała na 8 marca? Brylantową kolię, futro z norek, willę na Lazurowym Wybrzeżu..?
- Kochanie, pragnę jedynie wieczoru z tobą i twojej miłości.
- Cięcie! - krzyknął reżyser. (*)


Nie wiem, drogie Panie, na co możecie liczyć: kolie, futra czy wille ;-)
ale podejrzewam, że wystarczyłaby taka deklaracja:

i nawet byście później oferenta nie rozliczały zbyt skrupulatnie ze złożonych obietnic :-)

Jeśli jednak nie możecie liczyć ani na brylanty, ani na podobne deklaracje, to życzę Wam - i sobie - przynajmniej tego, żeby otaczający nas panowie chociaż na tyle stanęli na wysokości zadania, żeby nie unikać dzisiaj naszego wzroku i nie przemykać chyłkiem obok, z rozterką widoczną w każdym geście:
„Wspomnieć o dzisiejszym święcie, czy nie wspominać?”
[Jeśli przed Bożym Narodzeniem czy Wielkanocą można życzyć wszystkim dookoła, nawet nieznajomym, „Wesołych Świąt”, to można też chyba powiedzieć dwa miłe słowa do znajomej kobiety w dniu jej święta?]



Miłego świętowania!


Na deser wierszyk Danuty Gellnerowej:

8 marca

Chodzą dziś panowie po mieście,
bo dzisiaj jest ósmy marca - nareszcie!
Chodzą ci wąsaci i ci z brodami,
i gładko wygoleni, i ci z baczkami.
I wysocy, i niscy, i grubi, i chudzi.
Chłopcy także biegają, żaden się nie nudzi.
A w kwiaciarniach od rana:
w doniczkach, papierze i celofanach
fiołki, stokrotki i róże,
bukiety małe i duże...
Panowie, dość! Chłopaki, stop!
Naprawdę już dość fiołków, stokrotek i róż!
Teraz róbcie sami bukiety
z tego, co najbardziej lubią kobiety:
z ukłonów, z uśmiechów i uprzejmości,
a za to, żeście czasem byli niegrzeczni —
przeproście!



ps
Im dłużej żyję na tym świecie, tym mniej mnie ta męska okołoświąteczna nieporadność złości, a więcej bawi i może nawet odrobinę… rozczula ;-)
[Starzeję się po prostu...]



(*) Czy ten dowcip bardziej ośmiesza kobiety, mężczyzn czy po prostu… UKŁAD?

czwartek, 4 marca 2010

zerowy poziom afiliacji

Całkiem znienacka uświadomiłam sobie dzisiaj kolejną cechę, która odróżnia mnie od normalnych ludzi ;-)

Zanim napiszę o co chodzi, pomyślcie o tym, jak wychodzicie z pracy.
Wyobraźcie sobie tę sytuację ze szczegółami...

Ach! Nic z tego!

Zapomniałam, że większość społeczeństwa pracującego wychodzi z pracy grupowo, a nawet stadnie.
A my nie, my jesteśmy inni ;-) i wychodzimy z ZAKŁADU o różnych porach i tylko czasem zdarza się, że kilka osób wychodzi jednocześnie.

No więc [naprawdę nie wolno tak zaczynać zdań? ;-)] było tak:
Koleżanka pozbierała swoje pracowe zabawki, założyła kurtkę i już szła w stronę drzwi, kiedy zobaczyła, że ja też kończę pracę. Usiadła i poczekała na mnie, chociaż ja dopiero zaczynałam zbierać swoje zabawki, a potem jeszcze umyłam kubek po herbacie i - nie spiesząc się zupełnie - zawiązałam artystycznie szalik oraz założyłam kurtkę... Nie poganiała mnie ani słowem, ani gestem, ani nawet wyrazem twarzy.
Wyszłyśmy razem.
Przeszłyśmy parę kroków przez parking.
Pożegnałyśmy się.
Wsiadłyśmy do swoich autek.

I wtedy rozwiązał mi się w mózgu worek ze wspomnieniami osób czekających na mnie, żeby razem wyjść z ZAKŁADU – przelatywały mi przed (za?) oczami jedno za drugim, jedno za drugim...
...
A jak worek był już pusty, to pojawiła się wizja mnie samej, która...
...nigdy na nikogo nie czeka!

BIM BAM!

W tamtej chwili olśnienia troszkę mnie te wizje poruszyły, ale teraz nie wiem... Waham się. Czy to ja jestem dziwna (eee tam... naprawdę? może jednak nie?) czy dziwniejsi są ludzie, którzy czekają za kimś tylko po to, żeby nie iść samemu na pobliski parking?


ps

Oczywiście najbardziej podoba mi się wyjaśnienie, że jestem tak fascynująca, że dla kilku minut sam na sam ze mną warto trochę [albo nawet trochę dłużej] poczekać ;-)


pps
A może mam łagodną odmianę zespołu Aspergera?

...przynajmniej byłoby we mnie coś łagodnego ;-)

wtorek, 2 marca 2010

autożenua

Jak powszechnie wiadomo, najpewniejszym sposobem na pozbycie się pokusy jest ulegnięcie jej ;-) więc kiedy u znajomych zobaczyłam kolejne części „Zmierzchu” w audiobookach – natychmiast uległam pokusie pożyczenia ich. A następnie, niczym ćpunka na ostrym głodzie, zapodałam sobie szkodliwą substancję z błogim uśmiechem na ustach ;-)

Wstydziłam się sama przed sobą do tego stopnia, że szukałam usprawiedliwień, żeby móc (sobie!) powiedzieć, że słucham tej żałosnej chały tak przy okazji sprzątania czy prania... Notabene, dzięki temu moje szaleństwo zyskało dobrą stronę: wszystkie rzeczy z metką „prać ręczne” mam w końcu wyprane, a przestrzeń życiową w stanie jakiego-takiego porządku :-)

Przestrzeń wewnętrzną mam natomiast w stanie rozkładu. Na łopatki.

Co to może znaczyć, że z takim zapałem grzebałam się w tym... guanie?
A to jeszcze nie wszystko! Aby obraz mojego upadku był pełen, muszę wyznać, że po wysłuchaniu wszystkich części sagi obejrzałam jeszcze film „Księżyc w nowiu” oraz przeczytałam te części „Zmierzchu oczami Edwarda”, które przeciekły do sieci.
Mega ŻEN!

Nie wiem czy choć odrobinę rehabilituje mnie fakt, że strasznie się śmiałam, słuchając tych głupot, a film uważam za dno totalne. Nie wiem. Wątpię. Podejrzewam nawet, że wprost przeciwnie.
Ale dawno się tak nie uśmiałam, jak wtedy, kiedy słuchałam jak Anna Dereszowska czyta opis tego, jak Bella się topi. Albo jak wtedy, kiedy wyobraziłam sobie, że Bella leży na jakimś stole ze śladami wymiotowania krwią na ciele i dookoła, ze złamanym przez kopniak płodu kręgosłupem, z rozciętym brzuchem, z którego wyjęto dziecko, przy czym jego ojciec musiał przegryźć błonę owodniową, bo była twarda jak skóra wampira (sic!) no i z samym miotającym się dookoła Edwardem, wbijającym w jej serce igłę srebrnej strzykawy i kąsającym ją tu i ówdzie w celu wstrzyknięcia większej ilości wampirzego jadu...
Gore w najczystszej postaci!
Na chwilę zaciekawiło mnie nawet pytanie, dlaczego pobożna ponoć pani Meyer, przejawiająca takie – ewidentne – opory przed pisaniem o seksie [Bella i Edward trwają w dziewictwie do ślubu, a później też nie ma żadnych konkretów dotyczących ich małżeńskiego współżycia, czego, notabene, niezmiernie żałuję, bo podejrzewam, że pękłabym ze śmiechu], z taką lubością babrze się we krwi. I dlaczego główna bohaterka opowieści, wrażliwa ponoć Bella, tak mało przejmuje się faktem, że większość wampirów jednak zabija ludzi?
Szybko dałam sobie z tym myśleniem spokój, bo roztrząsanie tego typu pytań jest doprawdy bez sensu, jeśli się tylko weźmie pod uwagę głębię psychologiczną postaci stworzonych przez panią Meyer. Możecie mi wierzyć, znacznie głębsze są dziury w nawierzchniach naszych dróg krajowych, że o drogach trzeciej kategorii odśnieżania nie wspomnę...

Reasumując: martwię się o siebie, skoro byłam w stanie tego czegoś wysłuchać, obejrzeć film i jeszcze sprawdzić, czy Stephenie Meyer coś więcej na ten temat napisała, a przekonawszy się, że napisała powtórkę pierwszej części – przeczytać, co się dało...

Postanowiłam podwoić spożywane dawki witamin i mikroelementów.

Trzymajcie kciuki za mój powrót do równowagi umysłowej.
A jeśli nigdy takowej nie przejawiałam, to chociaż za powrót do poprzedniego stanu...