niedziela, 8 marca 2009

DZIEŃ KOBIET


Nikt nie rodzi się kobietą, tylko się nią staje.
Simone de Beauvoir


Czy Simone de Beauvoir miała rację?
Czy kobietą stałam się dopiero po przejściu przez tryby machiny socjalizacyjnej?
A może wystąpiły jakieś komplikacje i kobietą się nie stałam?

Jak skończyłby się eksperyment polegający na wychowaniu różnopłciowych dzieci w identycznych warunkach i bez różnicowania pod jakimkolwiek względem?
Zasadniczy problem w tym, że humanitarne przeprowadzenie takiego eksperymentu jest niemożliwe. Nie można odizolować dzieci od społeczeństwa, a w niewyselekcjonowanym otoczeniu zawsze znajdzie się ktoś, kto w którymś momencie powie, że dziewczynki nie robią tego, a chłopcy tamtego. Jeśli nawet nikt nie wyrazi podobnej opinii werbalnie, to na pewno znajdzie się ktoś, kto potępiająco spojrzy np. na chłopca bawiącego się lalkami...

Wróćmy na chwilę do użytego wyżej słowa różnopłciowe.
Ile jest płci? Czy słusznie zakładamy, że tylko dwie i że o przynależności do jednej z nich decyduje garnitur chromosomów, w który przy poczęciu ubrała nas Matka Natura (ew. Bóg)?
Na pierwszy rzut oka to kryterium wydaje się niepodważalne i pewnie dlatego tak wielu ludzi nie jest w stanie zrozumieć przeżyć transseksualistów - odczuwanie rozbieżności między płcią biologiczną a psychiczną uznajĄ za jakieś fanaberie albo nawet zwyrodnienie.
Ale co zrobić z faktem, że sama Matka Natura/Bóg nie poprzestała na XX i XY?
Czy osoby z chromosomami:
XO (zespół Turnera - 1 na 2500 urodzonych dziewczynek)
XXX (metakobieta - 1 na 1000 urodzeń)
XXY (zespół Klinefeltera - 1 na 500 noworodków płci męskiej)
XYY (zespół Jacobsa - 1 na 1000 urodzonych chłopców )
potraktujemy jako przedstawicieli jakichś dodatkowych płci, czy – jak dotąd – kobiety lub mężczyzn z zaburzeniami?

A jeśli nie chromosomy, to co (z)robi ze mnie kobietę?

................

Dziś już muszę lecieć, ale postaram się w przyszłości o tym pomyśleć i napisać.



WSZYSTKIM, KTÓRZY – NIEZALEŻNIE LUB ZALEŻNIE OD WYPOSAŻENIA CHROMOSOMALNEGO – CZUJĄ SIĘ KOBIETAMI
życzę WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO
z okazji Dnia Kobiet.



WIĘCEJ ZDROWIA - MNIEJ ZDROWASIEK!

sobota, 7 marca 2009

podziękowanie


Z drobnym opóźnieniem, ale super hiper extra serdecznie dziękuję osobie, która sprawiła mi w tym tygodniu największą przyjemność.
A było to tak:
Wróciłam zmachana z zakładu wysysania mojej twórczej energii, otworzyłam telewizor i natychmiast otrzymałam cios między oczy w postaci reklamy PiS-u. Przewodniczący tego ugrupowania usiłował mi wmówić, że zawsze odnosili sukcesy i że mają wspaniałych fachowców. A to wszystko częściowo za moje pieniądze, bo partie są finansowane z pieniędzy podatników...
Kiedy umilkł głos przewodniczącego usłyszałam:
„Ci ludzie są jak zły cholesterol w twoim organizmie...”

Kuracja śmiechem okazała się bardzo skuteczna :-)

Z całego serca dziękuję osobie, która zajmowała się ustalaniem kolejności emisji reklam i puściła je właśnie tak (nie powiem na jakim to było kanale, bo jeszcze wyleci z pracy) –
SERDECZNE BÓG ZAPŁAĆ :-)

piątek, 6 marca 2009

odyseje idei


W krajach Trzeciego Świata największym problemem jest znalezienie sposobu na przeżycie, a na obrzydliwym (hehe) Zachodzie i u nas trwa dyskusja o prawie do eutanazji.
Chyba już nam się w dupach przewraca od tego dobrobytu! Uwierzyliśmy, że nasze życie należy do nas i możemy z nim robić, co tylko chcemy...
Prawdę mówiąc, ja też uwierzyłam. Uważam, że każdy może ze swoim życiem zrobić wszystko, co tylko zechce – może się dręczyć i zabijać w dowolny sposób, może wszelkimi, niekrzywdzącymi nikogo innego, sposobami dążyć do szczęścia i może w wybranej przez siebie chwili powiedzieć, że ma już tego wszystkiego dosyć i chce umrzeć. I byłoby dobrze, gdyby każdy, kto nie chce dłużej żyć, mógł umrzeć w jakiś humanitarny sposób.

ALE
rzućmy okiem na to, co zrobiliśmy ze wszystkimi ideami, które miały uczynić nasze życie lepszym.

Kiedyś dostęp do wiedzy mieli tylko przedstawiciele elit, co wydawało się naszym przodkom niesprawiedliwe i szkodliwe dla rozwoju ludzkości. Wprowadzili szkoły powszechne i zagwarantowali wszystkim dzieciom możliwość zdobywania wiedzy.
Skutek: szkoły to najbardziej znienawidzone instytucje, a nauczyciele to najbardziej znienawidzona grupa zawodowa.
Ale oglądałam kiedyś dokument zrealizowany w którymś kraju Trzeciego Świata, w którym zapytano żyjące na ulicy dzieci o ich największe marzenie. Odpowiadały jeden po drugim: „Chciałbym chodzić do szkoły”.

Nasi przodkowie byli narażeni na ataki ze strony różnych bandziorów, przed którymi nikt ich nie chronił, więc wymyślili policję. Zadaniem policji (kwestię ewolucji nazwy celowo pomijam) miało być zapewnianie ludziom bezpieczeństwa, a jeśli to by się nie udało, to policja powinna zidentyfikować winnych, złapać ich i przekazać innej instytucji.
Skutek: kiedy mojej koleżance ukradli samochód i kiedy złodzieje zatelefonowali z propozycją, żeby sobie od nich swój samochód odkupiła, to policjanci przekonywali ją, żeby NIE organizować kontrolowanego przekazania pieniędzy. Argument, którego użyli, zwala z nóg: złodzieje mogą się później zemścić. Wniosek: sami policjanci przyznali, że nie są w stanie wypełniać swoich obowiązków. No chyba, że im się nie chciało. Może zostali policjantami, żeby już po 15 latach pracy mieć labę? (Swoją drogą, gdzie ja miałam głowę? – Trzeba było iść do policji!)

Przy tak rewelacyjnym działaniu policji kropką nad i jest działalność sądów. Podejrzewam, że nasi przodkowie wymyślili je, żeby zastąpić vendettę czymś znacznie bardziej cywilizowanym. Sądy miały być niezawisłe i miały traktować wszystkich sprawiedliwie – karze miały podlegać czyny zabronione, niezależnie od tego, kim byłby skazany.
Lepiej nie pytajcie, jaką karę dostał dyrektor firmy, która zatruwała MOJE środowisko naturalne i – jak stwierdził powołany biegły – spowodowała zniszczenie w świecie roślinnym i zwierzęcym w znacznych rozmiarach. Nie pytajcie, bo usłyszycie zgrzyt moich zębów, kiedy będę musiała powiedzieć, że grzywna była mniejsza od jego miesięcznej pensji.

Jak miała działać i jak działa służba zdrowia, to już nawet nie chce mi się pisać, bo mam ostatnio z nimi do czynienia i powoli dostaję od tego szału oraz innych zaburzeń.
Uwierzcie, nie zna życia, kto nie próbował się leczyć w poradni endokrynologicznej na ul. Sterlinga w Łodzi ;-)


W tym kontekście boję się nawet pomyśleć o tym, co moglibyśmy (my - ludzkość) zrobić z prawem do eutanazji.

wtorek, 3 marca 2009

co było pierwsze?


Z robionych kiedyśtam prześwietleń wynikało, że dysponuję dwiema zatokami czołowymi. Aczkolwiek „dysponuję” to za wiele powiedziane. Zwłaszcza ostatnio. Ostatnio zatoki dysponują mną. A już zwłaszcza prawa.
A żeby mi nie było za wesoło, to akurat w tym samym momencie, w którym prawa zatoka poczuła się zaniedbana i niedopieszczona, o czym poinformowała naprawdę boleśnie, prawa górna ósemka oznajmiła radośnie: „ja rosnę!”
Ojapierdolękurwa, ależ to był koncert!
Weekend wykreślony z życiorysu.
Zatoka jeszcze trochę brzdąka (w charakterze instrumentu szarpanego występują głównie moje nerwy), ale ósemka już odpadła z maratonu, chociaż nawet nie wystawiła czułek z dziąsła. Jak tę kurwę znam, to z następnym etapem wzrostu poczeka do chwili, kiedy będzie to najbardziej upierdliwe.
Już się nie mogę doczekać.
Wprost drżę z emocji.

Pytanie na miarę tego o jajko i kurę:
Czy mój czwartkowy „zjazd” był skutkiem czy przyczyną zwycięstwa wirusów w meczu z leukocytami?

piątek, 27 lutego 2009

balans na krawędzi


Ależ zaliczyłam wczoraj zjazd!
Chyba dotarłam do siódmego kręgu piekła.
Nigdy wcześniej tam nie byłam.
A wszystko bez powodu. Ot tak. Całkiem znienacka.
Może świat był wczoraj jakiś brzydki?
Może jakiś smutny szatan szarpał moją duszę za brzeg listka?
Nie wiem.
Ale jak już wypłakałam wszystkie łzy (i spuchłam od tego bardzo brzydko), to kopnęłam się mentalnie w dupę i – o dziwo – poskutkowało.

Pytanie podchwytliwe: Kiedy jestem bardziej PRAWDZIWA?
Jaka? - Smutna czy szczęśliwa?

poniedziałek, 23 lutego 2009

odlotowy poradnik


Lubię czytać poradniki psychologiczne...
...No dobrze, poczekam, aż się przestaniecie śmiać...
Już?
Naprawdę lubię poradniki psychologiczne i czytuję je nieregularnie, aczkolwiek (kocham to słowo - czy to objaw jakiejś choroby?) dość często. Nie wiem czy Wy też tak macie, ale ja muszę sobie od czasu do czasu różne dobre rady "przypomnieć", bo inaczej żyję siłą rozpędu, bez użycia własnego napędu ;-)
Oczywiście nie żyję z poradnikiem w ręku i nie przestrzegam wszystkich zaleceń od a do zet. Ale nawet jeśli absolutnie nie zgadzam się z autorem jakiegoś poradnika, to i tak jego lektura przynosi mi zazwyczaj jakąś korzyść - nawet jeśli jest to tylko chwila, w której zdejmuję klapki z oczu i rozglądam się, gdzie jestem, kim jestem i kogo/co mam wokół.

Zapadłszy w sen zimowy - dodajmy, że wbrew własnej woli zapadłszy - chciałam sobie znaleźć jakąś mobilizującą lekturę (może nawet budzącą ze śpiączki) i nabyłam "Życiowe rozwiązania czyli magiczne 30 minut na osiągnięcie szczęścia i równowagi". Przyznaję, że już tytuł powinien mi coś o tej lekturze powiedzieć, ale nie powiedział, bo przecież spałam. Zakupu dokonałam via Internet i nawet mi się nie chciało nigdzie żadnego fragmentu do przeczytania szukać, więc język tego dzieła był dla mnie tajemnicą aż do odebrania paczki.
Karę przyjmuję z pokorą.
Zadałam ją sobie sama - przeczytać to arcydzieło od początku do końca.
A to naprawdę boli.
Zacytuję Wam dwa zdania:
"Każdy system wartości można uważać za swój własny pojemnik, który stanowi ramy dla konkretnej struktury myślenia. Każdy z nich jest systemem podejmowania decyzji, wpływającym na sposób dokonywania wyborów tego, co naprawdę jest ważne w życiu."
Normalnie podziwiam tę kobietę, która to napisała (nazywa się Marcia Hughes) - chyba nie umiałabym zbudować bardziej pokrętnych zdań. Aczkolwiek wydaje mi się, że napisała mniej więcej (w wolnym tłumaczeniu z polskiego na nasze albo odwrotnie): masło jest maślane.

Generalnie rzecz biorąc, polecam tę lekturę z całego serca. Naprawdę. Każdemu, kto nie może się oderwać myślami od swoich życiowych trosk. Albowiem (to słowo też kocham - bardzo ze mną źle?) chwila tej lektury sprawi, że każdy oderwie się myślą od wszystkiego, a w pierwszej kolejności od czytanego tekstu.
Ja odlatuję już po kilku wersach.

niedziela, 22 lutego 2009

a u mnie już lato!

...Szkoda tylko, że wyłącznie w snach. ;-)

Śniło mi się, że poczłapałam do jakiegoś lekarza (ale to nie był żaden znajomy konował) i on mi zrobił badania, na wyniki których musiałam poczekać. Czekałam na nie, chodząc po pięknej zielonej łące, na której kwitły jaskrawożółte mniszki lekarskie, gdzieniegdzie już w postaci dmuchawców. Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że błąkam się po okolicach Lumumbowa, aczkolwiek nigdy nie było tam tak pięknie, jak w moim śnie.
Poczułam się tak fantastycznie, że postanowiłam olać te badania i wrócić do domu. I tak sobie szłam, zadowolona z życia na maksa, aż nagle mnie zastanowiło, dlaczego ludzie się tak dziwnie na mnie gapią. Wtedy uświadomiłam sobie, że jedynym moim odzieniem jest... ręcznik – wcale nie taki największy, bo sięgał mi ledwo za tyłek. Przypomniałam sobie, że ciuchy zostały u lekarza, więc wróciłam. Spotkałam go na zewnątrz, bardzo się ucieszył na mój widok...
Ale w tym momencie uświadomiłam sobie, że jesteśmy w miejscu, w którym w rzeczywistości powinien być budynek Wydziału Fizyki i Informatyki Stosowanej. W jego rejonie jest (a przynajmniej kiedyś była) łąka, przez którą studenci uparcie wydeptywali ścieżki, idąc z akademików do BUŁ-y, albo do budynku Wydziału Matematyki i Informatyki.
Obudziłam się ze wspomnieniem związanym z tą łąką. Otóż trawersowałam ją kiedyś, kierując się w stronę ul. Pomorskiej, a z przeciwka szedł chłopak. Było w nim coś takiego, że zatrzymałam się i odwróciłam, zdziwiona tym dziwnym przyciąganiem, a wtedy okazało się, że on też się zatrzymał i odwrócił. Pogapiliśmy się na siebie i... poszliśmy dalej, każde w swoją stronę. Ale to na pewno nie działo się latem – było zimno i oboje byliśmy grubo ubrani. Nie pamiętam absolutnie żadnego szczegółu jego wyglądu, poza tym, że był wysoki i miał na sobie kurtkę z kapturem. To było takie niezwykłe, że ilekroć to sobie przypominam - zastanawiam się czy nie spotkałam wtedy kogoś, kto był dla mnie ważny w jakimś innym wcieleniu. Może nasze dusze się rozpoznały, a my to zlekceważyliśmy...?

Mała rada: jeśli przydarzy Wam się coś takiego, to nie odchodźcie bez słowa, bo lepiej się odrobinę wygłupić i ewentualnie potem tego żałować, niż żałować, że nie zrobiło się absolutnie NIC.

Czy mój sen miał mi to przypomnieć, czy chodziło o coś zupełnie innego?

Najlepiej pamiętam tę piękną żółto-zieloną łąkę...