poniedziałek, 11 stycznia 2010
niedziela, 10 stycznia 2010
o zmierzchu piszę o zmierzchu ;-)
Obejrzałam ekranizację „Zmierzchu” Stephenie Meyer i odpowiedziałam sobie na parę [parę, bo dokładnie dwa ;-)] pytań, na które wcześniej nie znalazłam odpowiedzi.
Przede wszystkim, zrozumiałam, co mnie do tej książki przyciągnęło.
Odpowiedź brzmi... uwaga... tytuł.
Serio.
Kocham zmierzch.
Moim chronotypem jest sowa, więc wieczorem czuję się wspaniale, a do tego uwielbiam zachodzące słońce, delikatną ciemność i pierwsze gwiazdy.
Podoba mi się nawet samo słowo zmierzch, które ma w sobie co najmniej połowę uroku odpowiadającego mu zjawiska...
A że w książce Meyer jest mało zmierzchu, toteż mi się nie spodobała ;-)
Drugie pytanie, na które znalazłam dokładniejszą niż poprzednio odpowiedź brzmi: z czyich pomysłów, Meyer zerżnęła najwięcej, pisząc swoją powieść?
Otóż z Melindy Metz, autorki „Roswell High”, na podstawie której powstał serial „Roswell: W kregu tajemnic”. Meyer zastąpiła kosmitów wampirami ale podobieństwa są oczywiste: rodziny adopcyjne, związek dziewczyny z nieludziem zaczynający się od tego, że nieludź ratuje jej życie, zdradzając przy tym swoją tajemnicę, z czego niezadowoleni są inni nieludzie...
itede itepe
Jak już to do mnie dotarło [przypadkiem włączyłam tivi akurat na powtórce "Roswell...", kiedy Max uzdrawiał Elizabeth], to okazało się, że na amerykańskich stronach www już dawno porównywano te dwa cykle...
Najczęściej powtarzane pytanie brzmi: "Are aliens more romantic than vampires?"
Mnie tam wszystko jedno.
Sezon na książkę pani Meyer uważam za zamknięty.
Ufff.
Przede wszystkim, zrozumiałam, co mnie do tej książki przyciągnęło.
Odpowiedź brzmi... uwaga... tytuł.
Serio.
Kocham zmierzch.
Moim chronotypem jest sowa, więc wieczorem czuję się wspaniale, a do tego uwielbiam zachodzące słońce, delikatną ciemność i pierwsze gwiazdy.
Podoba mi się nawet samo słowo zmierzch, które ma w sobie co najmniej połowę uroku odpowiadającego mu zjawiska...
A że w książce Meyer jest mało zmierzchu, toteż mi się nie spodobała ;-)
Drugie pytanie, na które znalazłam dokładniejszą niż poprzednio odpowiedź brzmi: z czyich pomysłów, Meyer zerżnęła najwięcej, pisząc swoją powieść?
Otóż z Melindy Metz, autorki „Roswell High”, na podstawie której powstał serial „Roswell: W kregu tajemnic”. Meyer zastąpiła kosmitów wampirami ale podobieństwa są oczywiste: rodziny adopcyjne, związek dziewczyny z nieludziem zaczynający się od tego, że nieludź ratuje jej życie, zdradzając przy tym swoją tajemnicę, z czego niezadowoleni są inni nieludzie...
itede itepe
Jak już to do mnie dotarło [przypadkiem włączyłam tivi akurat na powtórce "Roswell...", kiedy Max uzdrawiał Elizabeth], to okazało się, że na amerykańskich stronach www już dawno porównywano te dwa cykle...
Najczęściej powtarzane pytanie brzmi: "Are aliens more romantic than vampires?"
Mnie tam wszystko jedno.
Sezon na książkę pani Meyer uważam za zamknięty.
Ufff.
awers(ja) do rewersu

Po raz kolejny okazało się, że z polskim kinem „festiwalowym” jest mi nie po drodze.
Tym razem zawiodłam się na filmie „Rewers”.
Niby nie jest taki zły, ale nie jest też dobry, niestety.
Aczkolwiek w porównaniu z „Klanem” – rewelacyjny; oczywiście na tyle, na ile może to ocenić ktosia ['ktosia' to żeński odpowiednik słowa 'ktoś', jakby ktoś pytał], która „Klanu” nie ogląda, a widziała jedynie fragmenty, jak jej się telewizor źle włączył.
Dlaczego w ogóle wspominam o „Klanie”? Ano dlatego, że poczytałam sobie w necie opinie o „Rewersie” i jak tylko ktoś napisał, że mu się „Rewers” nie podobał, to natychmiast ktoś inny mu odpisywał, żeby sobie dalej „Klan” oglądał...
Niniejszym wnoszę o odsyłanie mnie do oglądania innych seriali :-)
Albo „Zmierzchu”, jeśli ktoś chce być złośliwy ;-)
Jedyne, co w „Rewersie” nie budziło moich zastrzeżeń, to gra aktorów – wszyscy są rewelacyjni, nawet chwalona przez jednych i ostro krytykowana przez innych Agata Buzek - IMHO zagrała tak, jak od niej wymagano, a że wymagano głupio, to już inna sprawa.
Niestety, we mnie grana przez panią Buzek postać budziła obrzydzenie, a to ze względu na pomysł przechowywania/ukrywania złotej monety poprzez wielokrotne przesyłanie jej przez układ pokarmowy. Mojej wyobraźni nie trzeba było pokazywać szczegółów tej operacji – sama sobie te sceny dograła... bleeeh! (*)
I przykro mi bardzo, ale potem nie byłam już w stanie patrzeć na Sabinę jak na delikatną, eteryczną, romantyczną, naiwną i nieśmiałą kobietę o poetycznej duszy, która zawiodła się na swoim (pochopnie wybranym) ukochanym.
Najgorsze, że to obrzydzenie, to jedyna emocja jaką ten film we mnie wywołał – innych nie było. I to jest chyba największa wada tego filmu – nie budzi emocji. Pod tym względem jest gorszy nawet od „Zmierzchu” ;-)
Raziła mnie też pewna łopatologiczność w doborze muzyki – po cholerę Sabina słucha arii z Madame Butterfly i Łucji z Lammermooru(**)? Żeby widz od razu wiedział, że za chwilę na ekranie będzie nieszczęśliwa miłość?
A jeśli chodzi o fabułę, to do tego stopnia mnie nie wciągała, że kiedy Bronek pawie gwałcił Sabinę na stole, to ja myślałam o... podobnej scenie ze „Źródła” Ayn Rand.
Podobnej, a jednak całkiem innej.
[Swoją drogą, gdyby ktoś mi wytłumaczył, dlaczego Ayn Rand wymyśliła coś takiego, to byłabym wdzięczna – co prawda czasem zdaje mi się, że rozumiem, ale to nigdy nie trwa długo ;-)]
Scena z „Rewersu” nie budzi we mnie takich emocji ani nie rodzi pytań. No może poza jednym – po cholerę ta przebitka z szefem? Widz i tak o tym pomyślał, więc ta łopatologia tylko męczy...
Nie rozumiem też tego, dlaczego syn Bronka i Sabiny okazuje się gejem?
Jeżeli film miał być satyrą na tych, którzy swoją siłę życiową czerpią z faktu, że ich antenaci dokonali jakichś CZYNÓW, to syn Bronka powinien być macho z gębą pełną frazesów... a on nawet w Polsce nie mieszka.
Co ciekawe, ten film jest polskim kandydatem do Oscara.
A ja mam tylko jedno pytanie: co Amerykanie z niego zrozumieją, skoro nie mają pojęcia nie tylko o naszej historii, ale nawet o położeniu geograficznym?
Cała nadzieja w tym, że uznają, że skoro film jest biało-czarny, z eksperymentalnym aktorstwem i ni chuja nie rozumieją, to znaczy, że jest ambitny i należy mu się nagroda ;-)
Tym razem zawiodłam się na filmie „Rewers”.
Niby nie jest taki zły, ale nie jest też dobry, niestety.
Aczkolwiek w porównaniu z „Klanem” – rewelacyjny; oczywiście na tyle, na ile może to ocenić ktosia ['ktosia' to żeński odpowiednik słowa 'ktoś', jakby ktoś pytał], która „Klanu” nie ogląda, a widziała jedynie fragmenty, jak jej się telewizor źle włączył.
Dlaczego w ogóle wspominam o „Klanie”? Ano dlatego, że poczytałam sobie w necie opinie o „Rewersie” i jak tylko ktoś napisał, że mu się „Rewers” nie podobał, to natychmiast ktoś inny mu odpisywał, żeby sobie dalej „Klan” oglądał...
Niniejszym wnoszę o odsyłanie mnie do oglądania innych seriali :-)
Albo „Zmierzchu”, jeśli ktoś chce być złośliwy ;-)
Jedyne, co w „Rewersie” nie budziło moich zastrzeżeń, to gra aktorów – wszyscy są rewelacyjni, nawet chwalona przez jednych i ostro krytykowana przez innych Agata Buzek - IMHO zagrała tak, jak od niej wymagano, a że wymagano głupio, to już inna sprawa.
OD TEGO MIEJSCA ZDRADZAM SZCZEGÓŁY FABUŁY
Niestety, we mnie grana przez panią Buzek postać budziła obrzydzenie, a to ze względu na pomysł przechowywania/ukrywania złotej monety poprzez wielokrotne przesyłanie jej przez układ pokarmowy. Mojej wyobraźni nie trzeba było pokazywać szczegółów tej operacji – sama sobie te sceny dograła... bleeeh! (*)
I przykro mi bardzo, ale potem nie byłam już w stanie patrzeć na Sabinę jak na delikatną, eteryczną, romantyczną, naiwną i nieśmiałą kobietę o poetycznej duszy, która zawiodła się na swoim (pochopnie wybranym) ukochanym.
Najgorsze, że to obrzydzenie, to jedyna emocja jaką ten film we mnie wywołał – innych nie było. I to jest chyba największa wada tego filmu – nie budzi emocji. Pod tym względem jest gorszy nawet od „Zmierzchu” ;-)
Raziła mnie też pewna łopatologiczność w doborze muzyki – po cholerę Sabina słucha arii z Madame Butterfly i Łucji z Lammermooru(**)? Żeby widz od razu wiedział, że za chwilę na ekranie będzie nieszczęśliwa miłość?
A jeśli chodzi o fabułę, to do tego stopnia mnie nie wciągała, że kiedy Bronek pawie gwałcił Sabinę na stole, to ja myślałam o... podobnej scenie ze „Źródła” Ayn Rand.
Podobnej, a jednak całkiem innej.
[Swoją drogą, gdyby ktoś mi wytłumaczył, dlaczego Ayn Rand wymyśliła coś takiego, to byłabym wdzięczna – co prawda czasem zdaje mi się, że rozumiem, ale to nigdy nie trwa długo ;-)]
Scena z „Rewersu” nie budzi we mnie takich emocji ani nie rodzi pytań. No może poza jednym – po cholerę ta przebitka z szefem? Widz i tak o tym pomyślał, więc ta łopatologia tylko męczy...
Nie rozumiem też tego, dlaczego syn Bronka i Sabiny okazuje się gejem?
Jeżeli film miał być satyrą na tych, którzy swoją siłę życiową czerpią z faktu, że ich antenaci dokonali jakichś CZYNÓW, to syn Bronka powinien być macho z gębą pełną frazesów... a on nawet w Polsce nie mieszka.
Co ciekawe, ten film jest polskim kandydatem do Oscara.
A ja mam tylko jedno pytanie: co Amerykanie z niego zrozumieją, skoro nie mają pojęcia nie tylko o naszej historii, ale nawet o położeniu geograficznym?
Cała nadzieja w tym, że uznają, że skoro film jest biało-czarny, z eksperymentalnym aktorstwem i ni chuja nie rozumieją, to znaczy, że jest ambitny i należy mu się nagroda ;-)
(*)Kiedy zrozumiałam na czym polega pomysł bohaterki „Rewersu” na ukrycie monety, o którym - wedle jej słów - „tylko siły diabelskie mogłyby wiedzieć” [po czym od razu było wiadomo, że pojawi się ktoś, kto będzie wiedział], przypomniała mi się rozmowa z kumplem na temat nowoczesnych technik diagnostycznych, a konkretnie o endoskopii kapsułkowej, która polega na tym, że pacjent połyka kapsułkę zawierającą miniaturową kamerę, która przechodzi przez jego układ pokarmowy, wykonując po drodze zdjęcia, a na koniec jest wydalana.
Moje pierwsze pytanie brzmiało: Czy ta kapsułka z kamerą jest wielokrotnego użytku?
Na co kumpel odpowiedział pytaniem: A jak myślisz, ile taka kapsułka kosztuje?
Na takie dictum stwierdziłam tylko: Ciekawa jestem, co byłoby w stanie skłonić mnie do połknięcia takiej używanej kapsułki...?
A kumpel nie był w stanie zrozumieć, że nie przekonałaby mnie dezynfekcja ani nic podobnego. Wątpię nawet czy pakowanie kapsułek do jakichś wymienialnych osłon byłoby dla mnie wystarczająco przekonujące...
(**) Czyż nazwa Lammermoor nie jest fascynująca? ;-)
sobota, 9 stycznia 2010
nowe objawy mojego (zwyczajnego) szaleństwa

Od pierwszej chwili, w której usłyszałam/przeczytałam albo w jakiś inny sposób (nie pamiętam źródła) dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak synestezja, marzę o tym, żeby ją mieć ;-)
Sama myśl, że bez żadnych używek mogłabym słyszeć kolory, czuć dotyk dźwięków albo zapach słów sprawia, że dostaję gęsiej skórki. Naprawdę.
Oczywiście/niestety nic takiego nie nastąpiło.
Wygląda na to, że na własne życzenie można zapaść tylko na nieprzyjemne choroby, jeśli się o nich zbyt długo myśli, a przyjemne dolegliwości albo się dostaje od razu, albo wcale ;-)
Nie wiem czy to, co mi się od jakiegoś czasu przytrafia, ma jakiś związek z marzeniami o synestezji czy nie – raczej wątpię – ale zdarza się, że myśląc o kimś, zamiast tej osoby widzę jakąś postać z obrazu, kartę ze zwykłej talii kart albo z tarota, albo w ogóle jakąś totalną abstrakcję; kiedy intensywnie myślę o jakimś problemie do rozwiązania, w mojej głowie wyświetla się widok z tetrisa - kolorowe klocki układają się (lub nie) warstwami; a kiedy ktoś mnie wqrwia, moim doznaniom towarzyszy widok z bubble shootera – jakbym chciała wqrwiacza zestrzelić...
itede itepe
Wymieniłam najczęściej powracające obrazy, ale mój mózg włącza czasem inne wizualizacje.
Dzisiaj rano zobaczyłam coś całkiem nowego.
Obudziłam się tylko częściowo, bo miałam zamiar wyspać się na zapas [serio – badacze snu twierdzą, że nie można odespać nieprzespanych nocy, ale można wyspać się na zapas w przewidywaniu takowych i to łagodzi negatywne skutki braku snu]. Obudził mnie jakiś hałas, ale uparcie nie otwierałam oczu.
Niestety nie zasnęłam ponownie [prawie nigdy mi się to nie udaje, choć zawsze próbuję], a zamiast sennych marzeń zobaczyłam tablicę pełną szarych kwadratowych pól, które odwracały się jak karty w grach typu memory, ukazując mi symbole spraw, którymi muszę się na serio zająć, żeby w moim życiu zapanował jako taki porządek.
Na tej cholernej tablicy nic do siebie nie pasowało...!
Sama myśl, że bez żadnych używek mogłabym słyszeć kolory, czuć dotyk dźwięków albo zapach słów sprawia, że dostaję gęsiej skórki. Naprawdę.
Oczywiście/niestety nic takiego nie nastąpiło.
Wygląda na to, że na własne życzenie można zapaść tylko na nieprzyjemne choroby, jeśli się o nich zbyt długo myśli, a przyjemne dolegliwości albo się dostaje od razu, albo wcale ;-)
Nie wiem czy to, co mi się od jakiegoś czasu przytrafia, ma jakiś związek z marzeniami o synestezji czy nie – raczej wątpię – ale zdarza się, że myśląc o kimś, zamiast tej osoby widzę jakąś postać z obrazu, kartę ze zwykłej talii kart albo z tarota, albo w ogóle jakąś totalną abstrakcję; kiedy intensywnie myślę o jakimś problemie do rozwiązania, w mojej głowie wyświetla się widok z tetrisa - kolorowe klocki układają się (lub nie) warstwami; a kiedy ktoś mnie wqrwia, moim doznaniom towarzyszy widok z bubble shootera – jakbym chciała wqrwiacza zestrzelić...
itede itepe
Wymieniłam najczęściej powracające obrazy, ale mój mózg włącza czasem inne wizualizacje.
Dzisiaj rano zobaczyłam coś całkiem nowego.
Obudziłam się tylko częściowo, bo miałam zamiar wyspać się na zapas [serio – badacze snu twierdzą, że nie można odespać nieprzespanych nocy, ale można wyspać się na zapas w przewidywaniu takowych i to łagodzi negatywne skutki braku snu]. Obudził mnie jakiś hałas, ale uparcie nie otwierałam oczu.
Niestety nie zasnęłam ponownie [prawie nigdy mi się to nie udaje, choć zawsze próbuję], a zamiast sennych marzeń zobaczyłam tablicę pełną szarych kwadratowych pól, które odwracały się jak karty w grach typu memory, ukazując mi symbole spraw, którymi muszę się na serio zająć, żeby w moim życiu zapanował jako taki porządek.
Na tej cholernej tablicy nic do siebie nie pasowało...!
czwartek, 7 stycznia 2010
zapragnęłam mroku ;-)

W ciemności nie widzi się własnych dłoni.
Dzień w dzień pokornie zakładasz ciasny kołnierz istnienia.
Przeżuwasz, trawisz, wydalasz.
Pomału, niezauważalnie ślepniesz na ohydę codzienności.
Ludzie wokół zżerają się nawzajem.
Tym, którzy żrą najszybciej stawia się pomniki.
Rzeczywistość coraz mocniej zaciska się na szyi.
Po przeczytaniu powyższego fragmentu zapragnęłam natychmiast! posiąść "4 pory mroku" Pawła Palińskiego, ale muszę trochę poczekać na przesyłkę, więc... już nigdy tak łatwo jak teraz nie będziecie mogli wywołać mojego zielonookiego potwora - wystarczy oznajmić, że Wy już macie i się zachwycacie...
Dzień w dzień pokornie zakładasz ciasny kołnierz istnienia.
Przeżuwasz, trawisz, wydalasz.
Pomału, niezauważalnie ślepniesz na ohydę codzienności.
Ludzie wokół zżerają się nawzajem.
Tym, którzy żrą najszybciej stawia się pomniki.
Rzeczywistość coraz mocniej zaciska się na szyi.
Po przeczytaniu powyższego fragmentu zapragnęłam natychmiast! posiąść "4 pory mroku" Pawła Palińskiego, ale muszę trochę poczekać na przesyłkę, więc... już nigdy tak łatwo jak teraz nie będziecie mogli wywołać mojego zielonookiego potwora - wystarczy oznajmić, że Wy już macie i się zachwycacie...
PS
A pierwsza książka którą w tym roku kupiłam (aczkolwiek paczka jeszcze nie dotarła) jest zatytułowana: "Życie. Piękna katastrofa".
Jaki wróży rok? ;-)
Mam nadzieję, że taki, w którym zrealizuję postanowienia noworoczne, bo jako pierwsze napisałam: "Zachowywać spokój w każdej sytuacji"...
sobota, 2 stycznia 2010
pytanie na sobotę

Traktować swoje ciało jak świątynię czy jak lunapark?
- Którą opcję wybrać, żeby na łożu śmierci nie żałować decyzji?
- Którą opcję wybrać, żeby na łożu śmierci nie żałować decyzji?
piątek, 1 stycznia 2010
Nowy Rok z... wampirami ;-)
Podobno na kaca najlepsza jest praca, ale jakoś nie mam ochoty testować aż tak radykalnej terapii ;-)
Pielęgnując swoje zwłoki mniej radykalnie, wysłuchałam do końca audiobooka „Zmierzch” – pierwszą część sagi Stephenie Meyer pod tym samym tytułem.
Nie wiem dlaczego, ale strasznie się ubawiłam podczas tej... powiedzmy, lektury. I nie mogę się tłumaczyć posylwestrowym osłabieniem organizmu, ponieważ słuchanie tej chały bawiło mnie już wcześniej, zanim jeszcze pracująca na pełnych obrotach wątroba wyssała mi krew z mózgu ;-)
Na pewno duża w tym zasługa czytającej książkę Anny Dereszowskiej oraz... demotywatorów, o których myślałam podczas lektury i śmiałam się dziko (najbardziej powalił mnie TEN).
Po lekturze zastanawiałam się dlaczego coś równie naiwnego, harlequinowatego, mało oryginalnego, z niekonsekwentną i przewidywalną fabułą, dostarczyło mi tyle rozrywki, ale nie byłam i nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, więc zaczęłam się zastanawiać z czyich pomysłów Meyer zerżnęła najwięcej. Gdyby przeanalizować wszystkie wątki, to pewnie pierwszym źródłem okazałaby się Anne Rice, ale ja widzę najwięcej podobieństw do „Martwego aż do zmroku” Charlaine Harris – Meyer czerpała z niej garściami, aż dziw, że uszło jej to na sucho... Ale co mnie do tego! ;-)
Skoro jednak wspomniałam o książce Harris, to trudno nie wspomnieć o serialu „True Blood” [jakoś nie leży mi tytuł „Czysta krew”, choć nie jest jakoś szczególnie drażniący – zwłaszcza na tle innych dokonań osób tłumaczących tytuły filmów], tym bardziej, że puszczają u nas właśnie drugi sezon, który podoba mi się tak samo jak pierwszy, choć jest mniej pornograficzny [coś a propos] ;-)
Nie wiem na czym polega fenomen podobnych opowieści – pewnie można doszukiwać się w nich jakiegoś drugiego dna i pretekstów do ogólniejszych rozważań, ale to bardziej dowód na potwierdzenie tezy, że mądry więcej się uczy od głupiego niż głupiec od mądrego niż dowód tego, że owo drugie dno faktycznie istnieje ;-)
A jeśli chodzi o ekranizację „Zmierzchu”, to... na pewno ją obejrzę - wbrew rozumowi, który mówi mi, że to strata czasu. Fabułę filmu już znam, więc przejrzałam też materiały promocyjne i okazało się, że jeśli chodzi o obsadę, to – jak zwykle – najbardziej (w tym zestawieniu) podoba mi się aktor grający megaszwarccharakter czyli Cam Gigandet.
Pielęgnując swoje zwłoki mniej radykalnie, wysłuchałam do końca audiobooka „Zmierzch” – pierwszą część sagi Stephenie Meyer pod tym samym tytułem.
Nie wiem dlaczego, ale strasznie się ubawiłam podczas tej... powiedzmy, lektury. I nie mogę się tłumaczyć posylwestrowym osłabieniem organizmu, ponieważ słuchanie tej chały bawiło mnie już wcześniej, zanim jeszcze pracująca na pełnych obrotach wątroba wyssała mi krew z mózgu ;-)
Na pewno duża w tym zasługa czytającej książkę Anny Dereszowskiej oraz... demotywatorów, o których myślałam podczas lektury i śmiałam się dziko (najbardziej powalił mnie TEN).
Po lekturze zastanawiałam się dlaczego coś równie naiwnego, harlequinowatego, mało oryginalnego, z niekonsekwentną i przewidywalną fabułą, dostarczyło mi tyle rozrywki, ale nie byłam i nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, więc zaczęłam się zastanawiać z czyich pomysłów Meyer zerżnęła najwięcej. Gdyby przeanalizować wszystkie wątki, to pewnie pierwszym źródłem okazałaby się Anne Rice, ale ja widzę najwięcej podobieństw do „Martwego aż do zmroku” Charlaine Harris – Meyer czerpała z niej garściami, aż dziw, że uszło jej to na sucho... Ale co mnie do tego! ;-)
Skoro jednak wspomniałam o książce Harris, to trudno nie wspomnieć o serialu „True Blood” [jakoś nie leży mi tytuł „Czysta krew”, choć nie jest jakoś szczególnie drażniący – zwłaszcza na tle innych dokonań osób tłumaczących tytuły filmów], tym bardziej, że puszczają u nas właśnie drugi sezon, który podoba mi się tak samo jak pierwszy, choć jest mniej pornograficzny [coś a propos] ;-)
Nie wiem na czym polega fenomen podobnych opowieści – pewnie można doszukiwać się w nich jakiegoś drugiego dna i pretekstów do ogólniejszych rozważań, ale to bardziej dowód na potwierdzenie tezy, że mądry więcej się uczy od głupiego niż głupiec od mądrego niż dowód tego, że owo drugie dno faktycznie istnieje ;-)
A jeśli chodzi o ekranizację „Zmierzchu”, to... na pewno ją obejrzę - wbrew rozumowi, który mówi mi, że to strata czasu. Fabułę filmu już znam, więc przejrzałam też materiały promocyjne i okazało się, że jeśli chodzi o obsadę, to – jak zwykle – najbardziej (w tym zestawieniu) podoba mi się aktor grający megaszwarccharakter czyli Cam Gigandet.
ps
Toast na dziś: Oby Was/nas w 2010 roku wampiry nie pokąsały!
ps2
No chyba, że ktoś tylko o tym marzy... ;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)