Po przeczytaniu „
Końca drogi” Johna Bartha musiałam, po prostu
MUSIAŁAM, obejrzeć ponownie
„Fortepian” (reż. Jane Campion). Nie wiem czy ta potrzeba powstała na bazie skojarzeń, np. typu: małżeństwo i ten trzeci, czy raczej chciałam spłukać pięknem zbrukane lekturą receptory wrażeń, ale film obejrzałam, jak zwykle, z ogromną przyjemnością.
hehehWłaściwie to dość osobliwe, że właśnie tak odbieram ten film, bo przecież jego bohaterowie wprost taplają się w błocie – i to nie tylko tym rzeczywistym, ale i w tym ukrytym w określeniu „
zgnilizna moralna”. Quasi-nierząd, zdrada przemoc...
A ja twierdzę, że to piękne!
Czy przypadkiem nie potrzebuję jakiejś
kuracji? ;-)
Jak zwykle podczas oglądania „Fortepianu” zastanawiałam się czy Ada pokochałaby swojego męża, gdyby zachowywał się inaczej. Czy to sytuacja sprawiła, że pokochała Bainesa, czy byli sobie w jakiś sposób „przeznaczeni”. A ogólniej: czy to postawa prezentowana na zewnątrz i zachowanie decydują o powstaniu miłości, czy jakieś czynniki wewnętrzne, nierozerwalnie związane z konkretną osobą. Oczywiście [
i znów], najszybciej pojawiającą się odpowiedzią była ta, że zachowanie człowieka jest zazwyczaj [
z wykluczeniem wszystkich Jacobów Hornerów tego świata!] zdeterminowane przez to, kim dany człowiek jest i jak odbiera świat. Ale to nadal nie jest odpowiedź na pytanie czy miłość łączy tzw.
połówki, czy osoby w pewien sposób
przypadkowe. Odpowiedzi na to pytanie nie znam i wręcz wątpię czy kiedykolwiek ją poznam. Ale – dziwna rzecz – coraz bardziej skłaniam się ku myśli, że ta quasi-przypadkowość [
z braku lepszego określenia] miłości czyniłaby wszystkie związki piękniejszymi niż jej zależność od odszukania
właściwej osoby. Ale gdyby mi ktoś w przeszłości powiedział, że kiedyś dojdę do takich wniosków, to chyba zabiłabym go śmiechem.
Mąż Ady pewnie mógłby się zmienić i pewnie ona mogłaby mu w tym pomóc. Pytanie brzmi: czy szlachetniej jest przemieniać ludzi zwyczajnych w nadzwyczajnych, czy docenić tych, którzy sami stali się nadzwyczajni?
Zakładam, że legion szlachetnych cierpiętników odpowie na to pytanie twierdząco.
Ja twardo mówię:
NIE! [
jak już zresztą czyniłam wcześniej tutaj i
tam]
W moim zaprzeczeniu nie ma nic z cynizmu stwierdzenia, że l
epszy wróbel w garści niż gołąb na dachu, ale jest przekonanie, że każda decyzja „
na tak”, jest jednocześnie decyzją „
na nie”. Wybierając kogoś, kto potencjalnie może stać się lepszy, odrzucamy kogoś, kto już jest taki, jak trzeba. A czy taki ktoś zasługuje na podobną karę?
Może ktoś to uzna za okrutne, ale jestem przekonana, że ZWYCZAJNYM możemy dać z siebie tylko tyle, żeby NADZWYCZAJNI nie odczuli straty – przy czym podział na te dwie grupy zależy tylko i wyłącznie od naszej decyzji, podjętej na podstawie subiektywnych kryteriów.
A wracając do Ady, jej męża i Bainesa – w ich przypadku jest mi szczególnie łatwo mówić, że Ada miała prawo odejść z kochankiem, bo to nie ona wybrała sobie Alisdaira Stewarta na męża. W sytuacji współczesnych małżeństw, zawieranych dobrowolnie, juz nie jest tak łatwo rozgrzeszyć stronę zdradzającą... Ja się w ogóle nie podejmuję rozważań na ten temat, bo nawet nie potrafię sobie wyobrazić, że obiecam komuś, że będę z nim nie tylko niezależnie od okoliczności, ale i niezależnie od tego, kim ta osoba stanie się w przyszłości...
Gdybym jednak obiecała, uważałabym, że powinnam dotrzymać.
Kiedyś zapytałam przyjaciółkę, świeżo upieczoną mężatkę, czy nie miała żadnych wątpliwości podczas składania przysięgi małżeńskiej, a ona odparła beztrosko:
-
Skrzyżowałam palce!
Może można i tak...
A może to nieludzkie, że zmusza się ludzi do składania takich przysiąg, żeby mogli żyć we wspólnocie majątkowej i wychowywać dzieci nie spotykając się ze społecznym ostracyzmem?
Ale to zupełnie inna historia.
Moje odczucia i opinia na temat „Końca drogi” ukształtowały się dopiero po przeczytaniu zakończenia powieści, więc oglądając „Fortepian”, zapytałam samą siebie:
czy miłość Ady i Bainesa wydałaby mi się choć trochę piękna, gdyby mąż Ady odrąbał jej nie palec, a głowę?
czy historia opowiadana przez Bartha wydałaby mi się mniej „brudna”, gdyby kończyła się inaczej?
Niepokojące pytania. Coś jak te, które zadawał sobie Matrtin Eden...
Te wszystkie amerykańskie filmy, w których grzesznicy wszelkiego autoramentu przepraszają na koniec, a ich ofiary [
jeśli żyją...] padają im w ramiona...
To nasze przekonanie, że o zmarłych nie wolno mówić źle...
Czy naprawdę najważniejsze znaczenie dla oceny wszelkich zjawisk ma
ZAKOŃCZENIE?
Jeżeli tak, to rozważania psychologów o tym, że wystarczy jeśli nasze motywy będą szlachetne, nawet jeśli nie osiągniemy zamierzonych rezultatów [
bo panujemy tylko nad swoimi staraniami, a nie nad ich wynikami], możemy sobie potłuc o kant tyłka.