Tivi wielokrotnie dawała widzom szanse obejrzenia filmu Wolfganga Petersena „Okręt” (Das Boot), ale ja go obejrzałam dopiero w tym tygodniu. Jednak nie wieczorem, kiedy był emitowany, ale dopiero wczoraj, w pełnym świetle dnia. Myślę, że dzięki temu zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie. Mroczne i ciasne przestrzenie (to chyba oksymoron?) w kadrach filmu, skontrastowane z blaskiem (zimowego, ale jednak) słoneczka za oknem robiły wręcz klaustrofobiczne wrażenie. A to pozwalało pełniej/bardziej wczuć się w przeżycia marynarzy służących na u-boocie. Co jednak nie znaczy, że owo >>wczuwanie się<< stało się łatwe. O nie. Moja polska patriotyczna dusza do końca buntowała się przeciwko kibicowaniu poczynaniom załogi okrętu podwodnego III Rzeszy w czasie II wojny światowej. I to niezależnie od tego, że członkowie tej załogi ewidentnie nie identyfikowali się z ideologią nazizmu i nawet niespecjalnie pozostawali pod wrażeniem swojego wodza, Hitlera.
Ja jednak pozostaję pod wrażeniem tego filmu ;-)
Mam taką dziwną manię, że kiedy jakaś historia mnie zainteresuje, to sprawdzam różne związane z nią szczegóły. Tym razem sprawdziłam czy autor książki, na podstawie której nakręcono „Okręt”, był żołnierzem Kriegsmarine i okazało się, że faktycznie Lothar-Günther Buchheim służył w czasie wojny na trałowcach, niszczycielach i okrętach podwodnych, a książka powstała na bazie jego wojennych doświadczeń.
Z rozpędu poszukałam również informacji na temat polskich okrętów podwodnych i ich wojennych losów. I jakoś nie przypominam sobie, żeby mi ktokolwiek na lekcjach historii opowiadał o tragicznym losie Jastrzębia, a być może i Orła, bo przecież nikt nie wie, co się z nim stało (albo ktoś wie i nie chce tego ujawniać).
Kilka scen/wrażeń, które szczególnie zakotwiczyły się w mojej pamięci:
Po nieudanym ataku (albo udanej obronie – zależy od punktu widzenia) aliantów, u-boot osiadł na dnie i nie było wiadomo czy się w ogóle wynurzy. Jednak po kilku godzinach napraw, przeróbek i wypompowywania wody – wynurzył się. I oczom Niemców (do których niedawno zaglądał tylko strach) ukazał się płonący statek z alianckiego konwoju, który wcześniej zaatakowali. Kapitan u-boota z uznaniem wyraził się o konstrukcji statku i... wydał rozkaz ponownego ostrzelania go. Kiedy statek zaczął tonąć, Niemcy zobaczyli, że zostali na nim ludzie, którzy skakali do wody i płynęli w kierunku u-boota. Agresorzy zdziwili się, że po kilku godzinach na statku ktoś jeszcze jest, że ci ludzie nie zostali zabrani przez jakąś inną jednostkę. Kapitan wydał rozkaz „Cała wstecz”, ale nadal stali na pokładzie i przyglądali się gehennie swoich wrogów, przy czym jednemu z patrzących łzy ciekły po policzkach.
Wśród uwag o tym filmie, które dzisiaj znalazłam w necie, była taka, że ta scena jest nieprawdopodobna, że żaden niemiecki żołnierz nie płakałby w podobnej sytuacji. Ale mnie – podczas oglądania – nic podobnego nie przyszło do głowy. Myślałam o czymś zupełni innym. O tym, że łatwo jest zatopić statek i nie myśleć o tym, że płyną na nim ludzie, że łatwo walczyć, nie widząc twarzy umierającego wroga i że łatwo wcisnąć jakiś guzik, który zdetonuje pocisk, minę, torpedę czy bombę gdzieś daleko. Kiedyś było trudniej – trzeba było stanąć z przeciwnikiem twarzą w twarz i z bliska zobaczyć jak umiera, albo samemu zginąć. Kiedyś decydowała siła mięśni i umiejętności, a teraz – technika. Łatwiej zabijać.
Może gdyby nie ten „postęp”, to na świecie nie byłoby już wojen?
A jeśli chodzi o scenę z płaczącym Niemcem, to nie widzę w niej nic nieprawdopodobnego. To płakał człowiek, który niemal przed chwilą myślał, że umrze i pewnie wyobrażał sobie swoje zwłoki dryfujące gdzieś w odmętach oceanu, a potem zobaczył ludzi, którzy mieli właśnie tak zginąć. To płakał człowiek, a nie niemiecki żołnierz.
Nawet jeśli tak naprawdę płakał nad sobą.
Była też scena przy której chciało mi się śmiać – wtedy, kiedy marynarze z u-boota narzekali na aliantów, utrudniających im niszczenie swoich (tj. alianckich) statków. To taki szczególny przykład utraty obiektywizmu w ocenie zjawisk – charakterystyczny zresztą dla wszystkich ludzi, oceniających wydarzenia, w których przyszło im uczestniczyć. Bo – nie ukrywajmy – wszystko oceniamy wyłącznie ze swojego punktu widzenia. Albo nawet z punktu widzenia jakiegoś swojego interesu – czasem nawet z pominięciem innych „interesów”.
Ech! Trzeba trochę poćwiczyć mięsień empatii, żeby móc udźwignąć cudzą skórę...
W „Okręcie” jest też mowa o jedynym chyba aspekcie działalności wszelkich ruchów oporu, który zawsze budzi we mnie niechęć, a mianowicie o znęcaniu się nad ludźmi, którzy związali się uczuciowo z przedstawicielem wroga. Z jednej strony to nawet rozumiem podobne akcje, a z drugiej – uważam je za wstrętne.
Jako zwolenniczka indywidualizmu filozoficznego nie tylko mam kłopoty z przedkładaniem interesu grupy nad interes jednostki, ale wręcz uważam podobne praktyki za niemoralne – a już zwłaszcza w sytuacji, kiedy chodzi o prawdziwą miłość ;-)
Na koniec napiszę jeszcze, że Jürgen Prochnow jest w swojej roli (kapitan u-boota vel Stary)
R E W E L A C Y J N Y
Zamierzam przeczytać obie powieści Buchheima z okrętem w tytule, ale myślę, że – niezależnie od książkowego opisu tej postaci – dla mnie Stary zawsze będzie miał twarz Prochnowa.